Secrets of London
[4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Wersja do druku

+- Secrets of London (http://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (http://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Reszta świata i wszechświata (http://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=26)
+--- Wątek: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka (/showthread.php?tid=2142)

Strony: 1 2 3


[4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Loretta Lestrange - 25.10.2023

4 maja 1972
Ameryka
Diana Mulciber i Loretta Lestrange


Morska bryza oszroniła jej policzki kropelkami wilgoci, układające się w siateczkę – zupełnie jak jej piegi; dawno nie była nad morzem, więc widok fal rozbijających się gwałtownie o brzeg wprawił ją w stan niepoprawnego zafascynowania. Wielkie okulary przeciwsłoneczne spoczywały na jej nosie, bo choć pogoda była majowa, a wiatr dął nieprzejednanie, ujście wiosny nie skąpiło języków słońca, ślizgających się po jej odzianej w skąpą, muślinową sukienkę sylwetce. Włosy skryte pod letnim szalikiem, zarzuconym za jedno ramię, posiadły jedynie wymykające się pod dotykiem bryzy, niewinne, czarne kosmyki, tańczące wokół bladej skóry patrycjuszki. Uśmiech wykrzywił jej wargi urokliwie, unosząc kąciki ust niechybnie ku górze; wygląd kobiety z wyższych sfer trzymał się jej uparcie, nie wyzwalając ze swych zdradliwych szponów – potrafiła wszak być równie urokliwa, co upiorna.

Odkleiła spojrzenie od spienionej wody uderzającej o brzeg natarczywie, przypominającej tę, z której odmętów wyłoniła się sama Wenus, aby przenieść je na Dianę, stojącą u jej boku. Przez zaklęte momenty, nie odzywała się wcale, odchylając głowę ku niebu, po którym szybowały chmury przypominające porwaną watę cukrową, otulając miękko promieniami słońca – dokładnie tymi, które z wszystkiego gotowe były stworzyć blichtr przepychu.

Chwyciła Dianę za dłoń – zupełnie niepoprawnie; jakby uściskiem chciała dodać zarówno jej, jak i sobie otuchy. Wybywały wszak na drugą stronę oceanu, do dalekiej Ameryki, która nawet w snach nie nawiedzała Loretty swym ogromem. Nie wiedziała, czego spodziewać się po arkanach ziemi nowej, po bilbordach i neonach, po frywolności i pruderii zarazem. Najważniejsze jednak było odnalezienie jego. Pąs złości mimowolnie odcisnął się pocałunkiem na jej policzkach, barwiąc je różaną barwą – musiał tego pożałować, absolutnie musiał.

Diana zechciała jej towarzyszyć w tym upiornym i ryzykownym planie. Odnalezienie adresu zamieszkania Yaxley’a nie należało do wybitnie trudnych – znała dżentelmenów, wśród których się obracał, będąc jeszcze na angielskim bruku, a ich język rozwiązywał się tak łatwo, jak wybrzmienie klątwy cruciatusa. Usunięcie im pamięci po pozyskanej informacji było formalnością: Loretta potrafiła być niezawoalowanie przerażająca, a władza nad meandrami umysłu była niewątpliwie jej dziedziną. Posiadając adres zapisany na eleganckim papierze, wsunęła go do kieszeni; na wszelki wypadek, nauczyła się go na pamięć.

Gdy weszły na pokład statku, poczuła nieprzyjemne chybotanie fal, choć był on niewątpliwie wielki. Czekały je długie dni podróży – załatwiły jednak wszystkie formalności, dokumenty i magiczne wizy – nadszedł więc czas realizacji planu Loretty, podsycanego przez diaboliczną potrzebę zemsty. Serce zabiło jej mocniej, jakby chciało wyrwać się z piersi, gdy przenosiła wzrok na Dianę.

Jesteś kochana – stwierdziła miękko, opierając się o barierkę statku. – Ale jednocześnie szurnięta. Ale to nas łączy. Bo kto poza nami faktycznie by się tego podjął? – zabrzmiała retoryką.

Aż na kanwę umysłu spłynęło wspomnienie pamiętnej nocy w barze, w której wypiły o wiele za dużo, niż powinny; to wtedy Loretta uzewnętrzniła się do reszty, a plan brutalnego ukarania byłego narzeczonego wykwitł między nimi bezsłownie.




RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Diana Mulciber - 27.10.2023

Odchylała głowę do tyłu, próbując objąć wzrokiem przepastną szerokość oddalającego się od nich wybrzeża.
Woda ścieliła się tego dnia jak najdroższa tkanina, miękkimi marszczeniami, pozornie łagodnie, ciszej niż zwykle. W oddali morze miało jednak barwę atramentu, a ona wyobrażała sobie, że nurt musiał być gwałtowny i silny, porywający ciała prosto w otchłań ciemnego abysalu. Wzdrygnęła się na samą myśl. Nigdy nie ufała morzu – sztorm pod jej powiekami był zbyt wyraźny, dno zbyt odległe, ciało pozbawione sposobu, by ugruntować się w ziemi, a przecież jej serce miało kształt kotwicy i tonęło w piersi jak kamień. Czekałaby ją pewna śmierć. Ale przecież jej już się w ogóle nie bała, prawda?
Mimo tego, Diana nie myślała dwa razy, gdy usłyszała historię biednej Loretty. Fakt faktem, obie były absolutnie naprane i niektóre detale trochę umykały jej z pamięci (nic nowego w życiu Mulciber), ale propozycja wyszła gdzieś z głębokiego, ruchomego, palącego jak dzika pożoga wewnątrz.
Opuszczając Londyn, obiecała sobie nie obracać się dwa razy za ramię, a mimo to bezwiednie tak uczyniła. Pierdolony Donald nie spędzał jej ze snu powiek tak bardzo jak kiedyś, lecz nawyk wlał się na dobre do strumienia jej żył. Kochanki, coraz to nowsze i młodsze modele przychodziły równie szybko co i odchodziły, czarownie umilając i ubarwiając mu jego smutną jak kurwa na królewskim balu egzystencję. To nie znaczyło, że Diana wykreśliła go ze swojego dzienniczka. Wręcz przeciwnie. Czekała na swój czas i swoją zemstę.
Ale w międzyczasie, mogła swoje krwawe pragnienia uiścić na kimś innym. Na przykład na pierdolonym Leandrze Yaxleyu.
– Lore, bobasku – powiedziała czule, posyłając jej uśmiech zarówno drański, jak i dziwnie matczyny. Lestrange mogła zdziwić lampka szkarłatnego trunku w dłoni kobiety; nie wiedząc kiedy je skądś wynalazła, a zdawała się przy koleżance wiernie stać od dobrych kilku minut.
Fale stroszyły się wokół nich jak gęsie pierze, a Diana nie była dłużej pewna, czy szmer, który czuła pod skronią, pochodził z głębi butelki, z głębi morza czy może z głębi jej serca.
– Jestem przekonana, że będziemy się przepysznie bawić.


RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Loretta Lestrange - 27.10.2023

Obiecała sobie, że nie będzie patrzeć na niknący za horyzontem ląd, na grzywy fal rozbijające się o masyw statku, na chybotliwe w swoich ryzach kieliszki, tańczące w rytm morskiej toni, w którą zostały zaklęte. Miały spędzić parę dni na statku; parę dni pełnych alkoholowej rozpusty i podziwiania niebytu – czym innym wszakże były fale morskie i bryza, która skrapiała się drobnymi grochami na obliczach? Dopiero, gdy straciła z pola widzenia ziemię, poczuła coś dławiącego wewnątrz.

Ten plan był nieodwołalny.

Matka Leandra nigdy jej nie lubiła i zdawać by się mogło, iż nie mogła zapamiętać jej długiego imienia – Loretta – bo za każdym razem nazywała ją „tamtą”. A ona, skąpana w blasku egalitaryzmu, nie potrafiła pojąć, jak daleka była od wyobrażeń synowej najukochańszego spośród potomków – Leander był pierdolniętym psychopatą, a jednak w oczach matki był zawsze tym kruchym, chorowitym synem, nad którym rozciągała całun opiekuńczości. A dusza Loretty była trychotomiczna; z jednej strony była pogodną trzpiotką, której burzowe chmury nigdy nie przysłaniały poglądu na świat; z drugiej, demoniczna, o agresji, o której każdy, kto jej doświadczył, mówił z gęsią skórką przebiegającą linią kręgosłupa; i wreszcie – trzeciej, rozkochanej marzycielki, która gdzieś między westchnięciami kochała Alexandra. Kuriozalna w swojej krasie, miała w sobie sporo cech dekadentki.

Sama myśl, jakoby Leander teraz raczył się ognistą w kotlinie rozpusty, sprawiała, iż coś zaczynało jej leżeć na krtani – słowa bynajmniej nie należące do tych, które na ogół kąpała w letnim soku kurtuazji, wybiórczo niedamskie i niekobiece – Loretcie jednak już dawno przestały umilać życie faktory poprawne i prawidłowe. Z natury w końcu uginała usta w przyjemny uśmiech, jej sweterki znaczyły monogramy, a życie wybijały orkiestry majowe – diabeł jednak siedział jej za skórą od dawien, podkreślając, jak wielkim zepsuciem mogła się cechować.

Chwyciła z jednej z tac kieliszek krwistego wina, zarzucając za ramię chustę, którą morski wiatr zdążył rozplątać. Diana Mulciber sprawiała, iż nie musiała być poprawna; mogła mówić literalnie wszystko, co ślina zdążyła przynieść, nim zostało to przefiltrowane przez mózg.

Raz jeszcze odchyliła głowę do tyłu, spoglądając na niewielkie obłoki wędrujące podszyciem ziemskim, zagubione, rwące bielą.

Zawsze chciałam zobaczyć amerykańską burleskę – rzuciła mimochodem, usta mocząc w trunku, jednocześnie ciągnąc zeń solidny łyk. – Sama myśl, że będzie cierpiał, sprawia mi radość. Czy jestem okropna, Diano? Przez cały nasz związek, to ja byłam ofiarą – jego, jego matki, konwenansów. A teraz wreszcie mogą mu splunąć w twarz bez jakichkolwiek obaw. Alexander miał rację odnośnie Leandra, ale jak mogłam to wziąć na poważnie, skoro on nie znosi absolutnie żadnego mężczyzny, który znajdzie się w dwumetrowym promieniu ode mnie – zmieniła temat, wylewając z siebie potok słów.

Co on mówi o mnie, jak nie słyszę? Alexander, mam na myśli – zabrzmiała pytaniem, a jej głos dziwnie zmiękł; tak, jakby mówiła o czymś miłym sercu; tak, jakby nie mogła odseparować myśli od jego osoby.

A było tak od ośmiu lat – wyjeżdżał i wracał, przychodził pod jej drzwi pijany, tylko aby na wycieraczce czekać, aż ona wyjdzie. Nienawidziła go w całej krasie, jednocześnie jednak kochała nieprawidłowo – szkoda, iż nie była w stanie tego przyznać nawet przed sobą. Każde jego pijackie oświadczyny przyjmowała, jednak cóż z tego, skoro on żadnego z nich nie pamiętał.




RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Diana Mulciber - 28.10.2023

– Może nawet zatańczmy. To nie może być trudne.
Powiedziała to śmiertelnie poważnie, acz przyznać trzeba było, iż połowę trunku zdążyła już wtedy obalić. Zastanawiała się co może je czekać za oceanem; ile pokus, radości, ile przeszkód, zwłaszcza na drodze misji, którą sprawnie (i odważnie) skonstruowała dla nich Loretta. Dla niej to miały być sielskie wakacje; odpoczynek, tańce, wino, może i zaspokojenie tych bardziej intymnych ciągot, ale przede wszystkim dorwanie Yaxleya i wymierzenie mu zasłużonej kary. Nie nosił się w jej życiu jako szczególnie wyrazista postać. Znała go z korytarzy Ministerstwa, czasem jej nawet posłał oczko, czasem mu nawet odesłała, ale myśl o podrywie raczej szybko się ulatniała, gdy tylko mijali lustrzane odbicia własnych obliczy. Wyglądali trochę jak karykaturalne rodzeństwo przyrodnie, dzielące matkę, cherubinową blondyneczkę, która jednego tygodnia dała się zerżnąć losowemu olbrzymowi z lasów Sherwood, a rok później jej staremu, o którym Diana właściwie nie wiedziała co powiedzieć, bo był tak nijaki, aż trudno było znaleźć jej odpowiednią obelgę.
– Chęć zadawania bólu mężczyźnie nie czyni cię okropną – zawyrokowała, cyzelując głoski na ostatnim słowie. Wzięła haust morskiego powietrza, próbując rozbudzić umysł, który powoli zaczął dryfować po strzępach zgubionych wspomnień - tych, które tak rozpaczliwie próbowała wymazać, spalić i zakopać. Ból odciskał jednakże swe piętno na komórkach, gdzieś tam zostawał, przyklejony jak wirus, zlepiony na dobre z ciałem.
– Jesteś po prostu kobietą, żyjącą w ich świecie, nic innego nam już nie pozostało.
Co on mówi o mnie, jak nie słyszę? Alexander, mam na myśli.
Diana całkiem szczerze chciała jej pomóc. Z sitowia pamięci próbowała wyłuskać fragmenty, które Lorettę mogłyby zadowolić, ale na dobrą sprawę, konkretów, o które zabiegała, nie była w stanie przytoczyć. 
Alkohol zakołysał się w opasłym kieliszku, gdy uniosła go ku pełni warg, brocząc usta ciemnym szkarłatem wina. Poczuła, że wino w końcu uderzyło do głowy, a chyboczące statkiem fale zdawały się jedynie potęgować to wrażenie.
– Długo już się ta wasza saga ciągnie, co nie? – rozbawiło ją to, choć po prawdzie to Dianie trochę zazdrościła takiego kundla, który kopnięty i poniżony, po wlaniu w siebie litrów alkoholów oraz innych prochów, trochę markotny, zły, ale wciąż wiernie - zawsze wracał.
– Pewnie bełkocze to samo mi, co tobie – odpowiedziała powoli i niezwykle ostrożnie cedząc słowa. Powściągliwość Diany nie trwała niestety długo, kurek w głowie się odkręcił i wypruł z siebie zaległą substancję, samą prawdę.
Ach, dobra, pierdolić to.
– Wiedz, że jest mi bliższy niż rodzina z krwi, o której nie chcę już nawet pamiętać. Jest bratem, którego nigdy nie miałam, a o którym zawsze marzyłam. Chyba go nawet kocham, nie tak jak myślisz, bo to byłoby obrzydliwe. Szaleje za tobą, jest kompletnym szurem i zawsze do ciebie wróci – przerwała, odpalając szluga którym od razu się zaciągnęła, całkiem stylowo jak na nałogowca.
– Ale to tylko facet. Oni najbardziej kochają to czego nie mogą posiadać. Zdobywają, czasem i długimi latami, a gdy im się już uda, nudzą się i porzucają. Taka już ich natura. Zrób z tym co chcesz, ale to czego płynie w ich żyłach nie da się zmienić.


RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Loretta Lestrange - 28.10.2023

Każde wspomnienie o Leandrze rozdrapywało wciąż jątrzącą się ranę; w gruncie rzeczy, nie żałowała, że go nie ma przy niej – żałowała swojej urażonej dumy, jakoby miała zostać porzucona. Ona! Loretta Lestrange porzucona! Coś niemiło przewracało się w żołądku, gdy tylko o nim myślała, a koncepcja zemsty trawiła ogniem wnętrze; tak niekrycie chciała, aby poczuł ból, że od miesiąca nieomal przyświecała jej na koncepcja, którą teraz miała zrealizować, płynąc do Ameryki pośród pienistych fal rozbijających się o kadłub statku. Coś w niej drżało przecież, jakby jedna ze strun została przeciągnięta zbyt mocno; jego obecność przecież była duszna, każdorazowo wydobywała ostatnie tchnienie z jej piersi, tylko po to, aby je zamknąć w barwnej szkatułce wspomnień; w alkowie jej urażonej dumy.

Alexander był kimś zgoła innym; ilekroć pojawiał się w progu jej mieszkania, wpuszczała go z cichym westchnięciem – gdy był pijany ponad określoną wartość, spał na wycieraczce. Bo wracał do niej zawsze i w całej rozciągłości tego słowa; otulał jej łydki ramionami, prosząc o rękę, dając jednocześnie pierścionek z drutu stworzony. Walentynki odcisnęły się piętnem na tyle dużym, że sama nie wiedziała, kim jest – żoną Mulcibera czy narzeczoną Yaxley’a.

Wszystko było zaplątane na trzy supły.

On musi mnie popamiętać, Diano – zawyrokowała nad przyszłym losem Leandra, mocząc ponownie wargi w szkarłacie trunku.

Przełknęła ciężko ślinę, wbijając wzrok w morski bezkres; ląd już dawno zniknął za horyzontem, pozostawiając po sobie jedynie spienione fale i bezdenną otchłań morską – w tym momencie właśnie, zaczęła się odrobinę lękać; tego, co zastanie w Ameryce; tego, jak bardzo się zmienił na przestrzeni miesiąca. Jednocześnie kiełkowała w niej satysfakcja – mogła go stosownie ukarać, w tym przypadku jednak cruciatus był niewystarczający.

Osiem lat – odparła.

Istotnie, ich saga ciągnęła się na przestrzeni mnogich lat. Osiem ciężkich lat, podczas których odsuwali się od siebie tylko po to, aby ponownie przeciąć swoje orbity – jak te sputniki. Zawsze wracali, a żywili do siebie wszystko, poza obojętnością. Ich relacja skąpana była w letnim, lepkim soku nienawiści, oddania i niezawoalowanej miłości. Prawdopodobnie dlatego znosiła wszelkie sowy, które rozbijały się o jej okno, niosąc kolejny zaćpany list.

Diano, ja jestem jego żoną – wydukała po chwili, uciekając wzrokiem w morski bezmiar. – W walentynki tego roku, przyszedł do mnie do mieszkania, ponownie mi się oświadczając. Byliśmy pijani w sztok, znaleźliśmy jakiegoś szamana i wzięliśmy ślub w jakiejś cygańskiej przyczepie. W świetle bóstw, jesteśmy małżeństwem.

Nie była ubrana na biało. Miała na sobie wówczas wymiętą, źle zapiętą koszulę, losowe spodnie i rozwichrzone włosy – nie wyglądała jak panna młoda nawet przez pryzmat krzywego zwierciadła. Dotkliwie zapamiętała jednak, gdy trzymała go za dłoń, a szaman odprawiał czary-mary na ich ślubnym kobiercu.




RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Diana Mulciber - 31.10.2023

Początkowo nie była w stanie zniweczyć milczenia, które pomiędzy nimi zaległo. Opierając ciężar swojego ciała na lepkiej już od wylanego alkoholu barierce, zboczyła wzrokiem ku Lorettcie. Papieros tlił się powoli w jej dłoni; smuga popielatego dymu jakby spowolniła, unosząc się nieruchomo przed nimi i znikając w czeluściach rozpościerającego się na wskroś widma oceanu. Nie posądzała jej wcześniej o tego typu słabość do Axla, wszak ten faktycznie jawił się wszystkim bardziej jak zabłąkany kundel niż wytworny kochanek godny samej Loretty Lestrange. Nie pomagały klosze wizji rozsuwające się przed oczyma Diany; wizje bidnego Mulcibera leżącego nieprzytomnie na tapczanie, usmarowanego własnymi wymiocinami, z nosem oprószonym białym puchem. Dianę szwagier widywał w podobnych stanach, może i gorszych, bo sam samiutki musiał podtrzymywać jej wiotkie ciało od upadku, troskliwie trzymając pukle, gdy ta próbowała trafić pawiem do klozetu. Byli cudownym duetem, ale to wiązało się z jednym – znali się i usytuowali się w swych schematycznych, rutynowych rolach. Może tak faktycznie czuła się każda siostra własnego brata i brat własnej siostry, ale życie nie pozwoliło jej tego zweryfikować jako jedynaczce.
— No proszę, proszę. Zatem zdrowie młodej pary — dopiero kiedy uniosła kieliszek na wysokość swojej szyi, przez kołtun wulgarnych, szkaradnych słów cisnących się na usta, przebiła się śreżoga zadowolenia, która odmalowała się na jej twarzy w postaci szerokiego, rezolutnego uśmiechu.
— Miejmy nadzieję, że kolejnej takiej wyprawy do Ameryki nie będzie, dobra?
Owiewająca je bryza była zimne i cierpka, a gęsia skórka wybijała się gęściną na powierzchnię. Zapomniała założyć płaszcza, więc ramiona szybko pokryły się dropiatą warstwą chłodu; ciało przechodziły nieprzyjemne dreszcze i dygoty, ale upijając kolejne łyki wina, wmawiała sobie, że niedługo przejdą w zapomnienie. Tak jak wszystko inne w jej życiu.
— Wolałabym nie wybierać między tobą, a nim, Lore.
Choć wybrzmiało to w jej ustach jak prognoza groźby, to zaśmiała się dźwięcznie na głos, głowę odchylając do tyłu, atmosfery nie psując żadnym judaszowym grymasem. 
Dopiła zaraz potem swoje wino, peta oddała morskiemu dnu. Rzuciła jej na odchodne ciepłe "bobranoc pchły na noc", tuląc do piersi niczym najdroższą jej istotę.
Kolejne dni miały im mijać tak samo, może trochę wolniej, może szybciej, zależnie od ilości prochów do których mogła się dokopać na statku — bądź co bądź, dla Diany czas oraz jego przemijanie nie miały już od dawna znaczenia.


RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Loretta Lestrange - 01.11.2023

Miękko oparła się o barierkę statku, zupełnie jakby miała omdleć, zamiast tego jednak, wychyliła ostatni łyk szkarłatnej cieczy zalegającej w naczyniu, zwolna obmywającej jego ścianki, chybocząc się leniwie. Uśmiech wstąpił na jej wargi zupełnie nieproszony; bo przecież choć Alexander pojawiał się i znikał w jej okrutnym życiu, czuła tlącą się na dnie serca potrzebę bycia przy nim. Tego, jak otulał miękko ramionami jej łydki, błagając każdorazowo o przebaczenie; tego, jak oświadczał się jej miliony razy tym tlącym spojrzeniem umykającym z jego bladych tęczówek; tego, jak wysyłał jej listy, będąc skrajnie naćpanym; tego, jak kochał ją od początku do końca, bezkreśnie i ograniczenie. I choć nigdy nie spojrzałaby sobie w odbicie lustrzane, przyznając, że ma do niego słabość – ponad wszelką wątpliwość miała. Do tych skutych chłodem dłoni, spojrzenia stalowego, które miękło tylko gdy spoglądał na nią, rozmierzwionych włosów, które odgarniała mu kosmykami z czoła.

Jedno westchnięcie zamierające na wargach świadczyło o tym, co niewypowiedziane. O tym, jak mocno była do niego przywiązana i – między bogiem a prawdą – wzięłaby ten cygański, absurdalny ślub nawet będąc najzupełniej trzeźwą.

Była żoną.

Tytułowanie się w ten sposób budziło w niej niechybny lęk, którego nie potrafiła wyzbyć się z klatki płuc, odbierał jej oddech. Nie znosiła wszak zobowiązań i konwenansów; brzydziła się wszystkimi pannami sprzedawanymi jak jałówki na targu, tylko po to, aby dobić lukratywnego interesu oraz rodzić dzieci. Cóż, jej powicie potomstwa nie groziło – przed Alexandrem jednak, nie musiała tej wadliwości utajniać; miała dość kłamstw, w szczególności po związku z Leandrem, który obfitował w obłudę.

Młodej pary? – rzekła bardziej odpowiedzią niż pytanie, parskając śmiechem. – Nie przesadzajmy, Diano. Ale mogę ci pokazać obrączkę, o dziwo nie jest zrobiona z drutu i taśmy klejącej – dodała po chwili. – Naturalnie nie noszę jej na palcu, ale zawsze mam ją przy sobie – dodała, wyjmując z torebki łańcuszek, na którym wisiała okrągła ozdoba. – Spójrz na grawer – zastukała palcem w metalową powierzchnię, skupiając wzrok na niewielkim napisie w wewnętrznej części: moja.

Uniosła łańcuszek między palcami, obserwując chyboczącą się na jego krańcu obrączkę, jednak po chwili schowała ją na powrót do alkowy tajemnic.

Alexander kochał ją poprawnie. I choć rozbijali się często o masyw nienawiści i agresji, między wierszami kochali się bezkreśnie; z każdym spotkaniem to uczucie przybierało na sile i tym trudniej było im się rozstawać.


***

Dnie i noce na pokładzie statku mijały wartko, osnuwając wonią morskiej bryzy i rozbijających się o statek pienistych fal. W pewnym momencie Loretta kwestionowała swoje beznadziejne wybory – bo może faktycznie trzeba było przełknąć dumę i żyć dalej?; ona jednak, buńczuczna i niejednokrotnie awanturnicza, nie potrafiła odpuścić w porę. Teraz jednak nie było wyjścia i choć wiedziała o tym żegnając ląd, wychodząc na obcą, amerykańską ziemię, uczucie zastało ją zdwojone.

Chwyciła Dianę za dłoń, schodząc po kładce między statkiem a ziemią i dopiero gdy zatrzymała się, czując promienie słońca muskające skórę, zdała sobie sprawę z nieodwołalności całego planu, kąpanego w piekielnych ogniach.

W jaki sposób to robimy? Chcesz od razu się do niego wybrać, czy może później? Mamy parę dni w końcu… – zamilkła, w myślach ważąc słowa. – Fajnie byłoby się upić i chodzić gdzie nas nogi poniosą. Myślę, że mimo wszystko najpierw powinnyśmy go ukarać.




RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Diana Mulciber - 05.11.2023

Tęskniła za niczym.
Była to myśl przerażająca i druzgocąca, bo przecież każdy za czymś tęskni, nawet głupie papugi (o których Diana zaczęła z jakiegoś powodu myśleć tuż po odejściu do swojej kajuty) ze swoimi małymi móżdżkami, które ktoś osadził w bramach złotych klatek - nawet one tęskniły, za wolnością, lotem, wiatrem czy co tam sobie papugi kurwa polubiły. Może dlatego pierwszej nocy śnił jej się grawer pokazany przez Lorettę, drugiej krwisty befsztyk i wata cukrowa, a trzeciej, trzeciej chyba miał jej się ujawić nocą Donald, ale któryś z czuwających nad nią aniołów śmierci, tudzież demonów, wykopał go z chmurnej pierzynki i zamiast tego pobłogosławił cudownym, rozkosznym, nic.
Mulciber niestety czwartego dnia w końcu odkryła, że skończył jej się towar, a statek zapeklowany od góry do dołu rodzinami z dziećmi, z jakiegoś powodu nie posiadał na swoim pokładzie dobrego dilera.
Dlatego też nie była do końca pewna ile dni minęło od wyruszenia z portu; struta, a może za mało trzeźwa, nerwowo przeskakiwała z nogi na nogę; skóra paliła lodem, żołądek ściskał, kurczył i trawił nieistniejące pokarmy. Była na paskudnym głodzie, a przekraczając kładkę poczuła, że jej łydki zamieniły się w pulchną galaretę.
Cofnęła się o krok do tyłu, nakrywając twarz maską wymuszonego uśmiechu, którą zwykła osłaniać swój wstyd, żal i boleści.
Potrzebuje towaru, Lore jej wargi już ruszały do boju, głos już się rozgrzewał w krtani, ale zamiast tego jedynie charknęła nieelegancko. Lestrange nie była idiotką, wiedziała że do czynienia ma z bogatą ćpunką, ale z jakiegoś powodu, Diana nie chciała bezcześcić ich relacji pogaduszkami o jej nałogach i narkomaństwie.
– Zapierdolmy go najpierw. Nim wieść się rozniesie, że tu jesteśmy... z gęby mi od zawsze wyglądał na tchórza – zawyrokowała, wykrzywiając twarz w paskudnym uśmieszku – świętować możemy potem.
Mimo że zza chmur wyglądała okrągła, rozpromieniona twarz majowego słońca, wiatr smagał ją po twarzy z drapieżną zapamiętałością, drwiąc sobie własnym zimnem z jej rachitycznego stanu.
Tylko najpierw znajdźmy mi trochę towaru


RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Loretta Lestrange - 06.11.2023

Zaczęła tworzyć samą siebie na połach opuszczonej przesieki, która miała być gładkim pasem startowym, a okazywała się gorzkim lądem umykającym z pola widzenia – nie była pewna swoich wyborów, a morskie fale rozbijające się o kadłub jedynie napominały ją o to wielokroć. Może gdyby była bardziej dziarska; mniej zlękniona aniżeli pewna siebie – może wówczas na ziemię zeszłaby krokiem pewnym, nie o trzęsących się łydkach i rozedrganym umyśle. Nie wiedziała, czy czuła do niego cokolwiek poza obrzydzeniem; Leander dobitnie dał jej do myślenia, iż żaden mężczyzna nie powinien jej posiadać w żadnej mierze. A jednak obrączka ciążyła jej na kieszeni płaszcza, gdy zaciskała na niej drobne palce. Była mężatką przed bóstwami i szamańskim królem, który uczynił z ich ślubu farsę – czuła się jednak związana z jego palącym dotykiem i umysłem wypełnionym wyłącznie nią.

Uśmiech mimo wszystko wpłynął na niewinne wargi, rozmywając różaną barwę w przyjemnym dla oka grymasie, który miał przemknąć prędko po całym obliczu, zatrzymując się na znaczonymi zmarszczkami kącikach oczu, w pełnej puencie ujmując iskry niepokorne, drżące pośród ciemnej toni tęczówek. Wzięła głęboki wdech świeżego, majowego powietrza, jeszcze skażonego wonią bryzy morskiej, która szroniła morskimi kroplami włosy, sklejając je w nieeleganckie strąki, wilgotne, przyklejające się do policzków.

Kątem oka spojrzała na Dianę – znała ten stan; rozbiegane spojrzenie, umykające ciągle w różnych kierunkach, drżące niepokornie dłonie, miękkie nogi, jakby miała zaraz upaść – pociągnęła ją za łokieć gdzieś za winkiel i wyjąwszy ze stanika foliową torebeczkę wypełnioną białym proszkiem, wcisnęła ją w dłoń kobiety.

Idź przypudruj nosek. Spotkamy się pod jego mieszkaniem za godzinę – rzekła, wraz z narkotyczną, śnieżną bielą, przekazała zawinięty fragment papieru, na którym podany był adres.

Ameryka pachniała wolnością. Pieprzem, miętą i czymś niezdefiniowanym. Włócząc się po ulicach i uliczkach, miała okazję zachłysnąć się klimatem, którego nigdy nie poczuła na londyńskim bruku. Neony, pośpiesznie pędzący ludzie – nie wiadomo dokąd; prędko wmieszała się w tłum, rozglądając gorączkowo, nim trafiła pod jego drzwi. Kamienica była nowobogacka, prawdopodobnie przestrzenna wewnątrz, a urokliwa w powierzchowności. Spojrzała na zegarek, gdy na linii wzroku pojawiła się Diana.

Lepiej? – zabrzmiała retoryką. – Plan jest taki, że nie mamy planu. Będę chciała, abyś go rozbroiła, podczas gdy ja rzucę klątwę. Jeśli mi się nie uda – nie dam sobie dłoni uciąć, jestem rozedrgana faktem, że go znowu zobaczę – ty przejdziesz do akcji – rzekła. – Zasłonimy wizjer i zapukamy, wówczas zgarniemy jego zaskoczenie.

Wsunąwszy się do kamienicy, prędko odnalazła właściwe drzwi. Zapukawszy w mahoniową powierzchnię, poczekała parę sekund, nim otworzył.

On je otworzył. Nie było już miejsca na zawahanie.

W pierwszym momencie, coś ją obezwładniło. Gdy znowu spojrzała na jego oblicze patrycjusza, to wiecznie schłodzone, acz głębokie spojrzenie bezkresu błękitu. Wycisnął z jej krtani raptem ciche westchnięcie, nim porzucając mnogość sentymentów, skierowała różdżkę ku niemu.

Była pewna, że głos by jej zadrżał, niewerbalnie więc rzuciła klątwę cruciatusa, celując prosto w jego pierś.



Rzucam na nekromancję.

[roll=O]


RE: [4 maja 1972] Diana i Loretta / Ameryka - Diana Mulciber - 06.11.2023

Już zakasała rękawy i kurzyła pantofelkiem o chodnik, przygotowując się do startu, bo metę wyniuchałaby nawet bez funkcjonującego nosa. Wademekun ćpuna dobitnie głosiło - ćpuni wiedzieli gdzie szukać; ślepi, głusi, zostawieni na ziemi obcego lądu, tysiące mil od meliniarskiego domu, ćpun zawsze jakoś trafić potrafił do źródełka.
Dlatego też, w niuchającym stanie absolutnej gotowości, wyciągniętego przez Lorettę woreczka na początku nie zarejestrowała. Czy ona go wyciągnęła ze stanika?!
Miała go cały czas przy sobie?!
Nie podzieliła się z koleżanką tym oburzeniem; capnęła go w locie i poszybowała swoją drogą, gdzieś ku szklanym odbiciom neonów, które tak potwornie wżynały się w zaczerwienione spojówki. Galaretowate nogi poniosły ją w ustronne miejsce, idealne do pudrowania noska.
Żyły ukryte pod pergaminem skóry uwypukliły się wstęgami zarazy, przygaszone spojrzenie nabrało świecistego blasku, płomienia, za którym tak goniła. Cholerny paradoks, ale to teraz mogła trzeźwo myśleć, galaretę kończyn przemienić w stan stały, różdżkę stanowczo dobrać w dłoń.
Była gotowa.
Pod adres podany przez Lorettę, wbrew rozwadze zawitała z uśmiechem nienaturalnie podrygującym na licu, ledwie odsłaniającym zęby, które błyskały perlistą bielą. Nie miała pojęcia skąd Lore skołowała ten towar, ale zadziałał od razu; euforyczne szpileczki wbijając w każdy milimetr jej ciała, obudziły w niej partnerkę, której Lore dziś potrzebowała. 
– To dobry plan – przytaknęła radośnie.
Ruszyła za Lestrange, całkiem ciekawa nadchodzących wydarzeń, nakręcona perspektywą przygody i akcji. Wkroczywszy za nią do mieszkania, od razu rzuciła się do rozbrajania znajdującego się w środku gościa - jej planem było wyszarpać mu różdżkę z ręki.


Rzucam na translokację.
[roll=O],