Secrets of London
5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Wersja do druku

+- Secrets of London (http://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Poza schematem (http://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29)
+--- Dział: Wyspy Brytyjskie (http://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=30)
+--- Wątek: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles (/showthread.php?tid=685)



5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Julien Fitzpatrick - 23.12.2022

Wsunięty za pazuchę kurtki list wygniótł się, gdy Charlie sięgnął po niego, aby złożyć pergamin w mniejszą kostkę. Nie chciał, aby spisane na nim słowa się zamazały, a noszenie go w ręce też nie było najlepszą opcją, zwłaszcza przy teleportacji.
Chowające się za chmurami słońce wspominało dopiero co celebrowany najdłuższy dzień w roku, a trawa kłaniała się pod naporem wiatru i butów Rookwooda, gdy stawiał kroki przemierzając łąkę, podążając w stronę biegnącej na jej skraju ścieżki skrytej pomiędzy niskimi, szarymi murkami odgradzającymi od siebie pola i pastwiska. Garstka drzew majaczyła za jego plecami, gdy szedł skulony w stronę malującej się na przędzie, jeszcze niewyraźnymi barwami, chatki. Mocniejszy powiew przesłonił mu twarz włosami, a szum morza zza krańca klifu dotarł do siekanych wiatrem uszu. Postawił kołnierz kurtki i przyspieszył kroku, nie dając się pokonać typowej pochmurności i szarości angielskiej pogody.
Stresował się. Wiedział, że nikt nie może go rozpoznać, nie po tym jak Brenna zmieniła mu twarz, a Heather przedstawiła niektórym jako kompletnie obcego człowieka z dalekiej Australii. Mimo, ze znajdował się na kompletnym odludziu, na którym nawet mugolski drogi były rzadkością, a jeżeli już jakaś się znalazła to przecinała pole swoją nieasfaltową powierzchnią. Gospodarstwa i wioski były od chatki i niewielkiego, znajdującego się nieopodal niej, zagajnika oddalone conajmniej półgodzinną drogą, jeżeli miało się jakikolwiek środek transportu, na nogach zajmowało to trochę dłużej, a Charles i tak rozejrzał się pare razy, niepewnie, zanim wyszedł zza drzew, albo teraz, gdy przeprawiał się przez murek, bo nie chciał iść wzdłuż niego i marnować czasu, gdy chłodne, wilgotne powietrze przedostawały się przez szpary pomiędzy ubraniami. Nie tylko to go martwiło. Miał przed sobą rozmowę, w której będzie musiał wyjaśnić Sarze, że faktycznie jest sobą. Ręce mu się pociły na samą myśl, nie chciał rozwijać przed nią traum ostatnich tygodni już na wejściu, właściwie nie był pewien czy w ogóle chce o tym szerzej rozmawiać, ale zdawał sobie sprawę, że będzie musiał. W końcu należało się jej wytłumaczenie czemu nie odpisał na list, czemu zwlekał.
Zanim się spostrzegł mierzył się spojrzeniem z drzwiami niewielkiego domku, teraz odgrodzony od ostrego wiatru otaczającymi go drzewami. Zamknął za sobą żeliwną bramkę, a ta skrzypnęła zachęcająco. Westchnął pod nosem układając w głowie przywitanie, tłumaczenie sytuacji i... co tu właściwie robi. Miał z tyłu głowy myśl, że Sarah może być w Londynie, a nie tutaj, ale w stolicy bał się jeszcze pojawiać, wolał aż sytuacja z bratem, Christie i nim samym ucichnie, chociaż... chociaż może nie powinien.
Zapukał gryząc w stresie wnętrze policzka.
'Hej Sarah, to ja Charlie, jestem teraz ładniejszy, wiem, wydawało się to niemożliwe, ale tak się stało i naprawdę to ja?'
Nie, okropne. Aż skrzywił się na wybrzmienie słów w głowie.
'No hej, to ja Charles, wysłałaś mi list, mam go tutaj, moja twarz wcale nie wygląda znajomo? Zmieniłem krem, zdziałał cuda.'
Przestań, robisz z siebie idiotę jak zawsze.
Nim skończył kolejną, zaczętą myśl drzwi się otworzyły, a włosy na karku Rookwooda stanęły dęba.
- No hej, to ja, mam .. mam list. - powiedział tylko i chciał przyłożyć sobie otwarta dłonią w czoło, ale zamiast tego wyciągnął zza pazuchy pergamin i przełknął ślinę - Mam na myśli... to ja, Charles. Wiem, że wyglądam lepiej niż ostatnio, wiem, wydawało się to niemożliwe... ale zaszła taka potrzeba - wyszczerzył się pokazując rządek zębów, zdając sobie sprawę jak idiotycznie musi brzmieć, ale nie miał bladego pojęcia co mówi się przyjaciołom po tym jak zniknęło się na pare tygodni, zmieniło wygląd i widziało śmierć własnego brata.
Zawsze musi być ten pierwszy raz.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Sarah Macmillan - 10.01.2023

Tlące się w nim obawy miały swoje podstawy w tym, jak rzeczywistość postrzegali inni, ale dla Sary Macmillan nie było to wcale aż tak skomplikowane, jak Rookwood mógłby pomyśleć. Odkąd Wielką Brytanię opętało widmo rebelii Lorda Voldemorta, dziewczynę dziwiło coraz mniej rzeczy - spontaniczna zmiana twarzy była ledwie pyłkiem wśród dziwactw, jakich doświadczało się w nowej rzeczywistości. O wiele bardziej martwiący byłby dla niej powód, którego jednak nie znała. I chociaż żyła w niej świadomość tego, że Charlie ją lubił i nigdy by jej niczego na złość nie zrobił, a cisza, jaka pomiędzy nimi nastała mogła być efektem wielu przykrych rzeczy, to nie opuszczało jej wrażenie, że problemem mogła być ona sama. Lubiła szukać problemów w sobie. W tym, jak szybko nudziła ludzi i prędkości, z jaką potrafili ją opuścić, nawet jeżeli pozornie łączyło ich „coś więcej” niżeli przelotna znajomość. Przyjaźnie bywały ulotne. Nim zdążyła się obejrzeć, słysząc trzepot skrzydeł, te już znikały bezpowrotnie.

Samotne przesiadywanie w domku daleko od rodziny nie było pewnie czymś, czego spodziewała się po niej większość znających ją osób, ale Sarah przebywała tutaj dosyć często, za nic mając sobie zagrożenie płynące z odwiedzania takich miejsc bez towarzystwa. Powinna być pewnie nieco bardziej uważna, skoro w zeszłym roku omal nie zginęła z rąk oprawcy, ale ciężko jej było wyzbyć się starych przyzwyczajeń, a w ich skład wchodziło to, że czasami po prostu potrzebowała pobyć sama. Nie chodziło tu oczywiście o to, że lubiła być samotna, bo tego uczucia nienawidziła z całego serca. Chodziło o ciszę. O oczyszczenie umysłu. O pomyślenie nad czymś z dala od osób nie do końca szanujących jej prywatność, a takich w kowenie dało się znaleźć wiele. Mogła kochać swoją pracę, mogła kochać swoją rodzinę, ale nie zmieniało to faktu, że czasami potrzebowała od nich odpocząć.

Tak też znalazła się tutaj.

Pomiędzy kolejnymi pociągnięciami złotego pióra po pergaminie, do jej uszu dotarł dźwięk pukania do drzwi. Nie spodziewała się zastać tutaj nikogo. Założyła też, że gdyby był to ktoś naprawdę bliski, to po prostu wszedłby do środka, a skoro pukał... pukał do chaty umiejscowionej gdzieś daleko od dużych miast, to raczej nie pomylił adresów. Miała uwierzyć w przypadek? Pierwsza myśl - schować się, ale o coś takiego ciężko w jednoizbowym budynku. Druga myśl - wyjrzeć przez okienko. Miała więcej sensu, toteż wstała od biurka i podeszła do wejścia, by nieśmiało wyjrzeć zza firanki. Nieznany przybysz nie wyglądał szczególnie groźnie, ale z pewnością wyglądał obco. Instynktownie zacisnęła dłoń na różdżce, chociaż... tak naprawdę wiedziała, że nie byłaby w stanie jej użyć. Nigdy by przecież nikogo nie skrzywdziła - z rdzenia wydobyłby się co najwyżej snop różowych iskier.

Co powinna zrobić?

Wolna od różdżki dłoń szybko zawędrowała do ust. Zaczęła je nerwowo przygryzać, tupiąc przy tym nogą. Wreszcie, po dłuższej chwili, którą zechciałaby pewnie nazwać chwilą namysłu, ale w rzeczywistości była to raczej chwila na zebranie odwagi, Sarah nacisnęła na klamkę. Stare zawiasy zaskrzypiały mocno i Rookwood mógł ujrzeć swoją przyjaciółkę w całej okazałości - niepewną, zdziwioną i wyjątkowo bezbronną. Biała, koronkowa sukienka szeleściła przy każdym jej ruchu - nawet głęboki oddech wzięty na widok tego, jak Charles wyjmował coś z wewnętrznej kieszeni marynarki, wywołał nieco irytujący dźwięk. Nie wyszła do niego. Bose, zaczerwienione od zimna stopy nie ruszyły się z miejsca.

Srebrne tęczówki kapłanki rozbłysły dopiero w momencie, w którym zobaczyła kopertę. Bo znała ją - sama ją kleiła, sama lakowała ją woskiem, sama wylała nad nią kilka słonych łez, nim przywiązała ją do nóżki swojej sowy.

- Ch-Challie?

To miało być takie proste? To miał być on? Nie wiedziała, co czuć. Wszystko jakby... tliło się, zaraz miało wybuchnąć. Wielkie, narastające napięcie było jednak trzymane w ryzach przez niepewność.

- S-Skolo to ty to powiedz, kto zawsze g-gapił się na tyłek plofesola od tlansmutacji...

Głośno przełknęła ślinę, ale nie pomogło to w zabiciu niezręczności. Mierzenie się z absolutnym brakiem powagi w wypowiedzianych słowach było jeszcze gorsze, kiedy wiedziało się, że słuchała ich osoba trzecia. I że był to jeden z największych czarnoksiężników w historii świata.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Julien Fitzpatrick - 10.01.2023

Uniósł lekko brwi, gdy ukazała mu się w bieli. Na chwilę zapomniał jak się oddycha, nie był pewien czy z zawstydzenia, skrępowania, czy braku doświadczenia co się mówi, gdy pojawia się na progu domu przyjaciół wyglądając jak ktoś kompletnie obcy. Nie próbował nawet zrozumieć jak dziwnie musi się z tym czuć Sarah, rozumiał jej nieufność, dystans, ale też zmartwił się niejako, że odsłoniła się przed kimś, kogo nigdy nie widziała. To upewniło go w przekonaniu, że przyjście tutaj było dobrą decyzją. Nie uważał, że Pannie Macmillan coś non stop zagraża, ale też poczuł znajomy instynkt, aby obronić ją przed złem tego świata, które w ostatnich miesiącach nie pełzało jedynie w ciemnych alejkach, ale opanowywało całe miasta, sam był jego ofiarą, być może z własnej głupoty, ale niepodważalnie.
- To podchwytliwe pytanie? - zaśmiał się nerwowo i widać było, że czerwień, którą wykwitły jego policzki nie bierze się jedynie z mocno smagającego powiewami wiatru - Ja się przecież patrzyłem, to było aż tak widać? Zauważyłaś? Nie, że mi jakoś głupio, ale trochę mi głupio, no debilnie wyszło, muszę przyznać. - na chwilę zapomniał, że to pytanie pewnie było po prostu takowym, które miało sprawdzić czy jest sobą. Charles od zawsze był osobą rozwiązłą i też frywolną w swoich poglądach o tym kogo można, oraz w jaki sposób, kochać, ale z osobami, które nie miały w tym temacie ekspertyzy lub ich niewinność była widoczna jak na otwartej dłoni - jak w przypadku Sary - starał się takie tematy omijać, a przynajmniej zakładał, że nie widzą w jego wyuzdaności niczego złego. O czym ty myślisz Rookwood, jesteś w poważnej sytuacji, skup się, skarcił się w myślach i przestąpił z nogi na nogę podając dziewczynie list, mając nadzieję, że odpowiedział na pytanie poprawnie.
- No musisz przyznać, że naprawdę, no wiesz, miał na czym siadać ten profesor transmutacji - dodał jakby sama wcześniejsza odpowiedź nie była wystarczająco krępująca.
Na zewnątrz było chłodno, a Sarah nie była ubrana w nic, co ochraniałoby ją od porywistych powiewów wiatru. Chciał zaproponować szybkie wejście do środka, ale powstrzymał się czekając na reakcję, odpowiedź. Bał się, że jeżeli będzie naciskać, nawet w dobrej wierze, to cała sytuacja potoczy się źle, dziewczyna uzna, że jest intruzem, zagrożeniem i już nigdy nie będą mogli się zobaczyć, a tego by chyba nie wytrzymał. Fakt, sprowadzał się w swoich scenariuszach do okropnie negatywnych rozwiązań, ale ostatnie wydarzenia w jego życiu doprowadziły, że zawsze zakładał najgorsze nie wypowiadając tego na głos. Definitywnie spoważniał i, chociaż już oznaki zmarszczek zmartwienia były widoczne na jego młodej twarzy, gdy podczas pracy w Ministerstwie widywał zburzone, spalone zaklęciami czarnomagicznymi domy wymazując pamięć tym, którzy o magii mieli zapomnieć, tak dopiero po ostatniej stracie i tragedii odczuł na własnej skórze jakie okropności nękały czarodziejską społeczność od ponad dwóch lat. Nie chciał dać za wygraną, aby smutek zgasił ognik nadzieji, jaki ma w sobie, ale utrata Christie i Fineasa mocno się na nim odbiła.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Sarah Macmillan - 16.01.2023

Kiedy Charles zadawał sobie wiele pytań na zewnątrz i w środku mimika panny Macmillan zmieniała się z sekundy na sekundę - zdominował ją nieco zbyt zadziorny jak na sytuację uśmieszek. Czy było to pytanie podchwytliwe? Oczywiście, była przecież stworzeniem iście cwanym i drapieżnym... Na cóż by liczył potencjalny włamywacz? Na to, że celnie określi go mianem włamywacza, a później, tak czy siak da się okraść? Miałby rację.

- No oczywiście. A jakie inne miałoby być?

Dziewczyna wykonała ciałem gest mówiący dosłownie: czy w tym wieku nie powinno to być dla ciebie oczywiste, że nic w życiu nie jest łatwe? Nawet przypadkowe pytania zadawane przez odwiedzane w gęstym lesie niewiasty? Ale Charles wybrnął z tego wybornie, najlepiej jak się tylko dało - powiedział najprawdziwszą prawdę, w taki dziwaczny i jakby niepewny sposób, ale Sarah przywykła już do tego, że właśnie brak dziwactw były dziwactwem u kogoś takiego jak Charles.

Wszystko znajdowało się więc na swoim miejscu. Powinni być przecież tutaj, razem, bez wścibskich i oceniających spojrzeń znajomych i rodziny.

Pierwszym, co uczyniła Sarah po ocenieniu, że to musi być Charles, było bezceremonialne rzucenie mu się na szyję. Wątłe ręce oplotły jego szyję, przyciągając go na krótki, ale mocny i serdeczny uścisk, od którego wręcz tryskały emocje.

- To naplawdę ty... - powiedziała nieco podłamanym głosem. Kiedy się od niego odkleiła, chłopak mógł dostrzec, że jej oczy się zeszkliły. Nie wydawała się jednak być smutna - jeżeli miała się teraz popłakać, to nie z żalu, ale po prostu z nadmiaru wszystkiego. Mówiąc prościej - była po prostu przebodźcowana. - Ale... ale czemu? - Nie rozumiała, dlaczego miałby przyjść tu z inną twarzą. Mógł wybrać każdy inny dzień, kiedy był po prostu Charlesem Rookwoodem, a skoro tego nie zrobił... Uh... Kiedy to do niej dotarło, ugryzła się w język, bo znowu wydało się, że mówiła i pytała o wiele szybciej, niż pozwoliła ułożyć się temu wszystkiemu w głowie. Jej życie było chaotyczne, a Macmillanowie bardzo lubili ją za to karcić. Liczne uwagi rzucane w stronę spirytystki miały odbicie w wielu aspektach jej życia - w tym, co o sobie myślała, jak próbowała mówić, jak się poruszała - blokowała niezgrabne impulsy i próbowała prostować się na siłę, chociaż ewidentnie jej naturalnymi ruchami było taneczne płynięcie w powietrzu niczym wiła, nawet jeżeli potykała się przy tym o własne nogi. Żeby się przed kimś prawdziwie otworzyła, potrzebny był czas, a akurat ich dwójce był on dany aż w nadmiarze. Nie wstydziła się więc szybko otrzeć rękawem zaczerwienionych powiek i pociągnąć go za dłoń do środka. Zaraz za swoimi plecami usłyszał chrzęst zamkniętych magicznie zamków, dopiero po tym Sarah schowała różdżkę. Nie odeszła jednak nawet na krok. Chwyciła go za policzki, przyglądając się uważnie nowej aparycji.

- Kto ci to zlobił, jakiś Pottel, tak? - Pytanie zadała z niewinną ciekawością. - Masz zupełnie inne lysy... W ogóle cię nie poznałam, jak wyglądałam pszez okno i... - Dłonie ułożone po bokach jego twarzy zadrżały. Dopiero wtedy się od niego odkleiła. - Challie... co się stało? - Zawahała się, odchodząc na krok. - M-może zlobię ci helbaty i mi wszystko opowiesz, co?


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Julien Fitzpatrick - 21.01.2023

Odetchnął z ulgą.
Niby nie spodziewał się, że Sarah będzie bardzo podejrzliwa, ale wyglądał teraz całkowicie inaczej, prawda? Nie musiała mu ufać, nawet jeżeli uważał, że profesor transmutacji ma niesamowicie zgrabny tyłek. Nie, moment, chyba nie taki był sens tego pytania... Mniejsza.
Postanowił się nad tym dłużej nie zastanawiać i po prostu cieszyć się z faktu, że może spędzić trochę czasu z przyjaciółką, której dawno nie widział. Przede wszystkim odwiedził ją, aby się zbytnio o niego nie martwiła, jej ton w liście go zmartwił, ale musiał się przed sobą przyznać, że wizyta miała tez drugie dno, do którego chciał przejść w późniejszym etapie konwersacji. Poza przyjaciółmi - Sarą, Cameronem, Heather - bardzo chciał też porozmawiać ze swoim, martwym już, bratem, a w końcu Macmillanówna znała się na całym tym spirytystycznym rytuale mówienia do świata zza grobu, nie? Co mu szkodziło zapytać, gdy już porozmawiają o tym, co tak naprawdę stało się w jego życiu oraz co dręczyło ją, bo wzmianka o 'nim', czyli o bracie blondynki, który był Śmierciożercą, była dla Charliego martwiąca.
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć został przytulony. Bliskość była jego językiem miłości i troski, więc objął dziewczynę oplatając ja szczelnie ramionami. Ukrył twarz w wodospadzie jasnych włosów, które pachniały przyjemnie, znajomo. Zapach ziół mieszał się z kadzidłami, z lekkością kwiatów, dlatego gdy przyjaciółka oddaliła się od niego od razu zapragnął przytulić ją ponownie, chociaż na chwilę. Nie zrobił tego, ale dał wciągnąć się do środka, nie chciał, aby jeszcze bardziej marzła, a nie miała na sobie żadnych skarpet!
- Na następne Yule albo na urodziny dam ci takie grube skarpety, będą białe, coby pasowały ci do całego 'imidżu', spokojnie. - zapewnił, jakby było to conajmniej najważniejszą kwestią, jaką mieli dzisiaj poruszyć. Nic nie mógł na to poradzić, taki już był. Zbywał istotne sprawy, tak długo, jak tylko mógł. przywiązywał wagę do tych mniejszych, które mogły dać mu trochę odprężenia, szczęścia. Ignorował rosnące problemy i dlatego znalazł się w aktualnej sytuacji, uciekając przed śmierciozercami i z martwym bratem.
- Wybacz, już odpowiadam na twoje pytania, to po prostu... No, dużo tego wszystkiego. To nieprzyjemne sprawy. - spoważniał zaraz trochę, słysząc zmartwienie w głosie Sary.
Spojrzał na nią z początku odrobinę w szoku na ten gest ściśnięcia policzków, zamrugał w niezrozumieniu, ale ostatecznie położył chłodne ręce na jej cieplejszych. Nie ściągnął ich jednak ze swojej twarzy, pochylając się odrobinę, zupełnie jakby brali udział w rytuale, który był tylko ich.
- Tak, to na pewno ja - upewnił ją, a w oczach zamigotały mu ogniki rozbawienia - Teraz mam trochę prostszy nos, zawsze lepiej patrzeć na jaśniejsza stronę, nie? - zagadnął, chociaż mówił niewyraźnie, przez to, ze ściskała mu dłońmi policzki.
Kiedy go puściła, pociągnął nosem, bo zmiana temperatury po wejściu do chatki uderzyła go w nos i policzki - te były teraz jeszcze bardziej czerwone niż od wiatru. Przetarł twarz i zsunął buty z nóg, ściągnął też kurtkę, pozostając w przydużym, wełnianym swetrze.
- Tak, Potter, można tak powiedzieć. - widac było, że zastanawia się trzy raz zanim powie cokolwiek na temat tego, co mu się przydażyło. Robił to głównie ze względu na Brennę i innych Longbottomów. Ci wystarczająco się narażali ukrywając go. Chciał powiedzieć przyjaciółce o tym, co mu się przytrafiło, ale chyba wciąż przeszukiwał głowę, aby ubrać myśli w odpowiednie słowa.
Podszedł do stołka, który stał w rogu chatki i pociągnął go w swoją stronę, aby zaraz na nim zasiąść. Wyglądał troche komicznie, bo mebel był niski, a on ze swoim prawie 190 centymetrami wzrostu musiał upchać gdzieś nogi. Założył je ze sobą, troche tak, jakby zamierzał siedzieć po turecku.
- Herbata brzmi dobrze i... - zaczął, ale zaciął się na chwilę, wpatrywał się w nią tak, jakby chciał wyczytać z wyrazu jej oczu, co ma powiedzieć, wyglądał na zagubionego.
- Probowałem znaleźć jakieś delikatne słowa, aby to przekazać, ale chyba się nie da. - wykrzywił usta w grymaśnym uśmiechu, którego nie udało mu się zaprezentować w tak pozytywny sposób, w jaki chciał - Christie i Fineas nie żyją, zabili ich Śmierciożercy. Jeden Śmierciożerca, właściwie. Mi udało się uciec. - mamrotał, ale na tyle wyraźnie, aby nie musiał się powtarzać. Tak jak wcześniej spoglądał na przyjaciółkę, tak w trakcie wypowiadania ostatniego zdania po prostu zawiesił spojrzenie na ścianę domu, pusto, trochę martwo.
Nie wiedział jak mówić bliskim o takich rzeczach. Heather i Cameron dowiedzieli się listownie. Brennie wyznał wszystko, jak jeszcze był w szoku.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Sarah Macmillan - 17.03.2023

Był uroczy. Był ciepły, dziwaczny, pachnący i czuł - był jak zawsze - cudowny, nawet jeżeli różnił się aparycją od siebie z wcześniej. Ale Sarah nie była do końca sobą. I nie chodziło tu wcale o sytuację z bratem, którą opisywała w liście, jaki nadała do Charlesa niedawno, ale o niego samego. Nie chodziło tu też o wyrzuty za brak kontaktu, za prawdopodobne odstawienie jej na dalszy plan, o czym starała się nie myśleć, bo tego typu myśli potrafiły jedynie martwić, a zmartwienia ściągały ją mimowolnie na ścieżkę o wiele ciemniejszą niż ta, którą lubiła podążać. Zazdrość nie przynosiła nic ponad ciemnością kłującą w serce.

- Żadne skalpety nie będą do niego pasować, Challie - powiedziała mu, nie puszczając go, bo nie chciała, aby to wszystko było za szybkie - bo tu nie chodzi o styl, ale o uziemienie. Nosząc przez cały dzień buty, odcinasz się od ziemi, a odcinając się od niej, odcinasz się od Pani Księżyca. - Uśmiechnęła się do niego. - Ale to nie jest dobly dzień na plóbę, co? Jak zrobi się ciepło, jak będziemy mogli, to chodź ze mną nad wodę, nad jakąś szekę, to ci pokażę jak czelpać enelgię z natuly. - Urwała na moment. - I popływamy też.

To było takie dziwne, mieć go pomiędzy swoimi dłońmi. To było takie dziwne, kiedy trzymał jej dłonie. Bo to było zupełnie tak, jakby wszystko było dobrze, wręcz idealnie, a zarazem Macmillan czuła, że wszystko jest źle. Nie pomiędzy nimi, ale w ich życiach. Ten list, co mu wysłała, będący wyrażeniem najszczerszej tęsknoty za kimś, kto ją rozumiał, był krzykiem o pomoc, beznadziejną prośbą o odrobinę uwagi od kogoś, kto powoli zaczynał się kruszyć. A on tu przyszedł i pokazał jej, że i jemu życie nie było łaskawe i...

- Challie, co świat nam zlobił?

Jej spojrzenie analizowało nową twarz. Ten nos, co się nim chwalił. Te niby-przystojniejsze rysy. Nie umiała tak na niego patrzeć. Szybko przyłapała się na tym, że przestała śledzić nowy układ kości i ułożenie włosów. Śledziła jego oczy. Zmarszczki, które rysowały się wokół brwi. Patrzyła na emocje.

Puścił ją, więc odeszła w stronę kuchenki, na której już płonął ogień. Nie napełniała garnka ręcznie - wszystko uczyniła różdżką. Latające naczynia same ustawiały się na blacie, oczekując na podążające za nimi, odmierzone łyżeczkami herbatki owocowe. Była to jedna z lżejszych mieszanek, jakie Macmillanówna przygotowywała na nadchodzące sabaty.

Próbowała oddychać, kiedy ton jego głosu zmienił się, ale nie udało jej się to. Nie oddychała, kiedy wymamrotał to zdanie tak, jakby miało być kompletnie nieistotne. Sarah pomachała dłonią w kierunku swojej twarzy, chcąc się ochłodzić, ale nic nie potrafiło powstrzymać łez, które zaczęły od razu płynąć po jej policzkach. Miała ochotę powiedzieć coś w stylu „co?”, „na pewno?”, „możesz powtórzyć?”, bo w pierwszej chwili jeszcze to do niej do końca nie dotarło i każda komórka jej ciała próbowała wyprzeć to z kruszejącej świadomości. Ale za każdym razem, kiedy spoglądała w jego stronę, wyglądał na tak samo smutnego, jak przed chwilą. Czyli to nie był żaden żart? No bo gdyby to był żart i zobaczyłby, jak płacze, to by ją od razu zaczął przepraszać.

I ze wszystkich uczuć, jakie ją mogły teraz ogarnąć, pierwszą z nich, odczutą w pełni był gniew. Gniew, że tak uparcie próbował wyglądać tak, jakby to był w jakikolwiek sposób lekki temat. Jakby uśmiech w takiej chwili miał być tym, czego od niego oczekiwała. Podeszła do niego raz jeszcze, złapała go za ramiona i cała zapłakana potrząsnęła nim mimo tego, że siedział na wyjątkowo niestabilnym siedzisku.

- I t-ty - próbowała mu coś powiedzieć, ale błyskawicznie zaczęła szlochać - Cha-a - otworzyła usta, ale z jej gardła nie potrafiło wydostać się nic konkretnego. Po prostu nim trzęsła. Rozgrzana do czerwoności, całkowicie zbita z tropu, wzięła jeszcze kilka oddechów. - Przestań udawać. Powiedz to jeszcze laz, ale powiedz to szczerze. - Bo w jej odczuciu był szczery w słowach, ale nie w gestach. Jakkolwiek okrutne to nie było, Sarah chciała, żeby zburzył ten mur wesołości. Chciała zobaczyć to, co naprawdę czuje, wrzucając go w ocean dyskomfortu.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Julien Fitzpatrick - 04.04.2023

Najpierw minęły godziny. Później minęły dni. Ostatecznie też tygodnie, nie przeradzając się jeszcze w miesiące. Z każdą chwilą pustka, którą z ogromnym wysiłkiem zasłaniał obojętnością i wesołością, rozrastała się, połykała drobinki przyjemnych wspomnień, muśnięć ciepłego śmiechu, promieni słonecznych przebijających się przez dewońskie, gęste chmury, aby opaść na rude klify.
Smutek, który odczuwał był jałowy, sprawiał, że oddechy przypominały płytkie fale odpływu. Wskazówka zegara stawała dęba, a otaczający wszechświat nagle kurczył się do rozmiarów nieistotności, okruchu chleba pożeranego przez myszy i szczury grasujące na pustych, nocną porą stacjach metra.
Brud sadzy osadzał się w nozdrzach, gdy podróżowali z Christie mugolskim transportem podziemnym, koła ukrytego w tunelach pociągu sunęły po szynach wprawiając wagony w rozklekotany ruch. Na szybie Bakerloo Line widniał zakaz palenia okraszony charakterystycznym logiem, w które Charles wpatrywał się z niemałym zaciekawieniem. Każda z osób w pociągu pilnowała swoich spraw, wyglądała inaczej, nie przeszło by mu wtedy przez myśl, że wszyscy byli jednakowi, że każde z tych ciał wyląduje pod górą ziemi, po większości nawet ktoś zapłacze, a po innych nawet nie zapali świeczki. Śmierć zaplatała sobie dorodne warkocze ze stratą, zostawiając żyjących w bezmyślnym trwaniu, irytującej bezradności, która drążyła w policzkach głębokie koryta słonymi łzami docierającymi do najdalszych zakątków duszy i ludzkiego jestestwa.
To wszystko było już tylko wspomnieniem, niemożebną chęcią zaczerpnięcia oddechu, gdy klatkę piersiową przygniata tona balastu, poczucia winy. Nie był w stanie spojrzeć Sarze w oczy, bał się co w nich zobaczy. Nie powinien wątpić w jej intencje, była dobrą, kochającą duszą. Ciepłym dotykiem wiosny pobudzającym przebiśniegi do życia, rozwinięcia swoich płatków spomiędzy niedobitków śnieżnych zasp. Tyle, że on czuł się jak ten najgorszy zwiastun nieszczęścia, kłopotliwy winowajca, omen na dnie porcelanowej filiżanki. Z każdym potrząśnięciem wydawał się zamykac w sobie coraz mocniej, zaciskujący się niczym agresywnie wyciągnięta w stronę przeciwnika pięść, żołądek dawał o sobie znać, ręce się pociły, panika powodowała, że wszystko działo się przed jego oczyma, przytrafiało się jemu, a zarazem szło obok, jakby jego własne istnienie było oddzielone od wszechświata murem.
Trzęsła nim, a on wydawał się wiotki, jakoby trzcina narażona na najmniejszy powiew wiatru. Zacisnął powieki, nie był pewien czemu, bo w tym samym momencie, w którym to zrobił poczuł jak pustka i ciemność, które nakłądały się na siebie w jego wnętrzu, zaczęły opanowywać myśli, przyszłe słowa, ledwo wypuszczane z klatki piersiowej oddechy. W gardle mu zaschło, gdy poczuł ciepło pierwszych, spływających po policzkach łez. Nie chciał skupiać się na sobie, tak bardzo potrzebował mowić o innych, bo czuł się samolubny. Postępował nierozważnie, kierował się tylko i wyłącznie swoim szczęściem i komfortem, narażając przy tym innych, ostatcznie sprawiajac, że spotkała go najgorsza karma z możliwych.
Stracił Finneasa na zawsze. Christie też.
Był roztrzęsiony, ale ustabilizowanie oddechu i swojego stanu było dla niego priorytetem, aby mógł pozwolić słowom wypływać spomiędzy ust. Zaskakująco pewnie, jak na swój aktualny stan, złapał jasnowłosą i przyciągnął ją do siebie, przytulając, ciasno, zupełnie jakby sięgał zmarzniętymi rękami tonącego po ostatnie koło ratunkowe.
- Przepraszam - wychrypiał. Jego głos dygotał na granicy szlochu i szeptu, meandrując pomiędzy możliwością wypowiedzenia myśli, a wyrzucenia z siebie wszystkich kłębiących się emocji. Musiał przełknąć ślinę, czując jak kolejne łzy spływają mu po twarzy, na ramie i włosy Macmillanówny.
Pachniała przyjemnie, znajomo, ciepło. Zioła przeplatały się z wonią drewna i herbacianych mieszanek.
- Nie moge się pogodzić z tym jak idiotycznie pozwoliłem na to, aby mi go odebrano, jak głupi i lekkomyślny byłem, że nie zrobiłem z tym nic wcześniej. Jak samolubnym, zapatrzonym w siebie gowniarzem byłem nie widząc w jak wielkim niebezpieczeństwie postawiłem tak bliskie mi osoby. Nie jestem w stanie sobie wybaczyć, ja nie mam prawa być smutny, Sarah, to moja wina. To wszystko jest moją winą, ostatnie co powinienem robić to uzalać się na sobą z tego powodu. Żadna ze mnie ofiara, sam to na siebie sprowadziłem głup-- głupotą - nie był w stanie kontynuować, bo głos mu się załamał, prawie, że się zakrztusił, bo gardło z każdą kolejną sekundą zaciskało się mocniej, zupełnie jakby niewidoczna siła dusiła go od zewnątrz.
Nie wypowiadał kolejnych słów, pozwalając, aby zwiewny materiał ubrania dziewczyny tłumił niektóre z jego szlochów, aby wchłaniał słone łzy wylewające się spod zaciśniętych powiek, jak fale w czasie sztormu.
Wszystko go przygniotło.
Fakt, ze wchodząc do znajomego mieszkania w centrum Londynu już nigdy nie zobaczy Finneasa siedzącego przy stole, skupionego na dokumentach przed sobą, przekładającego metodycznie kolejny pergamin na równo ułożony stosik. Jego niewielkie okulary, znad których spoglądał na młodszego brata, gdy ten przychodził do domu nad ranem, powracając ze swoich parudniowych, nieodpowiedzialnych wojaży. Zamiast go karcić, reagował prześmiewczo, nadawał mu przezwiska.
Charlie bear, mawiał z filuternym uśmiechem z czym tym razem przesadziłeś?
Nazywał go tak od najmłodszych lat, odkąd w kaloszach wracali przemoczeni z plaży, a matka karciła ich nad kolacją w nadmorskim domku, w którym byli przecież najszczęśliwsi, a gdyby nie powrót do Londynu, nic by się nie zmieniło - tak sobie wmawiał.
Uspokajał się powoli i chociaż czuł emocje tak intensywnie, jakoby serce miałoby mu stanąć, wziął głęboki oddech.
- Przepraszam - powtórzył - Nie chcę cię tym obarczać. Nie potrafię się odnaleźć. Nie wiem co mam z tym zrobić. Nic z tym nie mogę zrobić. Czuje, że jestem tylko i wyłącznie ciężarem, jeżeli się nie uśmiecham. - wyznał - Nie chciałem cię tym urazić - dodał szybko, trochę mamrotliwie.


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Sarah Macmillan - 01.05.2023

Dotknął jej znowu. Przyciągnął ją do siebie i uścisnął, a Macmillan na krótki moment pożałowała tego, że to zrobił. Nie dlatego, że tego nie chciała. Wręcz przeciwnie – chciała tego aż za bardzo, chłonęła ten moment i kiedy ich skóra zetknęła się znowu, poczuła się tak, jakby delikatne iskry zatańczyły w jej ciele. Wydawało jej się to trochę puste – napawać się czyjąś fizyczną bliskością, kiedy on był na takiej granicy rozpaczy i chyba tylko dlatego jej się to nie podobało, zawahała się zanim przylgnęła do niego na dobre. Ale kiedy już to zrobiła, oplotła go swoimi wątłymi ramionami, ułożyła głowę tak, żeby móc musnąć ustami jego włosy i wysłuchała go. Tak po prostu, bez przerywania mu, bez zmuszania go do powiedzenia czegokolwiek poza tym, co chciał powiedzieć. Milczała piekielnie długi moment, tak długi, że można było powątpiewać, czy zechce powiedzieć cokolwiek. Do tej pory okazywała swoje wsparcie niemo – wodząc dłonią po jego barku, będąc obok i czując się swobodnie dzieląc z nim przestrzeń, tak jak powinien czuć się człowiek, dla którego było to naturalne i komfortowe.

Ale nie mogła tak po prostu milczeć już przez wieczność. Była rozdarta. Bo z jednej strony nie chciała jej do niczego, zmuszać, a z drugiej strony już od kilku minut łykała olbrzymi gniew wymierzony w sposób, w jaki o sobie myślał. Jeżeli będzie łykała to jeszcze trochę, to się tym zadławi i nie odezwie już nigdy, albo wybuchnie tak złowrogo, że będzie żałowała tego do końca swoich dni. Musiała zrobić to tutaj, teraz, tak delikatnie, na ile pozwalało wyrywające się z klatki piersiowej serce.

Odsunęła się. Na tyle, żeby móc ująć jego twarz w dłonie. Po jej policzkach spływały łzy, a sama skóra na nich była zaczerwieniona, ale eteryczna uroda kapłanki odejmowała jej tu trochę tego ludzkiego pierwiastka. Wyglądała bardziej jak obraz, niż jak ktoś prawdziwy, czujący emocje, chcący się nawet nimi podzielić.

- Cha-allie, ja… T-to znaczy ty… – To, w jak dużej była rozsypce, jak długo i prawdziwie płakała, dało się to usłyszeć w jej głosie, który normalnie śpiewny i delikatny, teraz brzmiał ciężko, jak coś pomiędzy śmiechem i załamaniem. – U-użalać się nad s-sobą… b-beez powodu? Cha-llie, pszecież ty m-mi właśnie podałeś t-tysiąc po-powodów, a n-nawet jeśli… nawet gdyby nic się nie st – szlochnęła – ało, to masz phawo pszede mną płakać z prostego faktu, że po po-prostu poczułeś się źle.

Przygryzła dolną wargę, a potem uciekła spojrzeniem w bok. Puściła go. Przestała go dotykać, żeby wytrzeć własną twarz rękawem sukienki. Dopiero wtedy dotarło do niej, że on też tego potrzebował, więc chwyciła ręką za czystą ścierkę przewieszoną przez uchwyt szuflady i podała mu ją bez słowa. Mokre od jego łez ramię nie było czymś dokuczliwym, ale nie chciała, żeby czuł się przez to jeszcze gorzej. Później stała jeszcze chwilę, z rękoma wspartymi o blat kuchennego kredensu, wpatrując się w podłogę, myśląc nad tym jak ubrać w słowa to, co chciała mu przekazać.

- Challie – zaczęła, jakby chciała zarezerwować sobie w ciszy, jaka pomiędzy nimi zapadła, przestrzeń na własną wypowiedź. Żeby sobie nie zakładał, że to on miał ją przerwać, opowiadać na siłę cokolwiek, czego nie chciał. – Nie zaphosiłam cię tutaj, żebyś uśmiechał się na siłę i phóbował udawać, że wszystko jest w posządku. Zaphosiłam cię tutaj, bo jesteś dla mnie kimś wasznym. Na tyle wasznym, że kiedy widzę cię tak zlujnowanego nie myślę wcale, że mnie czymkolwiek obalczasz, ja… Nie powiem ci, co zlobić z tym całym żalem, nie powiem ci, co zlobić ze wspomnieniami, co wyglądają jak kala, ale mogę powiedzieć ci, że wolałabym być zjedzona powoli pszez mech, niż żebyś kłamał mi w żywe oczy. Wycielpiałeś tak dużo, to musi być wielka siła znosić to z podniesioną głową, ale to nie znaczy, że te emocje nie są ciężkie.

Prawdę mówiąc, była zła z jeszcze jednego powodu. Była na niego zła za to, że się tym obarcza w taki sposób, jakby to była jego wina. Nie, to nie mogła być jego wina, bo jeżeli to nie on zrobił coś z intencją pozbawienia kogoś życia, to był tutaj ofiarą. Jego rodzina to nie były jedyne ofiary – on też, w jakiś sposób stracił jakąś część żywego siebie i... mogłaby mu to tłumaczyć, mogłaby mu teraz prawić kazania, ale to było chyba ostatnie, czego powinien wysłuchiwać po tym, jak się otworzył.

Miał prawo się tak czuć.

Nawet jeżeli się mylił, miał prawo się tak czuć. Ona nie mogła mu tego odebrać, bo to były jego emocje. Mogła je tylko przyjąć do swojego serca i zaakceptować w takiej formie, w jakiej je przeżywał.

- Cokolwiek w sobie nosisz, możesz mi o tym opowiedzieć. O tym dniu. Możesz mi opowiedzieć o tym co czujesz. Nie musisz, możesz. A ja cię wysłucham i nie zniknę tylko dlatego, że cię to zmieniło. – Wróciła do niego, żeby ująć jego dłonie w swoje. – Masz rację kiedy mówisz, że to jest ciężkie, ale ciężary mają to do siebie, że łatwiej jest nieść je z bliskimi, a ja... ja pszecież jestem dla ciebie kimś bliskim?


RE: 5 kwietnia 1972 | Duchy, ale wcale nie minionych lat || Sarah & Charles - Julien Fitzpatrick - 23.05.2023

Poczuł coś kompletnie innego. Może nie nowego, ale definitywnie rzadko spotykanego. Nie mógł się powstrzymać i uniósł lekko brwi, acz był to gest tak dyskretny, że mógłby pozostać niezauważony lub uznany za tik czy inny rezultat pociągania nosem od ilości wylanych łez. Jeszcze przez moment był skołowany, acz podanie ścierki pomogło. Zajęło czymś ręce, sprawiło, że szorstki materiał, jakim otarł policzki, a potem nos, pobudził zmysły do ponownego wejścia w wymiar rzeczywistości fizycznej, a nie tylko słownej i ekstremalnie emocjonalnej.
Wypuścił powietrze z ust, jakby właśnie odłożył na podłogę chatki naprawdę ciężki bagaż, który niósł ze sobą całą drogę, a który dopiero teraz był zdatny do zdjęcia z pleców. Nie próbował się uśmiechać, ale w ciemnych oczach dało się dostrzec iskierki wdzięczności, ciepło, którym rozpalić można by niejedno ognisko, które nie miało w sobie nic z typowego pożądania jakim tryskała osoba Rookwooda, a po prostu była przytulnym ciepłem kojarzącym się z miękkością futra zwiniętego w kulkę domowego kocura.
Poczuł miłość, która nie miała niczego wspólnego z pożądaniem, niczego wspólnego z przyjaźnią czy uczuciem, jakim darzy się rodzinę. Nie potrafił dokładnie opisać tego uczucia, bo wydawało się ulotne, bardzo delikatne, cieniutkie, jedynie wkradające się do jego wnętrza jak lekkie piórko wysmykujące się z pierzastej poduszki i łaskoczące nos czy policzki.
Brzmienie jej głosu wpływało do jego wnętrza, teraz jakby o wiele prościej, gdy nie dzieliła ich uniesiona fosa trzymanej na siłę gardy wiecznego uśmiechu, fałszywie niekończącego się braku zmartwień. Zaczerwienienia na twarzy Sary wydawały się dodawać jej uroku, nawet jeżeli dopiero co płakała, dając upust smutkowi czy rozgorzałym emocjom, jakie empatycznie z nim podzieliła. Nie chciał teraz o tym myśleć, więc odgonił tę myśl zaskakująco prosto. Będzie miał inne momenty, aby podziwiać jej fizyczności, ba miał ich w przeszłości też wiele. Teraz chciał poświecić pełnię uwagi słowom i ciepłym uczuciom, bezpiecznym zapewnieniom.
Było mu głupio. Niesamowicie głupio, ale skupił się na znaczeniu jej słów i zacisnął palce na delikatnych dłoniach kapłanki. Dyskretnie, lekko. Przygryzł wnętrze policzka,
- Dziękuję - mruknął, z o wiele mniejszą pewnością siebie, niż miał w zwyczaju. Jego głos, zazwyczaj bardzo donośny, wydawał się niknąć w ścianach chatki, kompletnie zlewać z otoczeniem, dając pierwszeństwo słowom Macmillan.
Nie był w stanie stwierdzić, co powinien powiedzieć dalej. Podziękowanie wydawało mu się najbardziej adekwatne, najsenwoniej oddające to, co czuł - bo przecież była to też wdzięczność.
Uczucie, jakie wzbudziły w nim słowa Sary wciąż tliło się gdzieś w podświadomości, choć powoli odchodziło na drugi plan, ukrywajac się pomiędzy warstwami zawiłości umysłu. Charles nie chciał zapomnieć, ale nie był w stanie w tym momencie uzewnętrznić się bardziej. Czuł się zbyt zagubiony, aby podejmować dyskurs kolejnej emocji.
- Jesteś, zawsze byłaś, bez wątpienia. - może trochę przedramatyzował, ale pozwolił ponieść się podniosłości momentu. Zacietrzewił się na tyle w tym stwierdzeniu, że nadał policzki, co nadawało jego, i tak młodej, twarzy charakterystyki chłopięcości, odbierając te oznaki męskości, które już się w nim zarysowywały.
SIła pewności siebie, jaką zazwyczaj obdarzał innych w brzmieniu głosu, zdawał się powracać, aż małymi krokami. Wciąż przypominał bardziej zaplataną kulkę emocjonalnej włóczki niż cokolwiek innego.
- Ale jakim bliskim byłbym dla ciebie ja, gdybym martwił się tylko o siebie, a nie o to, jak mój ciężar może oddziaływać na ciebie? - faktycznie go to dręczyło, w końcu już nie raz w tej rozmowie przyznał, ze nie chciał jej niczym obarczać (acz ostatecznie i tak to zrobił) - Gdybym przede wszystkim nie chciał chronić cię przed tym, co jest nieprzyjemne, ciężkie, ogólnie złe. Czyniłoby to wtedy ze mnie strasznie do dupy osobę bliską, nie? - uniósł kącik ust, acz tym razem w większej szczerości, bo faktycznie mówił każde z tych zdań w ciepłej prawdziwości, prosto z duszy. Martwił się o tych, których kochał. Byli dla niego najważniejsi, o wiele ważniejsi od niego samego.
- Naprawdę doceniam, że to mówisz. Myślę, że... Myślę, że mi to pomogło. Twoje słowa, bliskość też- urwał na chwilę, spoglądając na nią jakoby intensywniej - Jasne, wciąż jest ciężko, nie przestanie przecież być z sekundy na sekundę, ale... No, jest. Jakoś tak. Lżej - burknął, trochę też tak, jakby było mu głupio za ten wybuch emocji, ale starał się tego po sobie nie pokazać. W końcu nie chciał, aby Sara czuła się niechciana. Przyszedł tutaj, bo nie mógł znieść myśli, że się o niego martwiła, że byłby czymś smutnym, utrapieniem. Chciał być pozytywną częścią jej życia, acz musiał sobie uświadomić, że wszechświat nie działał w ten sposób, że wszystko musiało być w harmonii.
- Właściwie, myślałem. Em. To trochę głupie, to bardzo głupie, bo jeżeli nie chcesz tego robić to w porządku, bo to nie po to tu przyszedłem, nie musi to być w ogóle teraz, ani nawet jakoś niedługo, ale może, em, może kiedyś - wylanie z siebie wszystkich tych emocji sprawiło, ze język wciąż się plątał, zwłaszcza, ze czuł się poniekąd zawstydzony całą tą sytuacją, a już na pewno prośba, która miała zaraz paść.
- Myślisz, że mogłabyś mi pomóc w tym, abym przeprosił mojego brata? Mam na myśli, wiesz jego... no. Ducha? - uciekł spojrzeniem, wydawało mu się, że wypalił z tym za szybko, ale, przecież, Macmillan powiedziała, że chciała być dla niego wsparciem, pomocą, tak? Uznał, że może taka prośba sprawi, że dziewczyna poczuje, iż faktycznie chce na niej polegać, że jest mu bliska, że jej ufa.
Tak czy siak musieli to odłożyć na potem - nie pytał o teraz, pytał o przyszłość. O ewentualną pomoc.
Teraz chciał spędzić trochę czasu w jej towarzystwie, napić się ziołowej herbaty. Na chwilę odetchnąć.

Koniec sesji