• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Pokątna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 9 Dalej »
[09.09.1972] Throw Away Your Books, Rally in the Streets

[09.09.1972] Throw Away Your Books, Rally in the Streets
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#1
05.04.2025, 14:34  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.04.2025, 16:17 przez Alexander Mulciber.)  
Alexander Mulciber wpatrywał się w ogień, próbując wyczytać przyszłość z płomieni trawiących szczątki jednego z tych miejsc, które kiedyś były domami. Sam podpalił te domy. Teraz zostały po nich tylko puste fasady – nadpalone maski domostw, które już dawno straciły swoje twarze. Kryły się za nimi tak jak kryli się Śmierciożercy. Kryły się ze swoją trupiością i ohydą za zasłoną dymu, tak jak Alexander krył się pod płaszczem w cieniu zaułka.

Obok znajdowała się księgarnia, przed którą usypano stos z książek. Część wciąż jeszcze płonęła. Patrząc w płomienie, patrzył w przyszłość, rozedrganą jak powietrze nad żarem ogniska. Książki umierały w ciszy, niewinność ich białych kartek splamiona czernią węgli. Nie był w stanie rozpoznać tytułów na nadwęglonych okładkach, tak samo jak nie był w stanie rozpoznać twarzy księgarza, którego zmaltretowane zwłoki wieńczyły pogrzebowy stos. Sam podpalił ten stos, przypomniał sobie, wychnąwszy z cienia. Stos usypany rękoma Naśladowców, którzy przemocą wywlekli przedsiębiorcę z jego przybytku kiedy noc była jeszcze młoda, chcąc uczynić go przykładem dla każdego, kto znajdował upodobanie w mugolskiej myśli literackiej.

Alexander schylił się, aby sięgnąć po jedną z nadpalonych przez ogień książek, nie zważając na węgle, tlące się w żarze niedogaszonego ogniska. Dym wdzierał mu się do nosa i gryzł w oczy, ale nie robił na nim wrażenia. Nic już nie robiło. Nawet ofiara całopalna ulatująca wraz z dymem ku niebu.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie podłożyć książki jako podpałki, aby podtrzymać płomię. Zastanawiał się, czy nie podpalić stosu na nowo. Alexander przechylił głowę, jak pies, który przechyla łeb, słysząc znajomy głos, choć jedynym, co był w stanie usłyszeć, był cichy trzask płomieni i pękającego belkowania. Czekał, choć nie do końca wiedział, na co czeka, a czekając, przetarł rękawicą sztywną od zaschniętej krwi okładkę, którą pokrywał popiół.
Złote tłoczenia liter tytułu lśniły jak ognista łuna płonącego Londynu. "Hrabia Monte Christo" – litery tańczyły w jego oczach jak płomienie, które nie chcą umierać.

Alexander podniósł skrytą za maską twarz, aby spojrzeć w ogień. Już wiedział, na co, a raczej, na kogo czeka.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
nefelibata
oh, how can we atone
for the secrets
we've been shown?
Specyficzna, nieco dziwna, filigranowa panienka z jeszcze ciekawszą fryzurą - z przodu, po obu stronach twarzy, dwa dłuższe pasma opadają na wysokość obojczyków, natomiast reszta brązowych włosów sięga nieco dalej niż broda. Mierzy niewiele ponad metr sześćdziesiąt, co najwyżej parę centymetrów, czym bardzo kontrastuje z resztą rodzeństwa. Posiada duże sarnie oczy, patrzące na świat z naiwnością dziecka - tak jakby wzrok uciekał gdzieś dalej, hen poza horyzont. Ubiera się dziewczęco, próbuje być elegancka, ale żyje skromnie - zwykle można spotkać ją we wszelakich sweterkach, spódnicach i sukienkach w kratę, które utrzymuje w palecie wszelakich odcieni brązu i beżu. Uwielbia motywy nawiązujące do natury, nadruki z kwiatkami, grzybami i liśćmi.

Scylla Greyback
#2
06.04.2025, 15:08  ✶  
Scylla nie zadawała pytań. Patrzyła na ogień z taką samą obojętnością, z jaką spoglądała na wszystko inne, co przemijało. Płomienie lizały pozostałości po księgarni, zjadając drewno, papier i to, co zostało z człowieka, który kiedyś otwierał tu rano drzwi. Dym szczypał w oczy, ale ona nawet nie mrugnęła.

Śmierć była dla niej czymś oczywistym. Czymś nieuniknionym. Jak płomień, który nie pyta, zanim pochłonie. Przez chwilę tylko przyglądała się z oddali cichym trzaskom - belkowanie pękało z cichym jękiem, jakby żałowało, że nie udało mu się przetrwać. Scylla nie odczuwała żalu. Nie czuła nic.

Zatrzymała się obok zamaskowanego mężczyzny i bez słowa obserwowała, jak przesuwa dłonią po zakurzonej okładce. Hrabia Monte Christo. Nie miała pojęcia, kim był ów hrabia, ale w przeciwieństwie do sprzedawcy, którego zwęglone ciało zmuszało do odwrócenia odeń wzroku, zdecydowanie skończył lepiej. Zapisał się na kartkach powieści, osiągnął swoje non omnis moriar. A co zostało po księgarzu? Książka, która przeżyła śmierć właściciela.

Zgięła się, sięgając po fragment wirującej od podmuchu ognia kartki, który nie zdążył się jeszcze dopalić. Drżał na wietrze, jakby w ostatnim geście próbował się wyrwać, uciec przed nieuniknionym. Obróciła go między palcami - na pierwszy rzut oka nie było już na nim żadnych słów. Sama biel, zamazana szarością sadzy. Tabula rasa; jak po wszystkim.

Zamrugała, ale nie z powodu dymu. Po prostu - przypomniało jej się, że powieki powinny się czasem ruszać.

- Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie - odezwała się nagle, niby obwieszczając oczywistość, ale jeśli towarzysz spojrzał w kierunku Scylli, mógł dostrzec, że jedynie czyta słowa, które objawiły się na pozornie pustej kartce spod warstwy sadzy, gdy przesunęła po niej palcem. Uniosła wzrok na martwego księgarza, którego ciało zaczęło się już rozpadać pod żarem stosu. - Nie tutaj. Tutaj czerwień nadal goreje - oznajmiła beznamiętnie, ciskając kartką w kierunku płomieni. Niezgrabnie, jak dziecko odrzucające niechcianą zabawkę w kąt. Nie było w jej głosie współczucia. Tylko coś na granicy znudzenia i egzystencjalnego zmęczenia.

Usiadła na skraju kamiennego murku, który jeszcze się ostał, podciągając kolana wysoko i opierając na nich brodę. Była zupełnie spokojna. Może nawet trochę zrezygnowana, choć to nie było coś, co łatwo dało się wyczytać z zamaskowanej twarzy. Nie było w niej rozpaczy. Nie było dumy. Tylko akceptacja - tego, że świat płonie, i że tak ma być.

- Myślisz, że nasze winy w ostatecznym rozrachunku okażą się lżejsze niż te? - Rzuciła po dłuższej chwili milczenia, po czym skinęła głową wskazując na pokiereszowaną mugolską księgarnię. - Myślisz, że w godzinie naszej śmierci będziemy dumni z naszych grzechów? - Przeniosła spojrzenie na mężczyznę, które nawet mimo skrywającej go maski wydawało się być uparcie świdrujące, choć nienoszące znamion żadnej oceny.


i poklękli spóźnieni u niedoli swej proga
by się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#3
16.04.2025, 14:46  ✶  
"Myślisz, że nasze winy w ostatecznym rozrachunku okażą się lżejsze niż te? Myślisz, że w godzinie naszej śmierci będziemy dumni z naszych grzechów?"

Kiedyś Alexander zadawał sobie te same pytania. Kiedyś powiedziałby jej, żeby nigdy nie przestała o to pytać.

Kiedyś też Hrabia Monte Christo był jego ulubioną książką, czytaną wciąż na nowo, jak gdyby za tym kolejnym razem czekało na niego inne zakończenie. Bo Alexander nie lubił jak kończyła się ta powieść. Hrabia Monte Christo nie powinien odchodzić z Francji. Nie powinien pozwolić odejść swej ukochanej Mercedes. Nie, pomyślał, mnąc kolejne kartki, powinien wrócić z nią na wyspę If. Wrócić do więzienia, w którym umarł Edmond Dantes i narodził się Hrabia Monte Christo. Powinien uczynić miejsce swej kaźni swym domem. Powinien...

Gwałtownym gestem wyrwał garść stron od końca książki, pozwalając, aby porwał je wiatr. Pozwalając, aby uleciały jak nocne ćmy, miękko obijające się o siebie skrzydłami. Pozwalając, aby ginęły tak jak one, spalając się w ogniu, którego blask ukochały wyżej od swych motylich żyć. Patrzył jak spala się także wyrwana z jakiegoś tomiku poezji kartka, którą zdecydowała się cisnąć w płomienie jego towarzyszka. Bo w końcu przestał patrzeć w ogień, i zaczął patrzeć na nią.

W jej oczach zobaczył coś, czego nie spodziewał się zobaczyć.

Coś budzącego grozę.

Coś życzliwego.

– Myślę, że nasz wstyd umiera z nami, tak jak i nasza duma – odparł łagodnie Alexander.

Nagle pojął, dlaczego ludzie dołączają do sekt.
Dlaczego pozwalają zrekrutować się do Naśladowców. Dlaczego wstępują w szeregi Śmierciożerców.

– Widziałaś już swoją śmierć, a ja widziałem swoją. Widzieliśmy rzeczy, o których inni nawet nie śnili. Budziliśmy się z tych snów z popiołem pod powiekami. Z krwią na rękach. – Wszystek wód władanych przez wielkiego Posejdona nie zdołałby zmyć krwi z jego rąk. Alexander zatrzasnął gwałownie na wpół wybebeszoną książkę, budząc do życia osiadłe na okładce drobinki popiołu. Popiół zawirował wokół niego i wokół siedzącej na murku obok dziewczyny. Prędzej czy później, każdy prorok kończył tak samo: krztusił się popiołem, gdy własne wizje pochłaniały go jak płomienie. – Tylko tyle po nas zostanie – dodał cicho Alexander. – Garstka popiołu i przepowiedni rzuconych na wiatr.

Nie mówił "ja", mówił "my". Dwoje przeklętych proroków rozmawiających w języku, którego nikt inny nie rozumiał. Mówił to nie po to, by się bronić – nie po to, by się usprawiedliwiać – tylko po to, by podzielić się z nią prawdą, która jego już nie raniła. Już nie. Mówił to, bo chciał by ktoś powiedział mu to samo, kiedyś, kiedy był młodszy, kiedy rzucał się w ogień, żeby wróżyć z płomieni. Teraz rzucił w ogień tylko resztę stronnic wydartych z książki. Bo teraz nie zastanawiał się nad zakończeniem tej powieści. Teraz po prostu je palił.

Kamienie, z których wzniesiono murek, były dziwnie ciepłe w dotyku. Alexander ściągnął na chwilę rękawicę, aby móc przesunąć dłonią po chropawej powierzchni.

Zanim zwrócił się do swojej towarzyszki, ostatni raz omiótł spojrzeniem pogorzelisko. Wokoło tylko martwe książki, z których wydarto historie, i martwe ciała, z których wydarto życie. Mimo to – a może właśnie dlatego – musieli pozostać czujni. Twarze tych, którzy przetrwali, trzeba było zapamiętać. Tych, którzy przeżyli ataki i wciąż walczyli. Trzeba było zapamiętać ich spojrzenia, znaczące ich blizny, sposób, w jaki zaciskali usta, zanim ruszyli do walki. Niedługo światło dnia miało odsłonić to, co skryła ciemność nocy, a wtedy, pomyślał Mulciber, wtedy wystarczy jedno drgnienie powieki, aby zdradzić. Zdradzony Edmond Dantes trafił do więzienia w zamku d'If. Alexander Mulciber nie zamierzał trafić do więzienia w Azkabanie.

– Chodź ze mną. – Wyciągnął rękę w stronę prorokini, gotowy do teleportacji. – Godzina naszej śmierci jeszcze nie nadeszła, a on potrzebuje naszych oczu.

// Korzystam storytellingowo z przewagi Wykaz intencji (jasnowidzenie) i wysokiej percepcji, żeby móc wyczuć intencje Scylli.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
nefelibata
oh, how can we atone
for the secrets
we've been shown?
Specyficzna, nieco dziwna, filigranowa panienka z jeszcze ciekawszą fryzurą - z przodu, po obu stronach twarzy, dwa dłuższe pasma opadają na wysokość obojczyków, natomiast reszta brązowych włosów sięga nieco dalej niż broda. Mierzy niewiele ponad metr sześćdziesiąt, co najwyżej parę centymetrów, czym bardzo kontrastuje z resztą rodzeństwa. Posiada duże sarnie oczy, patrzące na świat z naiwnością dziecka - tak jakby wzrok uciekał gdzieś dalej, hen poza horyzont. Ubiera się dziewczęco, próbuje być elegancka, ale żyje skromnie - zwykle można spotkać ją we wszelakich sweterkach, spódnicach i sukienkach w kratę, które utrzymuje w palecie wszelakich odcieni brązu i beżu. Uwielbia motywy nawiązujące do natury, nadruki z kwiatkami, grzybami i liśćmi.

Scylla Greyback
#4
08.05.2025, 01:01  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.05.2025, 01:02 przez Scylla Greyback.)  
Scylla nie sięgnęła po jego dłoń od razu. Siedziała nieruchomo, jakby przymarznięta do murku, którego kamienie, choć ciepłe, zdawały się dziwnie martwe. Dym łaskotał ją w nozdrza, popiół osiadał na ubraniu i rzęsach. Patrzyła na rozżarzone pozostałości liter, które przestały być opowieściami, a stały się tylko dowodami zbrodni - nie tej popełnionej na ludziach, ale na pamięci. Może to była większa zbrodnia.

Jej spojrzenie zatrzymało się na cienkiej, zwęglonej kartce, która zbyt długo opierała się płomieniom. Miała wrażenie, że widziała już tę scenę, dokładnie taką - jakby przeszłość wgryzła się w teraźniejszość, a przyszłość dawno została przesądzona. Nie mówiła od razu. Znała wagę milczenia. Wiedziała, że czasem jedyną odpowiedzią na pytanie jest to, że pytanie w ogóle padło. Przesunęła czubkiem buta jeden z okopconych tomów, nie patrząc nawet, który to tytuł. Była to tylko rzecz - przedmiot pozbawiony już sensu. Jakby sam język przestał mieć znaczenie, skoro nikt nie został, by mówić prawdę.

Śmierć nie była dla niej czymś, co się wybiera. Nie była punktem na mapie ani bramą, do której prowadzi jakaś droga. Śmierć nie była też wrogiem. Nie miała twarzy ani miecza. Była jak zmierzch - nieunikniona, łagodna i cicha. Nie pytała o zgodę. Nie ostrzegała. Przychodziła jak sen, którego nie dało się zatrzymać.
Z początku myślała, że ją to przeraża. Pamiętała dziecięce lęki, modlitwy bezadresowe, szeptane do ziemi, bo nie wierzyła w niebo. Ale ten strach dawno już z niej wyciekł. Nie została po nim nawet pusta forma. Została tylko obserwacja.

Była widzem.

Świat płonął, ludzie krzyczeli, ideologie ścierały się w huku i wrzasku, a ona... ona tylko patrzyła. Nie dlatego, że nie chciała nic zrobić - ale dlatego, że wiedziała, że nie może. Historia nie słuchała tych, którzy szeptali. Toczyła się po zboczach własnych decyzji, nie zważając na tych, którzy nie umieli krzyczeć dostatecznie głośno.

- Kiedyś próbowałam płynąć pod prąd - odezwała się wreszcie, odrywając leniwie wzrok od zgliszczy. - Teraz pozwalam się nieść. Zamiast własnej śmierci widzę, jak niesie mnie fala wielka, ponura, pełna szczątków i ciszy. I czuję, że jestem pogodzona z tym, że prędzej czy później wyrzuci mnie na brzeg - może żywą, może martwą, ale na pewno nie walczącą o życie. - Wyznała beznamiętnie, spoglądając prosto w oczy Alexandra. Czuła, czego chciał dojrzeć, a ona nie zasłoniła przed nim kurtyny. Bił od niej anielski spokój. Nie cierpiała. Nie miała już ambicji, by odwrócić bieg rzeki. Nie czuła nienawiści do świata, który zmierzał ku zagładzie, jakby nie mógł inaczej. Patrzyła na niego jak na starzejącego się ojca, którego dłoń trzęsie się od choroby - i choć wciąż robi krzywdę, nie sposób już się na niego gniewać.
Była łagodna. Nie dlatego, że taka chciała być. Ale dlatego, że nie było już nic innego. Ani krzyku, ani łez. Tylko miękka pustka, która układała się w niej jak pył na książkach, które nigdy więcej nie zostaną przeczytane.


- On… - podjęła po chwili, ledwie zauważalnie unosząc głowę w stronę ukrytego za dymem nieba. - On nie potrzebuje naszych oczu. Nie takich. Potrzebuje naszych dłoni. Naszego milczenia, kiedy inni krzyczą. Potrzebuje, żebyśmy widzieli, ale nie patrzyli. Żebyśmy wiedzieli, ale nie pytali. Żebyśmy byli martwi, zanim naprawdę umrzemy. - W jej głosie nie było złości. Ani smutku. Ani też rezygnacji. Mówiła to wszystko, jakby wypowiadała prognozę pogody albo definicję jakiegoś martwego języka.

- Nie jesteśmy dwojgiem ludzieńków idących w ciemność. My jesteśmy ciemnością. - W końcu uniosła się z miejsca, stając jednak na murku, zamiast na ziemi. Poruszała się z dziwną ostrożnością, jakby każdy jej ruch ważył zbyt wiele. Jakby wiedziała, że cegły pod nią mogłby się rozsypać od jednego kroku w złą stronę. Zbliżyła się i bez słowa położyła dłoń na jego.
- Chodźmy. Zanim zrobi się zbyt jasno. -


i poklękli spóźnieni u niedoli swej proga
by się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#5
08.05.2025, 15:53  ✶  
Tak jak Scylla wierzyła, że fale wyrzucą jej ciało na brzeg, tak Alexander trwał w przekonaniu, że jego ciało pójdzie na dno. Tafla wody była lustrem, w którym dusza może się przeglądać, jeśli ma odwagę spojrzeć w głąb, a Alexander przepadał za wróżeniem z lustra: katoptromancja była jedną z jego ulubionych technik dywinacyjnych. Inni wróżbici bali się zagubić swoją duszę w otchłani lustra, ale nie Alexander. Alexander bał się, że ją tam znajdzie. Odkąd zobaczył swoją śmierć przestał się jednak bać. Widział jak woda wciąga go w otchłań, ale nie czuł strachu. Widział to w Rumunii, we śnie. Widział to w Windermere, choć wtedy patrzył w jeziorną toń cudzymi oczyma: wtedy był oczyma Windermere, wtedy był jego dłońmi – wtedy był Windermere – wtedy walczył o oddech, czując jak nieznośny ból rozrywa płuca błagające o łyk powietrza. Alexander by nie walczył. Utonąłby. Woda przyjęłaby go z chłodną obojętnością, tak samo jak i on przyjmował jej objęcia, bo być może tylko obojętność pozostała temu, który od lat był bardziej wrakiem człowieka niż człowiekiem.

– W innym życiu zostaliśmy razem pod falami, w których utopiliśmy nasze imiona – odpowiedział cicho towarzyszącej mu dziewczynie, nie opuszczając choćby na chwilę wyciągniętej ku niej dłoni: stąpała ostrożnie, gdy balansowała na kamiennym murku tak jak on balansował wcześniej na granicy między snem a jawą, stąpała tak, jakby kroczyła po sennych marzeniach, choć Alexander nie wiedział już, czyje były to marzenia. Może niczyje, pomyślał, unosząc nieco głowę do góry, aby móc spojrzeć prosto w skryte pod maską oczy dziewczyny. – W innym życiu, ale nie w tym. W tym życiu potrzebuję twoich oczu. – "Ja", podkreślił stanowczo, nie "on", tak samo jak wcześniej mówił "my", zamiast "ja". – Potrzebuję, żebyś patrzyła. Żebyś pytała.

Jego słowa nie brzmiały już jak proroctwo. Brzmiały jak obietnica. Przez chwilę Alexander wyglądał tak, jak gdyby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale urwał, pokręciwszy głową, jakby oddech wyrwał mu nagły przybój. Reszta jego słów utonęła w milczeniu. Udzielił mu się jej spokój. Spokój był w trzaskaniu płomieni ogniska, w niemym krzyku płonących kartek, w niewypowiedzianej skardze człowieka, którego nadwęglone ciało wieńczyło usypany z książek stos. Spokój tkwił także na dnie kieszeni jego płaszcza, gdzie wcisnął wcześniej zmiętą kartkę wyrwaną z powieści Dumasa.

"My jesteśmy ciemnością."

Wiele istniało słów na opisanie ciemności: wiele przewijało się poprzez przepowiednie, których teksty studiował. Nie był językoznawcą, ale współpracował z wieloma językoznawcami, przeglądał ich prace, posiłkując się ekspertyzami tłumaczów podczas procesu translacji. Dajmy na to, starogrecki: sam miał greckie imię, a w języku greckim, ciemność w najbardziej dosadnym tego słowa znaczeniu była rodzaju męskiego. Nie była to więc ciemność, lecz mrok: σκότος – obracał na języku syczące słowo, tak jak obracał różdżkę między palcami – skótos, brak światła, bezkres nocy przed dziełem stworzenia, z którego wywodzi się bezformie grzechu, zanim nada mu się formę myślą, mową i uczynkiem. "Jeśli więc światło, które jest w tobie, jest ciemnością, jakże wielka to ciemność!", pisali greccy prorocy, dobrze wiedząc, że wielu w tej ciemności będzie doszukiwało się głębi: wielu wytężało będzie oczy, wiedząc, że w ciemności rodzi się odkrycie, że w ciemności drzemie możliwość. Wielu patrzyło w ciemność, nie wiedząc, że ciemność również patrzy. Tak jak Scylla patrzyła na Alexandra, tak Alexander patrzył bowiem na Scyllę.

Bo istniała też ciemność rodzaju żeńskiego.

Skotía, pomyślał, przesuwając kciukiem po drobnej dłoni dziewczyny, ledwie zdążył zamknąć ją we własnej dłoni – σκοτία, miał ochotę napisać na jej skórze – nie tyle ciemność, lecz nieprzejrzystość. "Lecz kto nienawidzi swojego brata", przypomniał sobie cytat, który wielokrotnie powtarzał w odniesieniu do Donalda, "jest w ciemności i chodzi w ciemności, a nie wie, gdzie odchodzi, bo ciemność oślepiła jego oczy." Ciemność pozostająca doświaczeniem czysto duchowym, jak cienki welon, który spowija twarz, jak spuszczona woalka na broniąca przystępu do spuszczonych smutno oczu. Stan duchowego zagubienia, wynikający nie z braku światła, lecz z braku wiary w światło: dusza skryta za zasłoną przesłaniającą boską obecność. Niemal uśmiechnął się pod maską, gdy podniósł różdżkę, aby rzucić na nich zaklęcie. Aby stworzyć iluzję, za którą mogliby się skryć – iluzję, dzięki której mogliby stać się jednością ze słaniającymi się pośród ulic Londynu cieniami – iluzję, dzięki której mogliby stać się samą ciemnością.

// Rzucam na statystykę zauroczenia ◉◉○○○, aby stworzyć iluzję, która ukryje nas przed oczami wścibskich.
Rzut N 1d100 - 81
Sukces!

Zanim się teleportowali nieco dalej, znikając pośród zaułków Pokątnej, Alexander obejrzał się przez ramię, aby upewnić się, że nikt nie patrzy, tak jak Hrabia Monte Christo odwrócił się, odpływając po raz ostatni z wyspy If.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
nefelibata
oh, how can we atone
for the secrets
we've been shown?
Specyficzna, nieco dziwna, filigranowa panienka z jeszcze ciekawszą fryzurą - z przodu, po obu stronach twarzy, dwa dłuższe pasma opadają na wysokość obojczyków, natomiast reszta brązowych włosów sięga nieco dalej niż broda. Mierzy niewiele ponad metr sześćdziesiąt, co najwyżej parę centymetrów, czym bardzo kontrastuje z resztą rodzeństwa. Posiada duże sarnie oczy, patrzące na świat z naiwnością dziecka - tak jakby wzrok uciekał gdzieś dalej, hen poza horyzont. Ubiera się dziewczęco, próbuje być elegancka, ale żyje skromnie - zwykle można spotkać ją we wszelakich sweterkach, spódnicach i sukienkach w kratę, które utrzymuje w palecie wszelakich odcieni brązu i beżu. Uwielbia motywy nawiązujące do natury, nadruki z kwiatkami, grzybami i liśćmi.

Scylla Greyback
#6
08.05.2025, 23:21  ✶  
Scylla nie drgnęła, gdy Alexander zamknął jej dłoń w swojej. Nie było w tym czułości. Było zakotwiczenie. Gdyby nie ten dotyk, mogłaby się rozpłynąć - nie w powietrzu, tylko w myśli.
Własnej. Obcej. Ich.
Jego słowa rezonowały w niej nie jak obietnica, ale jak echo czegoś, co już dawno znała. Mrok jako język. Ciemność jako stan pierwotny. Spojrzenie jako jedyne, co odróżnia żywego od trupa. Alexander mówił, że potrzebuje jej oczu - a Scylla wiedziała, że to oznacza jedno: sam przestał już ufać swoim.

W innym życiu zostaliśmy pod falami... Takie rzeczy mówi się, gdy chce się nadać sens temu, co nie ma logicznej struktury. Scylla znała ten mechanizm - przypisywanie porządku chaosowi, nazywanie utonięcia przeznaczeniem, oblekanie rozpadu w poezję. Nauczyła się już, że metafory są jak bandaże: zakrywają, ale nie leczą.
Jej własne utopienie nie było snem, ani widzeniem. Było faktem. Kością w gardle, wodą w płucach, wstydem, że nie zginęła, skoro chciała. Alexander mówił o obojętności wody. Scylla wiedziała, że woda wcale nie jest obojętna - jest dokładna. Zmywa niepotrzebne. To, że jeszcze tu była, oznaczało, że coś w niej jednak przetrwało selekcję.

W jego iluzji nie czuła się bezpieczniej. Paradoksalnie czuła się jaśniej zdefiniowana. Skryli się w cieniu, a cień wyostrza kontury, wymusza stanowczość. Cień oznaczał, że musiało gdzieś istnieć światło, a wśród mroku, którym zalewali pogrążony w żałobie Londyn blask wyróżniał ich z tłumu. Miała paranoiczne wręcz wrażenie, że iluzja była niczym światłocień nadający pozorną głębię ich ludzkiej płyciźnie. Jakby mącili wodę, aby wyglądała na głęboką.

Potrzebuję, żebyś patrzyła, powiedział. Nie rozumiała, nie wierzyła, nie ratowała. To nie był apel o czułość. To było przypomnienie roli. Obserwatorka. Świadek. Ta, która ma oczy, gdy świat zaczyna gubić twarz.
- Dobrze - odezwała się po chwili. – Ale jeśli mam patrzeć, muszę widzieć wszystko. Nie tylko to, co ci wygodne. Nie tylko to, co ci się udało oswoić w słowach i symbolach. Również to, czego nawet ty jeszcze nie przejrzałeś. Zwłaszcza to. -

// Rzucam na percepcję ◉◉◉◉○, aby przyjrzeć się tym, którzy nadal walczyli i przeżyli.
Rzut PO 1d100 - 82
Sukces!

Scylla stała więc obok, w cieniu własnego cienia, obserwując tych, którzy wciąż żyli. Nie było w niej współczucia, nie było też triumfu. Było tylko ciche, chłodne zainteresowanie. Ten sam rodzaj ciekawości, z jakim entomolog przygląda się żywym larwom w popiele po spalonym gnieździe. Nie pytała, jakim cudem przeżyli. Nie pytała nawet, dlaczego wciąż próbują się podnieść. Po prostu zapamiętywała ich ruchy. Sposób, w jaki poruszali się ostrożnie między zgliszczami. Głowy pochylone nisko, ramiona spięte, spojrzenia jak roztrzaskane lustra - odbijające więcej, niż powinny.
Ci, którzy przetrwali, byli inni niż ci, którzy zginęli. Zginąć było łatwo. Szybko, czysto. Ale przeżyć? Przeżyć to dźwigać coś, co cuchnie spalenizną i śmiercią. Obserwowała kobietę, która wracała po raz czwarty w to samo miejsce, gdzie wcześniej leżało coś - ktoś. Prawdopodobnie nie znalazła ciała. Prawdopodobnie nadal próbowała je wygrzebać spod popiołu. Scylla nie pamiętała, czy to dziecko zginęło. Nie pamiętała, czy to dziecko istniało.
Ale kobieta pamiętała. I to wystarczyło.
Nie osądzała jej, nie współczuła. Nie chciała jej pomóc, ale też nie przeszkadzała. Po prostu patrzyła; w milczeniu, z boku, bez złudzeń. Zrozumiała, że nie była częścią tych wydarzeń. Nie uczestniczyła w świecie, on działał obok niej. Toczył się jak rzeka, w którą nie wkłada się już rąk. Zbyt długo próbowała formować wodę, trzymać nurt między palcami, aż w końcu zrozumiała, że wszystko i tak przecieka.

Nie szukała spojrzenia towarzysza. Wiedziała, że i tak patrzy. Jeśli mieli cokolwiek ze sobą wspólnego, oznaczało to, że zawsze obserwował. Patrzył i notował. Kodował rzeczywistość w językach, których nikt nie chciał się uczyć. Ona ponadto uczyła się czytać między wierszami - nie z potrzeby, ale z konieczności. Bo gdy ma się wokół siebie tylko ciszę, człowiek uczy się słyszeć najmniejsze przesunięcia sensu.
- I jeśli mam pytać, o co miałabym pytać? - Zaczęła znowu, ale z tonu jej głosu można było wyczytać, że wbrew pozorom nie oczekiwała odpowiedzi. - Mamy za mało czasu, aby rzucać słowa na wiatr, a więc chcesz, żebym zadawała pytania istotne. Niepokorne. Zakazane? - Nie mogąc się powstrzymać spojrzała przelotnie na mężczyznę z boku, a w oczach Scylli po raz pierwszy tego wieczoru można było dostrzec coś poza beznamiętnym spokojem. Coś, co zakrawało na wścibskość, na niemo rzucone wyzwanie. Nie widział tego, ale uśmiechnęła się do siebie pod maską, krótko i przelotnie.
- A więc jak masz na imię? - Przechyliła głowę, poświęcając mu całą należytą uwagę na ten krótki moment. Wiedziała, że nie powinna o to pytać, ale z drugiej strony nie powinna też przykładać ręki do śmierci tylu niewinnych osób. Toteż nie obchodziło ją, czy skłamie, z przymusu lub chęci. Kłamstwo też będzie adekwatną odpowiedzią, bo tak naprawdę nie chciała znać jego imienia. Chciała tylko wiedzieć, kto je nosi.


i poklękli spóźnieni u niedoli swej proga
by się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#7
10.05.2025, 17:22  ✶  
"Ale jeśli mam patrzeć, muszę widzieć wszystko, nawet to, czego ty nie widzisz. Zwłaszcza to."

– Tego właśnie oczekuję.

Nie było w Alexandrze zawahania. Być może kiedyś takowe by poczuł. Kiedyś. Kilka tygodni temu. Może nawet kilka dni temu. Teraz nie czuł nic. Nawet nie ulgę, tylko przekonanie, że trafili na siebie we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Nie patrzył na nią. Nie musiał. Nie patrzył na nią, nie – jego oczy pozostały utkwione w ulicy.

// Rzucam na percepcję ◉◉◉◉○, aby przyjrzeć się tym, którzy przeżyli, nadal walczą i pomagają innym pozbierać się po pożarach.
Rzut PO 1d100 - 15
Akcja nieudana

Scylla patrzyła na ludzi jak entomolog patrzy na larwy motyli, na robacze kokony, z których nic się nie wykluło, na ćmy, które ginęły, myśląc, że są motylami. Alexander obserwował ludzi jak astronom śledzący przesuwające się ciała niebieskie: nie dla piękna ich ruchów, lecz po to, aby przewidzieć konflikt orbitalny. Każdy człowiek był przesunięciem ciężaru w układzie. Każda decyzja miała swoją wagę. Każdy gest mógł być początkiem końca. Wszystkich notował w myślach: auror z poparzoną dłonią, ledwo trzymał różdżkę, ale ją trzymał. Brygadzista z opaską na oku, który nie mówił wiele, ale za to słuchał uważniej niż wszyscy inni. Dziewczyna, cywilka, osmalona, w kapturze, przerwająca poszukiwania, by nakreślić coś na murze: rysowała kredą runy ochronne, niestarannie, z przesuniętym środkiem ciężkości, ale jednak znała ich rytm, znała wzór i znała znaczenie.

Alexander skupił wzrok i wytężył słuch.

Nazwiska. Twarze. Style walki. Sposoby myślenia. Kto pierwszy sięga po różdżkę. Kto pierwszy się chowa. Kto rzuca zaklęcia defensywne, a kto atakuje bez ostrzeżenia. Kto kłamie. Kto krzyczy. Kto milczy. Kto się modli. Niektórych znał, innych pamiętał z korytarzy Ministerstwa. Niektórych znał z widzenia, innych z wizji. Patrzył na ludzi, którzy się nie poddali, którzy wciąż wracali, choć wszystko w nich było połamane, poszarpane, spękane od środka. Uczył się ich, tak jak niegdyś uczył się starożytnych alfabetów i ich zaklętych połączeń. Tu językiem była determinacja, a pismem – blizny. Nie miał potrzeby współczuć. Współczucie było niepotrzebną aberracją ludzkiej natury, błędem analizy. Obserwował, bo informacja była wartością, a przetrwanie – rzadkim talentem, który należało sklasyfikować i opisać – tak jak Alexander opisywał przepowiednie, zamykając je w szklanych kulach Departamentu Tajemnic, tak jak kolekcjonerzy opisywali rzadkie owady, nabijając je na szpilki i zamykając w szklanych gablotach – oswoić, a jeśli okaże się to nieuniknione... Unicestwić. Bo ci, którzy przeżyli, byli bardziej niebezpieczni niż martwi.
Dlatego Alexander nie patrzył na martwych. Na mężczyzn. Na kobiety.
Na dzieci.
Martwi nie mają już nic do stracenia, pomyślał. Żywi mają wszystko do odzyskania.

Z zamyślenia wyrwało go dopiero pytanie dziewczyny kryjącej się razem z nim w cieniu. Pytanie tak proste, i tak trudne zarazem.

"Jak masz na imię?"

Nikt, czaiła się odpowiedź na końcu języka. "Nikt", odpowiedział Odyseusz, gdy Polifem zapytał go o imię, "jestem nikim", a Alexander Mulciber był tak samo zagubiony jak Odyseusz. Pochodził znikąd, nie miał już domu – jak na Cygana przystało, czyż nie? – nie miał dokąd iść, nie miał nic, nie należał do nikogo. Nawet do Voldemorta, bo słowo Serpens nie przeszłoby mu teraz przez usta, choć ostatnio odrzucał swoje imię z taką łatwością, z jaką wąż odrzuca skórę. Na czarnym weselu był Peregrinusem Trelawneyem. Był Williamem Lestrange. Teraz także mógł rzucić jej jakiekolwiek imię, bo i czemu nie mógłby przeistoczyć się nagle w Morpheusa Longbottoma? Kto odróżniłby go pod maską od, dajmy na to, Fortinbrasa Malfoya? Kto od Louvaina Lestrange? Ale Alexander nie chciał kłamać. Pogardzał kłamstwem i ludźmi, którzy kłamali: on miał lepsze sposoby na to, aby dostać to, czego chciał. W Mulciber Manor zajmował gabinet swojego ojca, Duncana, nosił jego twarz i jego sygnet. Pisał listy na papeterii swojego brata, Donalda, którego dziedzictwo przejął, czemu nie mógłby więc przejąć i jego imienia? Wtedy przynajmniej by nie skłamał, pomyślał, choć bolała go ta myśl. Nie różnili się bowiem od siebie z Donaldem tak bardzo, jak obaj chcieliby myśleć.

– Imiona mają moc – odszepnął Alexander. Imiona mają moc, pomyślał w Windermere, wpatrując się w zasnute mgłą profecji oczy Morpheusa Longbottoma. Imiona mają moc, powiedział głośno do Lorien, gdy ta błądziła, zagubiona w wymiarze lustra, próbując zgłębić to, co zawsze miało pozostać dla niej niezgłębionym: własną duszę. Imiona mają moc, przypomniał samemu sobie, skierowawszy wreszcie spojrzenie w stronę stojącej obok kobiety.

– Edmond. Edmond Dantes – odpowiedział miękko.

Odwrócił wzrok.

– Opowiedz mi o swoich przepowiedniach.

Nie tyle swoich, pomyślał, niezadowolony z nieprecyzyjnej natury języka, jakim przyszło im się posługiwać, bo przecież nieswoimi głosami wypowiadamy nieswoje słowa. Nie mogło być tutaj mowy o przynależności, nie, to byłoby zbyt proste. Alexander na własnej skórze zdążył się przekonać, że to nie człowiek wybiera przepowiednię, tylko przepowiednia człowieka. Przepowiednia nie należała do proroka, tak jak żona nie mogła należeć do męża, choć ten brał ją w swoje posiadanie: otaczał ją swoją opieką, nazywał ją swoją, bo przepowiednia, tak jak żona, wybierała męża pocałunkiem. Czasem był to delikatny pocałunek. Przepowiednia pieczętowała swoje zaślubiny, postawiając na jego lekko rozchylonych wargach posmak przyszłości niczym rozmazany ślad po szmince. Czasem zaś nie całowała ustami, tylko pięścią. Czasem pocałunek był brutalny, gwałtowny i pełen zębów, a zamiast szminki, z przygryzionej wargi musiał ocierać krew. Ale czy kiedykolwiek miał wybór? Ruchał się z przyszłością jak pojebany, pozwalał jej owładnąć swoim ciałem, gdy decydowała się przez niego przemówić: oddałby jej swoje oczy, swoje dłonie, chociaż pragnął jej dotknąć – pragnął zatrzymać ją choć na chwilę w swych rękach – pragnął poczuć, że jest jego. Nigdy nie była jego. Pierdolona dziwka. Jedyna, jakiej przez te wszystkie lata pozostał wiernym. Jedyna, jaką potrafił kochać. Jedyna, jaka potrafiła kochać jego. Jaki mężczyzna był w stanie wybrać, jaką kobietę ma kochać jego serce? Jaki prorok był w stanie wybrać, że będzie prorokiem?

– Opowiedz mi, jak brzmiała ta, która cię zmieniła.

Przepowiednie były jak ludzie, choć nie spisywano ich w cenzusach obywatelskich, a katalogowano na półkach sali przepowiedni w Departamencie Tajemnic. Były przepowiednie małe i duże. Były przepowiednie stare, wypowiedziane kilka tysiącleci temu, były też przepowiednie młode, które dopiero przyszły na świat. Były takie, które ten świat zmieniały, i takie, które nie zmieniały absolutnie nic.

Która z tych przepowiedni była najważniejsza dla niej?

W gruncie rzeczy zapytał ją o to samo, o co ona zapytała jego, tylko zrobił to innymi słowami.


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
nefelibata
oh, how can we atone
for the secrets
we've been shown?
Specyficzna, nieco dziwna, filigranowa panienka z jeszcze ciekawszą fryzurą - z przodu, po obu stronach twarzy, dwa dłuższe pasma opadają na wysokość obojczyków, natomiast reszta brązowych włosów sięga nieco dalej niż broda. Mierzy niewiele ponad metr sześćdziesiąt, co najwyżej parę centymetrów, czym bardzo kontrastuje z resztą rodzeństwa. Posiada duże sarnie oczy, patrzące na świat z naiwnością dziecka - tak jakby wzrok uciekał gdzieś dalej, hen poza horyzont. Ubiera się dziewczęco, próbuje być elegancka, ale żyje skromnie - zwykle można spotkać ją we wszelakich sweterkach, spódnicach i sukienkach w kratę, które utrzymuje w palecie wszelakich odcieni brązu i beżu. Uwielbia motywy nawiązujące do natury, nadruki z kwiatkami, grzybami i liśćmi.

Scylla Greyback
#8
15.05.2025, 01:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.05.2025, 01:53 przez Scylla Greyback.)  
Była niemal nieruchoma, jakby sama stała się częścią wypalonego krajobrazu. Tylko spojrzenie żyło - chłodne, prześwietlające rzeczywistość z obojętną, surową dokładnością. Patrzyła na ludzi w popłochu, na ich potargane, osmalone twarze i ręce trzęsące się od zbyt wielu zaklęć i zbyt małej nadziei. W ich oczach odbijała się desperacja, jakby mogli jeszcze cokolwiek uratować z tej martwej przestrzeni. Z uporem godnym szaleńców próbowali ugasić to, co już dawno zostało pochłonięte.

// Rzucam na percepcję ◉◉◉◉○, jeszcze raz na to samo.
Rzut PO 1d100 - 41
Sukces!

Byli groteskowi. Przerażająco piękni w swoim bólu, który - jak wiedziała - niczego nie zmieni. Mogli rzucać wiadra pełne wody, mogliby rzucać serca pełne miłości, a i tak nic by nie ocalało. Świat, który znali, właśnie się skończył. Nie był to koniec efektowny ani dramatyczny. Był to koniec cichy, jak oddech duszy, która znika, zanim ktokolwiek zdoła zareagować.

Głos Alexandra przeciął jej myśli - imię rozległo się echem po czaszce Scylli, rozległo się niczym kakofonia niezgranych ze sobą dzwonków. Musiała potrząsnąć głową, by pozbyć się obezwładniającego uczucia, a potem prychnęła pod nosem. Zaśmiała się cichutko, ale głośniej się nie godziło. Nie tutaj, nie teraz. Trzeba było mieć za grosz decorum.

Miał rację, imiona miały moc; były rdzeniem duszy, zakorzenionym głęboko, jak odłamek szkła w tkance - niewidoczny, ale bolesny przy każdym ruchu. Imię potrafiło ciążyć jak przekleństwo albo osłaniać jak zaklęcie. Niosło pamięć przodków, brzmienie historii, echo przeznaczenia.
Dlatego, gdy wypowiedział Edmond Dantes, poza zgrzytem w harmonii nie poczuła nic.
Nic nie drgnęło w powietrzu, żadna cząstka rzeczywistości nie zadrżała. Imię było martwe. Puste. Jak paciorki w dłoni umierającego dziecka - bez znaczenia, bez celu. Tylko dekoracja.

Kłamstwo. Na pewno kłamstwo.

Bo gdyby to naprawdę było jego imię, niosłoby za sobą ciężar. Tymczasem ono prześlizgnęło się przez przestrzeń, zostawiając po sobie jedynie posmak literackiego uniku. Jakby sam chciał w nie uwierzyć - a nie Scylla.
Poza tym nie była w ciemię bita, choć mogła się czasami taka wydawać. Coś podobnego prześlizgnęło się pomiędzy wierszami na zwęglonych kartkach, które przeglądała wcześniej na murku.

To, że skłamał, powiedziało jej więcej, niż jakakolwiek szczerość mogłaby w tej chwili. Nie zdziwiła się - ani trochę. Kłamstwo było wyborem. Świadomym, precyzyjnym. Mógł zamilknąć, mógł się uchylić, odwrócić uwagę pytaniem. Zamiast tego rzucił jej opowieść w formie imienia. Legendę. I to powiedziało jej wszystko.

Nie ufał. Może nie potrafił. Może nie chciał. Może nie widział w niej nic, co mogłoby zasłużyć na prawdę. A może po prostu w głębi nie miał już swojego imienia - jedynie skorupę, którą wypełniał raz po raz innymi postaciami. Takimi jak Edmond Dantes: niechybnie zniszczonymi, złamanymi, ale romantyzowanymi przez literaturę. Wygodnymi do noszenia. Nieprawdziwymi.
Scylla nie potrzebowała jego zaufania. Nie łudziła się, że je zdobędzie, ani nie miała ku temu ambicji. Ale to jedno kłamstwo - miękkie, wymruczane między wdechem a wydechem - zarysowało kontur człowieka, który stał przed nią. Wolał zmyślenie, niż obnażenie. Maskę, niż bliznę. Potrafił zmyślać szybko, płynnie, z elegancją. A to oznaczało, że robił to często.

Imię, które podał, było lustrem - odbiciem tego, za kogo chciał być uważany. Nie tego, kim był. I to właśnie było w nim najgroźniejsze. Nie to, że kłamał. Lecz to, że wiedział, jakiego kłamstwa użyć, by wydawało się wyznaniem.

Zauważyła, że nie odwzajemnił pytania, jak to ludzie z grzeczności miewali w zwyczaju, nie zainteresował się jej imieniem. Mogłaby uznać, że po prostu go nie obchodzi, kim jest ta zawieszona pomiędzy snem a jawą lunatyczka, ale zaraz potem przecież zmienił temat, pytając ją o coś prywatnego. A więc też chciał dowiedzieć się czegoś, co ukrywa rozmówca.
Nie różnili się tak bardzo, koniec końców.

Scylla zareagowała powoli, z opóźnieniem, jakby pytanie musiało przedrzeć się przez kilka warstw - nie skóry, lecz czegoś głębszego, nieuchwytnego. Odpowiedź nie przyszła jej od razu. Jak zawsze, gdy temat zahaczał o to, co siedziało w niej najgłębiej.

Nie uważała, by którakolwiek z przepowiedni ją zmieniła. To słowo wydawało jej się zbyt uporządkowane, jakby istniał konkretny punkt zwrotny, chwila, w której coś się przestawia i stajesz się kimś innym. Tymczasem to nie tak działało. Przepowiednie nie były jak noże, które przecinały linię życia na pół. Były jak fale - każda z nich uderzała z innego kierunku, czasem delikatnie, czasem z furią, ale zawsze coś zabierała. Okruch uważności. Skrawek emocji. Odłamek tego, co realne.
Nie pamiętała nawet, kiedy zaczęła to czuć - ten niepokojący dryf. Coraz trudniej było jej rozróżnić, co naprawdę się dzieje, a co jest echem przyszłości, przeszłości lub snu. Każda wizja przychodziła niespodziewanie. Nie poprzedzał ich żaden rytuał, żaden znak ostrzegawczy. Po prostu nagle była gdzie indziej, a kiedy wracała, to tu i teraz wydawało się mniej pewne. Jakby z każdym powrotem jej ciało było cięższe, a dusza lżejsza, niemal przezroczysta.

- Nie ma takiej. - Głos rozległ się wreszcie, stanowczością przecinając ciszę. - Jedna przepowiednia nie mogłaby mnie zmienić. Ale wszystkie razem? Wyrywają mnie z ziemi po kawałku. - Westchnęła, jakby zrzucała z barków metaforyczny ciężar. Z każdym razem trudniej było jej się zakotwiczyć. Trudniej było uwierzyć, że to, co widzi przed sobą, naprawdę istnieje. Że ona sama istnieje.


i poklękli spóźnieni u niedoli swej proga
by się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga
IX. The Hermit
you're an angel and I'm a dog
or you're a dog and I'm your man
you believe me like a god
I'll destroy you like I am
Na ten moment nieco dłuższe, ciemnobrązowe włosy, które zaczynają się coraz bardziej niesfornie kręcić. Przeraźliwie niebieskie oczy, które patrzą przez ciebie i poza ciebie – raz nieobecne, zmętniałe, przerażająco puste, raz zadziwiająco klarowne, ostre, i tak boleśnie intensywne, że niemalże przewiercają rozmówcę na wylot – zawsze zaś tchną zimną obojętnością. Wysoki wzrost (1,91 m). Zwykle mocno się garbi, więc wydaje się niższy. Dosyć chudy, ale już nie wychudzony, twarzy nie ma tak wymizerowanej, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Nieco ciemniejsza karnacja, jako że w jego żyłach płynie cygańska krew: w jasnym świetle doskonale widać jednak, jak niezdrowo wygląda skóra mężczyzny, to, że jego cera kolorytem wpada w odcienie szarości i zieleni. Potężne cienie pod oczami sugerują problemy ze snem. Raczej małomówny, ma melodyjny, nieco chrapliwy głos. Pod ubraniem, Alexander skrywa liczne ślady po wkłuciach w formie starych, zanikających blizn i przebarwień skórnych, zlokalizowane głównie na przedramionach – charyzmaty doświadczonego narkomana – którym w innych okolicach towarzyszą także bardziej masywne, zabliźnione szramy – te będące z kolei pamiątkami po licznych pojedynkach i innych nielegalnych ekscesach. Lekko drżące dłonie, zwykle przyobleczone są w pierścienie pokryte tajemniczymi runami. Zawsze elegancko ubrany, nosi tylko czerń i biel. Najczęściej sprawia wrażenie lekko znudzonego, a jego sposób bycia cechuje arogancka nonszalancja jasnowidza.

Alexander Mulciber
#9
15.05.2025, 19:46  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.05.2025, 17:22 przez Alexander Mulciber.)  
Alexander Mulciber był kłamcą.

Nie lubił jednak kłamać. Kłamstwo uważał za coś niskiego, odżegnując się od niego nie dlatego, że widział w nim coś niewłaściwego moralnie, ale przez to, że istniały ciekawsze sposoby na zdobycie tego, czego chciał. Kłamstwo, podobnie jak i manipulacja, było bronią kobiet. Nie cierpiał manipulacji, a jednak kochał kobiety, które nim manipulowały, na co pozwalał, dopóki nie pozwalały mu się nudzić, bo niczego tak nienawidził, jak nudy. Bo mimo że nie cierpiał manipulacji, Alexander Mulciber sam był manipulantem. Mimo że nie lubił kłamać, kłamał – bezwstydnie, bez mrugnięcia okiem – nie dbając o to, czy jego kłamstwa brzmią wiarygodnie, czy jak wyssane z palca.

Ale czasem, kłamiąc, Alexander Mulciber mówił prawdę.

Prawdę, która nie przeszłaby mu przez usta, bo zwyczajnie nie potrafił jej ująć w słowa.

Nie potrafił mówić o sobie. Nigdy nie uważał się za kogoś na tyle istotnego, by o sobie mówić. A jednak, gdy otwierał usta, miał wrażenie, że nie potrafi być nikim innym, jak tylko sobą. On nie udawał. Nie musiał udawać. Alexander Mulciber był ideą, konceptem, żyjącym w umysłach innych ludzi. Było prościej, gdy przyklejali mu kolejne etykietki, gdy go oceniali, gdy go definiowali, bo sam nigdy tego nie potrafił. Nigdy nie wiedział, co naprawdę czuje. Zawsze był obserwatorem, zawsze z boku, nawet własnego życia doświadczał jakby zerkając zza zasłony: chwytał się najbardziej ekstremalnych doznań, używek, seksu, przemocy, hazardu, wszystkiego, byle tylko coś poczuć, coś prawdziwego, coś jego, tylko i wyłącznie jego. Ale nie potrafił nazywać własnych emocji. Nauczył nazywać się te rzeczy dzięki książkom, ale nawet teraz kwestionował, czy to oczytanie bardziej mu przeszkadza, czy przeszkadza: może tylko ulegał wrażeniu, że coś czuje, może nie czuł, a tylko myślał, że powinien czuć, bo przeczytał o tym u Dumasa?

A jednak wiedział, jakiego kłamstwa użyć, by wydawało się wyznaniem.

Może nie było już różnicy między kłamstwem a prawdą, pomyślał, tak jak nie było różnicy między Edmondem Dantesem a hrabią Monte Christo.

Najbardziej sobą był wtedy, gdy wieszczył, a gdy wieszczył, nie czuł przywiązania do swojego imienia. W pewnym sensie rozumiał, co Scylla ma na myśli, mówiąc, że stanowią o niej wszystkie jej przepowiednie. Alexander też składał się z przepowiedni. Tylko że Alexander nigdy nie był tylko Alexandrem, był też Mulciberem, pieprzonym Alexandrem Mulciberem, w którego żyłach zew przyszłości musiał mieszać się z klątwą jego rodziny. Z obsesją Ayersów na punkcie posiadania, z obsesją Mulciberów na punkcie zawłaszczania. Wiecznie balansował między świadomością swojej roli a buntem przeciwko niej. Między dogłębnym zrozumieniem, że jest wyłącznie narzędziem w rękach przeznaczenia, a pragnieniem przejęcia przyszłości, którą przepowiadał.

Może kłamiąc, mógł się jej pokazać od tej najprawdziwszej strony.

A może po prostu samego siebie potrafił okłamywać lepiej niż innych.

Alexander krył się w ruinach, w pęknięciach zgliszcz, w wypalonych ścianach domów. Na jednej z nich zostawił runę Kenaz. Wypalił ją, zanim przemieścili się razem ze Scyllą do kolejnego zaułka, skryci w ciemnościach nocy. Zmysłami wyostrzył się na cechy niepozorne, ale znaczące – drżenie dłoni, rytm kroków, sposób trzymania różdżki. Wiedział, które oczy patrzą z zamiarem, a które tylko szukają wyjścia. Inni... Być może inni potrafili osądzić go lepiej niż on sam. Nie wykluczał takiej możliwości. Teoretycznie, stojąc z boku, mieli lepszą perspektywę – tak jak on i Scylla, przypatrujący się z bezpiecznej odległości tym, którzy przetrwali. Praktycznie, percepcja większości nie sięgała dalej niż poza czubki ich własnych nosów. W tym się różnili od innych, pomyślał, słysząc śmiech swojej towarzyszki: świat przemieszczał się obok Alexandra jak płonąca kometa, która przecinała jego orbitę, jak gdyby istniał tylko po to, aby coś innego mogło się ujawnić w jego obecności. Alexander nie dążył do poznania samego siebie. Nie sądził, aby dążyła do tego Scylla. Nie, oni... Oni byli tylko rozbitkami wyrzuconymi przez fale na mielizny istnienia. Znalezionymi w piasku muszlami, które inni przykładali do uszu, aby usłyszeć szum morza. Wszyscy tęsknili za czymś większym od nich samych, ale nikt tak rozpaczliwie, jak oni.


// Rzucam na statystykę percepcja ◉◉◉◉○, taka sama akcja jak wcześniej.
Rzut PO 1d100 - 100
Krytyczny sukces!

– Z ziemi? – zapytał ściszonym głosem. – Nawet gdyby twoim grobem nie była woda – przypomniał – ziemia musiałaby cię najpierw powstrzymywać. Nie jesteś kimś, komu wystarczy rzucić garść piachu na trumnę. To byłoby za proste. Ziemia nie przyjmuje jasnowidzów, bo to nie ona nas zrodziła. My jesteśmy dziećmi czasu, i to jego prawom podlegamy. Pamiętamy jak kruszała skała, na której kształtowały się kolejne warstwy gleby, głęboko pod powierzchnią ziemi: jak mógłby więc powstrzymać nas grób głęboki na sześć stóp? Wszyscy powstaną z grobów, gdy przyjdzie Sąd Ostateczny – stwierdził lekko, czując na piersi kojący ciężar talii tarota, skrytej w ubraniu pod szatą śmierciożercy, w kieszeni w pobliżu serca: Sąd Ostateczny oznaczony był w niej numerem dwudziestym. – Tylko że my... My już go widzieliśmy.

We śnie, a może i na jawie.

– Kiedy ty widziałaś swój Sąd Ostateczny? – wyciągnął w jej stronę rękę, dając znać, że jest gotów na to, aby teleportowali się dalej. Jego spojrzenie miękko przesunęło się po zamaskowanej twarzy dziewczyny: popłyń ze mną, rozkazywało, a może prosiło. – Bo ja wtedy, gdy umierał mój brat.

A może właśnie teraz, pomyślał, bo choć wcześniej powiedział, że nie nadeszła jeszcze godzina ich śmierci, oboje wiedzieli, że ta godzina w końcu nadejdzie. Scylla miała rację: nie było jednej przepowiedni, która by ją zmieniła, a dla Alexandra nie było jednego momentu w czasie, który mógłby go zdefiniować. Bo przecież oboje żyli w sposób pofragmentowany, umierając kawałek po kawałku: oboje też dopiero zaczynali pojmować, że rozpad nie był zjawiskiem odosobnionym, lecz wyrażonym innym językiem. On przebywał w przyszłości poprzez logikę, analizę, strukturę, ona przez zmysł, wrażenie i chaos. Ona płynęła, poddając się prądom, on zaś przeciwstawiał się wiatrom, próbując nawigować, a jednak oboje dryfowali w tej samej wodzie. Pytanie nie powinno więc brzmieć "kiedy", bo "kiedy" było pojęciem względnym dla jasnowidza żyjącego na styku czasów: w przestrzeniach między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Pytanie jednak padło, i brzmiało: czy możemy się spotkać w tym samym "kiedy"?


Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Czarodziejska legenda
Wilderness is not a luxury but a necessity of the human spirit.
Czarodzieje dążą do zatarcia granicy pomiędzy jaźnią i resztą natury, wchodząc tym samym na wyższe poziomy świadomości. Część z nich korzysta do tego z grzybów, a część przeżywa głębokie poczucie spokoju i połączenia podczas religijnych obrzędów i rytuałów. Ostatecznie jednak ciężko opisać najgłębsze wewnętrzne doświadczenia i uznaje się, że każdy z czarodziejów odczuwa je na swój sposób. Zjawisko to nazywane jest eutierrią.

Eutierria
#10
16.05.2025, 12:59  ✶  
Proroctwo Alexandra Mulcibera

Alexander nagle stanął, kładąc dłoń na klatce piersiowej i biorąc głęboki wdech, od którego po jego ciele rozszedł się ból. A później widział już tylko czerń. W jego wspomnieniach znalazła się wyrwa, z której nie pamiętał nic - jedynie jak przytomnieje, ledwo utrzymując równowagę, podpierając się o jakąś osmoloną ścianę i kaszląc ociężale. Obraz przed jego oczyma był rozmyty.

Scylla zobaczyła coś zupełnie innego.

Alexander spoglądał w kierunku kobiety o czarnych włosach i czerwonych oczach, z podbródkiem zadartym wysoko i... zamarł. A kody na widok Śmierciożerczej maski tamta uciekła, on złapał Scyllę za ramiona i rzekł:

To nie ta, która się urodziła tkwi w ciele, lecz ta nigdy nienarodzona, ta której nigdy nie nazwano. Bliźniaczkę wykreślili za nic. W dzień pamięci dziedziców jeden z herbów na starym cmentarzu zapłonie i ten kto wytęży słuch pozna prawdę, jeżeli nikt jej nie utnie jej języka.


there is mystery unfolding
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alexander Mulciber (6401), Scylla Greyback (4949), Eutierria (148)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa