Poranek po wielkiej wichurze
Polała się krew... takie plotki krążyły od domostwa do domostwa, od sąsiada do sąsiada i właściwie to ciężko było je zignorować. Nie to, żeby jakoś szczególnie próbował... wręcz przeciwnie, słuchał uważnie. Matka zawsze była wielką altruistką, choć Kayden nie do końca wiedział czy to była tylko fasada, czy faktycznie dusza artystki popychała ją w stronę słońca. Tak czy inaczej szybko dostał od niej kuksańca, żeby pojawić się na miejscu w imieniu rodziny i jakoś wesprzeć potrzebujących. Nie oponował. Właściwie, to chciał się na coś przydać... no i nie ukrywajmy, chciałby rzucić okiem na ten cały bajzel z czystej ciekawości. Paliło go to od środka.
Pojawił się dość szybko dzięki świstoklikowi. W końcu liczył się czas i liczyły chęci, a on miał wszystkiego pod dostatkiem. Pieniędzy też, co oczywiście było jak najbardziej pożądane jeśli chodziło o zaopatrzenie. Potrzeba było eliksirów, potrzeba bandaży, leków, namiotów, kocy i całej masy innych rzeczy, co oczywiście można było załatwić... problem był raczej z transportem.
Kayden przełaził między wrzawą, tym całym rozgardiaszem i chaosem. Ludzie krzyczeli coś, wołali o pośpiech, biegali w te i we wte, pomoc medyczna przenosiła rannych... Delacour starał się umykać z drogi, nie utrudniając ludziom pracy. Jego czarny płaszcz trzepotał za nim na wietrze, spięty srebrną klamrą przy kołnieżu. Źrenice szukały wskazane przez funkcjonariuszkę miejsce, gdzie miał znaleźć kogoś od transportu zaopatrzenia. Nie było to aż tak trudne, choć widok wcale go nie zadowolił. Wręcz przeciwnie... miał mieszane uczucia, widząc te piękne zwierzęta zwane abraksanami.
Podszedł z rękami w kieszeniach na bezpieczną odległość, badając je srebrnymi oczami. Ich skrzydła, mięśnie, lśniącą skórę, grzywy... Piękne, inteligentne stworzenia. Kayden przechylił lekko głowę z ciekawości. Nie często miał przyjemność podziwiać je z bliska. Prawie zapomniał po co tu przyszedł... Otrząsnął się z amoku i przeczesał teren w poszukiwaniu właściciela koni.