Tego pięknego, wiosennego dnia, Brenna spadła z nieba.
A tak naprawdę: spadła z dachu szklarni numer trzy, umieszczonej przy hogwarckich błoniach. Teraz wprawdzie świeciło słońce, ale rankiem spadł deszcz i Brenna nie doceniła tego, jak śliskie stało się szkło. Wejście przebiegło pomyślnie, pochwycenie złotego znicza, który zaplątał się w pnącza porastające część dachu takoż, ale już przy schodzeniu pojawił się problem. Mianowicie Brenna zsunęła się po pochyłej powierzchni, a potem z cichym okrzykiem – chyba bardziej zaskoczenia niż strachu, bo nie zdążyła się przestraszyć – spadła, ulegając nieubłaganym prawom grawitacji.
Jeśli chodziło o to, co stało się później, to można było to rozpatrywać w kategoriach szczęścia albo nieszczęścia.
Szczęścia dla niej – bo spadła na kogoś, co zapewne zamortyzowało nieco upadek i być może uchroniło ją przed złamaniami.
Nieszczęścia dla tego kogoś – bo oto poranny spacer czy przejście na lekcję zielarstwa zakończyło się dla niego bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z kimś, kto strącił go z nóg, tak że oboje runęli prosto w rozmokłą ziemię oraz rośliny, zasadzone wzdłuż szklarni.
Panna Longbottom przez sekundę tkwiła w bezruchu, oplątana przez liście i pnącza. Dokonywała bardzo prostych rachunków, mianowicie liczyła ręce i nogi, i upewniała się, że żadna kończyna (ani kość czy żebro) nie alarmuje właśnie głośno o złamaniu czy poważnym uszkodzeniu. Kość ogonowa protestowała przeciwko takiemu traktowaniu, a prawa kostka chyba trochę chrupnęła przy uderzeniu, poza tym jednak wyglądało na to, że jest względnie cała…
W kolejnej sekundzie dotarło do niej wreszcie, że właśnie na kogoś zleciała z dachu szklarni. Przypuszczalnie zrobiła mu krzywdę.
Ba, może nawet go zabiła.
- O Merlinie! – wyrwało się jej i stoczyła się z nieszczęsnego Ślizgona prosto pomiędzy zielonkawe pnącza. – Żyjesz? Proszę, powiedz, że żyjesz – zażądała, pochylając się nad nim, chcąc się w tej chwili upewnić. Była bardzo rozczochrana, na szyi miała dość niedbale zawieszony szalik Gryffindoru, a dłoń, którą zamachała mu przed oczyma, nosiła ślady podrapań i siniaków – z których tylko część mogła powstać przed chwilą przy upadku. – Chyba żyjesz. Ile palców widzisz? Nic nie połamałeś? Boli cię głowa? – dopytywała, jednocześnie próbując pokazywać trzy palce, i podjąć próby poddania chłopaka oględzinom, czy na przykład nie krwawił z wielu ran albo jakaś kończyna nie sterczała w złą stronę. Kojarzyła go, choć dość mgliście – był młodszy, był Ślizgonem, chociaż na pewno widywała go czy na korytarzach, czy przy tych okazjach, gdy rozsiadała się przed Pokojem Wspólnym Slytherinu, a oburzonym tym uczniom domu węża z kamienną miną odpowiadała, że czeka tutaj, aby niecnie porwać dwie cne niewiasty. – Oż kurde! – dodała zaraz, bo przy okazji przy tych wszystkich poczynaniach otworzyła rękę i znicz, który ledwo co z takim poświęceniem ściągnęła z dachu szklarni, wyrwał się z jej dłoni.