• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 … 8 9 10 11 12 … 14 Dalej »
[wiosna 1962, Hogwart] Niespodziewane lądowanie

[wiosna 1962, Hogwart] Niespodziewane lądowanie
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#1
29.07.2023, 15:51  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.04.2024, 14:21 przez Eutierria.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Brenna Longbottom - osiągnięcie Badacz Tajemnic II, Laurent Prewett (Ziewnięcie to bezgłośny krzyk).

Tego pięknego, wiosennego dnia, Brenna spadła z nieba.
A tak naprawdę: spadła z dachu szklarni numer trzy, umieszczonej przy hogwarckich błoniach. Teraz wprawdzie świeciło słońce, ale rankiem spadł deszcz i Brenna nie doceniła tego, jak śliskie stało się szkło. Wejście przebiegło pomyślnie, pochwycenie złotego znicza, który zaplątał się w pnącza porastające część dachu takoż, ale już przy schodzeniu pojawił się problem. Mianowicie Brenna zsunęła się po pochyłej powierzchni, a potem z cichym okrzykiem – chyba bardziej zaskoczenia niż strachu, bo nie zdążyła się przestraszyć – spadła, ulegając nieubłaganym prawom grawitacji.
Jeśli chodziło o to, co stało się później, to można było to rozpatrywać w kategoriach szczęścia albo nieszczęścia.
Szczęścia dla niej – bo spadła na kogoś, co zapewne zamortyzowało nieco upadek i być może uchroniło ją przed złamaniami.
Nieszczęścia dla tego kogoś – bo oto poranny spacer czy przejście na lekcję zielarstwa zakończyło się dla niego bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z kimś, kto strącił go z nóg, tak że oboje runęli prosto w rozmokłą ziemię oraz rośliny, zasadzone wzdłuż szklarni.
Panna Longbottom przez sekundę tkwiła w bezruchu, oplątana przez liście i pnącza. Dokonywała bardzo prostych rachunków, mianowicie liczyła ręce i nogi, i upewniała się, że żadna kończyna (ani kość czy żebro) nie alarmuje właśnie głośno o złamaniu czy poważnym uszkodzeniu. Kość ogonowa protestowała przeciwko takiemu traktowaniu, a prawa kostka chyba trochę chrupnęła przy uderzeniu, poza tym jednak wyglądało na to, że jest względnie cała…
W kolejnej sekundzie dotarło do niej wreszcie, że właśnie na kogoś zleciała z dachu szklarni. Przypuszczalnie zrobiła mu krzywdę.
Ba, może nawet go zabiła.
- O Merlinie! – wyrwało się jej i stoczyła się z nieszczęsnego Ślizgona prosto pomiędzy zielonkawe pnącza. – Żyjesz? Proszę, powiedz, że żyjesz – zażądała, pochylając się nad nim, chcąc się w tej chwili upewnić. Była bardzo rozczochrana, na szyi miała dość niedbale zawieszony szalik Gryffindoru, a dłoń, którą zamachała mu przed oczyma, nosiła ślady podrapań i siniaków – z których tylko część mogła powstać przed chwilą przy upadku.  – Chyba żyjesz. Ile palców widzisz? Nic nie połamałeś? Boli cię głowa? – dopytywała, jednocześnie próbując pokazywać trzy palce, i podjąć próby poddania chłopaka oględzinom, czy na przykład nie krwawił z wielu ran albo jakaś kończyna nie sterczała w złą stronę. Kojarzyła go, choć dość mgliście – był młodszy, był Ślizgonem, chociaż na pewno widywała go czy na korytarzach, czy przy tych okazjach, gdy rozsiadała się przed Pokojem Wspólnym Slytherinu, a oburzonym tym uczniom domu węża z kamienną miną odpowiadała, że czeka tutaj, aby niecnie porwać dwie cne niewiasty. – Oż kurde! – dodała zaraz, bo przy okazji przy tych wszystkich poczynaniach otworzyła rękę i znicz, który ledwo co z takim poświęceniem ściągnęła z dachu szklarni, wyrwał się z jej dłoni.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#2
29.07.2023, 22:59  ✶  

Lubił nauki o naturze. Zwierzęta, roślin - mogło to być wszystko. Zieleń miała w sobie coś bardzo kojącego, choć i tak, gdyby miał wybierać, zawsze wybrałby błękit. Sam spędzał winę na syrenie korzenie, które ciągnęły go do zbiorników wodnych i mamiły swoim pięknem. Przyciągały poczuciem spokoju. Lasy miały na niego podobne działanie - tylko w o wiele mniejszym stopniu.

Lubił tę naukę i przede wszystkim miał na nią czas. Jego rodzina nie ganiała za nim z batem, że źle wybrał, że powinien mieć inne zainteresowania. Że tak być nie powinno, że jest synem tych i tamtych, a tamci i ci zajmowali się akurat prawem! Miał farta, szczęście głupca - poprawcie mnie, jeśli się mylę. Akurat tak się składało, że jego zainteresowania pokryły się z... nie. Wróć. Tak się składało, że wychował się wśród abraksanów i dorastał z myślą, że musi pokazać i udowodnić swoją wartość. Wbijało się do jego głowy, że jeśli nie będzie dostatecznie dobry, jeśli nie sprosta oczekiwaniom, to w ogóle nie będą chcieli go tam widzieć. A przecież to nie tak, że jego macocha była złą kobietą. Nie. Jego ojciec też go nie ganiał z kijem, miał siostrę, która była kochana... Jakoś tak to bywa, że dzieci potrafią sobie coś tak maniakalnie wbić do głowy, że podążają za tym obsesyjnie. Każdy tutaj był troszkę szalony, życie weryfikowało nam tylko stopień tego szaleństwa. Obsesja się zaczęła, rozkwitła i to szczęście polegało na tym, że naprawdę kochał to, co robił. Kochał naturę.

Poranek był o tyle spokojny, że wręcz idealny do tego, żeby przyjść sprawdzić, jak mają się zasadzone w zeszłym tygodniu rośliny. Oczywiście - można to było zrobić już na zajęciach, ale zajęcia były dopiero za parę godzin, a akurat poranek sprzyjał otwieraniu się płatków i możliwości obserwacji całego procesu przygotowywania się do chłonięcia słońca. Było w tym coś na tyle czarującego, że zamiast swój wolny czas spędzić na chwili snu więcej, to Laurent wolał wyrwać się z pokoju wspólnego, żeby bez tłumów i bez czujnych oczu móc chwilę odetchnąć. W końcu przed ludźmi zawsze odbywała się taka nasza mała gra. Przypasowujesz maski i sprawdzasz, która z nich pasuje do sytuacji i oglądających cię osób najlepiej. I to było w porządku, to było naturalne. Kto by w końcu traktował tak samo swojego szefa jak najlepszego przyjaciela? Chyba tylko ten, co miał luksus posiadania tych dwóch funkcji w jednej osobie. A i to bywało niebezpieczne, bo właśnie - do pracy podchodziło się inaczej niż do przyjaźni. Było wiele składowych i wypadkowych ludzkich zachowań. Wszystko, czym nie trzeba było się przejmować, gdy nikt nie patrzył. Tak, natura...

Naturalnie udzie nie spadali z nieba.

Lukrecja nie miał refleksu. Nie miał go za grosz. Był hałas, był ślizg, specyficzny dźwięk, jaki wydaje podeszwa, kiedy przejeżdża po mokrym szkle i krzyk. A potem już był ból. Nie zdążył nawet dobrze podnieść głowy, żeby zobaczyć, co na niego leciało, kiedy sam poleciał do przodu, na brzuch, notatnik wypadł mu z rąk, potrącił donicę, która rozbiła się na ziemi, a roślina z niej stęknęła żałośnie i zwinęła się cała w pozycję podobną embrionalnej. Czuł smak ziemi, zapach mokrej trawy i błoto na policzkach, na palcach, którymi zarył o glebę i... Na moment naprawdę było ciemno. Uniósł się ostrożnie na przedramionach, otwierając szeroko oczy nie zdziwienia. Jeszcze nie dotarło do jego komórek mózgowych, że był utytłany. Że jego notatki przemokły, wpadając w krzaczory. Że wyglądał jak siódme nieszczęście! Bo przecież błoto i trawa wspaniale pasowały do jego anielskiej buźki i jasnych włosów...

- Żyje..! Chyba... żyje? - Wydusił z siebie niepewnie, zamierając w bezruchu. Czy był ktoś, kto lubił ból? Nie chciało mu się w to wierzyć. On bólu nie lubił. - Eee... eeeh... - Zamrugał, patrząc na wystawione do niego palce. - No pięć? - Przecież miała pięć palców, tylko trzy wystawiła... ale żadnego jej nie brakowało... czy to było podchwytliwe pytanie? Oszołomienie jednak dość szybko z niego złaziło i odpowiedź "trzy" stawała się o wiele bardziej ogarnięta i racjonalna. Przesunął się po tej trawie i usiadł na dupsku. Chwilowo nie ważne, że ziemia była przecież wilgotna. I tak był mokry i umorusany. Dotykał powoli swojego ciała, starając się uspokoić oddech. I wmawiać sobie, że tak naprawdę nic nie boli, nie trzeba panikować, że NIC SIĘ NIE DZIEJE. - P-połamałem? Nic sobie nie połamałem, prawda? - Dopiero z opóźnieniem do niego dotarła ta obawa, którą zasłyszał i aż po sobie spojrzał. Bo przecież czasem jest tak, że nic cię nie boli, dopóki nie zobaczysz rany... na szczęście żadnej nie było. - Jak ja wyglądam... - Jęknął, łapiąc się za koszulę.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#3
30.07.2023, 09:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.07.2023, 10:42 przez Brenna Longbottom.)  
- Och, nie, koniecznie trzeba iść z tobą do pielęgniarki. Nie wiem, co to znaczy, jak nie widzisz poprawnie liczby palców, ale zawsze o to pytają w książkach, i jak podajesz dobry wynik, to jest dobrze, więc teraz chyba jest źle - wyrzuciła z siebie Brenna bardzo szybko, trochę blednąc, kiedy chłopak powiedział o pięciu palcach. Pięciu, nie trzech! Nie miała pojęcia, jaką logiką biegły jego myśli, ale teraz była prawie pewna, że wyrządziła mu straszliwą krzywdę. Może uszkodziła już na stałe. Nie myślała o własnych obrażeniach, o błocie na nogach i łokciach, ani nawet o złotym zniczu, który gdzieś czmychnął - a obiecała, że go złapie, koleżance, która absolutnie nie powinna była otwierać skrzyneczki z piłkami do quidditcha...
-  Nie wiem. Coś cię boli tak, jakby cię krojono żywcem od środka? - zapytała, kiedy spytał jej, czy się nie połamał, jakby mogła znać odpowiedź! Wprawdzie wstępna ocena sytuacji wskazywała na to, że żadna z jego kończyn nie sterczała w podejrzanym kierunku, nie widziała kości wystających z ran, a Ślizgon nawet zdołał podnieść się na rękach bez zwijania się z bólu i potem przesunąć, więc prawdopodobnie był względnie cały... ale nie mogła mieć pewności w tym względzie. W końcu kto wie, czy nie decydował tutaj szok? Może jednak jakaś kość pękła? -  Przepraszam, naprawdę przepraszam, wchodziłam na tę szklarnię już kilka razy, nie myślałam, że dzisiaj będzie taka śliska, obiecuję więcej na ciebie nie spadać - przyrzekła solennie, chociaż taka obietnica zapewne mogła brzmieć w czyichś uszach dużo dziwniej niż jej się wydawało.
Zresztą, Brenna na tym nie poprzestała.
- Pokaż głowę - zażądała, nie bacząc na to, jak to brzmi i że właściwie chłopak ma pełne prawo wyzwać ją od wariatek, odepchnąć albo zacząć nawet ją wyzywać, bo to ona spowodowała ewentualne obrażenia. Tak, mógł to zrobić. I pewnie przyjęłaby to spokojnie. Ale taka wizja nie powstrzymała jej przed próbami obejrzenia jego czoła, by upewnić się, że to nie jest rozbite, nie ma żadnych guzów ani wgłębień. Bo co, jeśli uszkodziła mu głowę i to przez to widział pięć palców? Chociaż... skoro widział pięć palców, brak widocznych obrażeń o niczym nie świadczył, może stało się coś niewidocznego gołym okiem? Nie była pewna, czy ma się zamartwiać, czy wręcz przeciwnie, skoro nie dostrzegała żadnych ran ani złamań.
Kiedy tak przejął się wyglądem, a Brenna wreszcie odnotowała, ze twarz miał w błocie, wpakowała dłoń do kieszeni i wyciągnęła chusteczkę - czystą i całkiem dużą. Zrobiła nawet taki ruch, jakby miała zamiar osobiście wytrzeć mu błoto z nosa, ale na całe szczęście, zreflektowała się w porę i zamarła. To nie był ktoś, kogo dobrze znała, kto przywykł do Huraganu Brenny, i chociaż początkowo zdawał się jej sporo młodszy, tak teraz przypomniała sobie, że chyba był tylko rok niżej, na pewno widziała go kiedyś, jak przybiegła odebrać Norę z zielarstwa, więc miał z piętnaście, szesnaście lat. A to oznaczało, że mógł poczuć się podwójnie urażony takim potraktowaniem. Zamiast zabrać się więc do pozbywania ziemi z jego twarzy osobiście, podała mu w końcu chusteczkę, jeżeli zechciał z niej skorzystać. Bo przecież mógł mieć jej trochę za złe ten upadek, ba, kto wie, mógł nawet uznać go za jakiś zamach na Ślizgonów!
- Jakbyś grał w quidditcha i zleciał z miotły w deszczowy dzień - przyznała uczciwie, gdy spytał, jak wygląda, po czym wzięła się za zbieranie jego notatek. Pośpiesznie, bo jak nic trzeba było go odprowadzić do skrzydła szpitalnego, ale nie chciała zostawiać tu jego rzeczy, skoro tak wspaniałe chłopaka urządziła... - Chociaż w tym przypadku spadnięto na ciebie. I dobrze, że to błoto tu było, jak upada się na suchą glebę, dużo bardziej boli. Jeszcze raz przepraszam. Nie planowałam żadnych niecnych zamachów. Nie niecnych zamachów też nie, dodam tak dla jasności. W ogóle żadnych zamachów - oświadczyła, po czym wyciągnęła różdżkę, mruknęła zaklęcie - niewerbalne wciąż dopiero trenowała, a tu nie chciała się pomylić... -  i osuszyła pierwszą stronę notatek.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#4
30.07.2023, 19:28  ✶  

Co, co? Jak to - koniecznie iść do... Nie zdążył nawet dokończyć własnej myśli, bo przejęta dziewuszka nawijała dalej. O palcach. Jak to - przecież palców miała... No ile miała palców? W krytycznych kategoriach upewniania się, czy ktoś za mocno nie uszkodził swojej głowy - 3. A co powiedziałeś? 5. To na pewno było pięć. Chwilowo jednak mózg Laurenta powędrował w kompletnie innym kierunku - bo w stronę tego, że w ogóle powstało hasło "KONIECZNIE". I znowu panika! Ciśnienie mu urosło, krew szumiała w uszach i o wiele szybciej pracowały płuca, niż pracować powinny. No dramata, dramat! Zaaraz go wezmą na nosze, zawiadomią rodziców, raban, a co jeśli ON WŁAŚNIE UMIERA?! Nie wiedział! No nie wiedział! Bo trzeba biec po pielęgniarkę, bo nie wiadomo..!

- Od środka? - Laurent miał już łzy wręcz w oczach, kiedy Brenna zadała kolejne fantastyczne pytanie. I nie, nie miał takiego uczucia, ale... - Chyba nie..? Ale chyba coś poczułem? - Sugestie czasami potrafiły aż za silnie działać na bogatą wyobraźnię, a tej akurat blondynowi wcale nie brakowało. Złapał się za brzuch i pomasował, kiedy o tym wspomniała... - Nie, no... chyba nie, chyba nie... - Przekonywał w tej chwili bardziej Brennę niż siebie samego. Miał ochotę podnieść koszulę, sprawdzić, ale było na tyle chłodno, że miał podkoszulek, koszulę, na to sweterek... tyle warst, powciskane to w spodnie, spodnie z paskiem... Poddał się po chwili w próbach podciągnięcia tego wszystkiego. A to tylko kilka centymetrów, gdzie tu w ogóle szukać jeszcze żeber. Pozostało mu się skupianie się na macaniu samego siebie. I był tak skupiony na tym i na tym, czy nic na pewno mu nie jest, że jeszcze nie dotarł do niego sam akt tego wydarzenia. Że to ta właśnie dziewoja na niego spadła i że to ją mógł obwinić za całą tą maskaradę! - Wchodziłaś na... wchodziłaś... coooo? - Przestał siebie obmacywać i oglądać i skupił oczy na Brennie, którą miał tuż przed sobą. W sumie - za blisko siebie! ... albo i nie? Była całkiem ładna. Zupełnie inaczej niż wszystkie te wymuskane panienki. Była w sumie piękna. Zagapił się przez moment na twarz kobiety, która teraz skakała wokół niego jak szalona (nie dosłownie), próbując się upewnić, że jednak jej wspinaczka na pewno nie zabiła człowieka. I z tego wszystkiego nawet grzecznie "pokazał jej głowę". Cokolwiek to miało dokładnie znaczyć i cokolwiek zamierzała robić. Pochylił trochę łeb w jej kierunku - jasny blond włosów, który wkraczał barwą na platynę. Teraz z modnymi pasemkami z brązu. Pozlepiane. Nie było nigdzie żadnej krwi, nie było nawet jakiejś rany, większego otarcia... siniaki. Za to na pewno będą z tego siniaki. Miał pięknie wręcz odciśnięte błoto na jednym z policzków. W tym wydarzeniu było w zasadzie więcej szczęścia, niż rozumu.

Z naburmuszoną miną, ewidentnie ciągle łączący wątki, odebrał chusteczkę. Przetarł nią twarz, po czym tak na nią spojrzał, teraz całą brązową...

- I co ja mam z tym zrobić? Nawet nosa sobie nie wytrę. - Westchnął ciężko. Ale znowu zaczął twarz przecierać. Jedno przejechanie i już trzeba było zmieniać stronę! Do niczego to było! Beznadzieja totalna. - Jakiego quiditcha? Chcesz, żeby mnie zabili na boisku? - Zapytał z pretensją w głosie. Co ona w ogóle tutaj... insynuowała? Że on popierdalał na miotle? I to W BŁOCIE? Nie lubił być brudny, nie lubił brudu, nie lubił smrodu, nie lubił, kiedy coś go bolało. A teraz był brudny, śmierdział i WSZYSTKO go bolało! Więc był bardzo nieszczęśliwy, ale chociaż przetarł oczy. I łzy zniknęły, bo chyba naprawdę przeżyje. I chyba naprawdę nie miał żadnego złamania... - Jakie dobrze! Jakie dobrze! Co jest z wami, Gryfonami, nie tak, że robicie ciągle takie numery! No co ja złego ci zrobiłem! - Zabrzmiał prawie płaczliwie. Bo tak, pierwsze co pomyślał, to że to jakaś głupia zemsta czy głupi kawał. Nie do końca uwierzył, że to "nie był niecny zamach". Bo kto normalny wchodzi na dach zielarni... - Akurat, nieplanowane... - Odetchnął nieszczęśliwie i sam poszukał swojej różdżki... modląc się, żeby była cała. I BYŁA. Chociaż tyle z tej ulgi, bo jak patrzył na notatnik... to nawet nie chciał pytać.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#5
30.07.2023, 20:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 30.07.2023, 20:43 przez Brenna Longbottom.)  
- Dach szklarni - podsunęła Brenna usłużnie, dokonując oględzin blond czupryny, a potem jeszcze czoła, tak dla pewności. Na całe szczęście, nie znalazła żadnej krwi, żadnych siniaków większych niż "przeciętne" (w jej ocenie), żadnych wgłębień ani krwiaków. Jego panika narastała, jej własna za to trochę opadała, bo doszła do wniosku, że jednak nikogo nie zabiła i chyba nie zrobiła mu żadnej nieodwracalnej krzywdy. Gdy znów się odezwała, mówiła dużo, choć już odrobinę wolniej i spokojniej niż moment temu. - Chyba jednak nie jesteś połamany. To trudno przegapić. Chyba że złamiesz palec, to wtedy czasem się wydaje, że wszystko w porządku, ale i tak sinieje, a ty nie siniejesz... Z głową chyba wszystko w porządku. Widzisz ostro?
Jej samej absolutnie nie poruszało, że znaleźli się blisko siebie. Brenna podchodziła do kontaktów z płcią przeciwną zaskakująco beztrosko, być może dlatego, że zawsze włóczyła się z kolegami równie często jak z koleżankami. Tacy Theseus czy Castiel z dużym prawdopodobieństwem byliby nawet zaskoczeni, gdyby odkryli, że jest dziewczyną. W dodatku jakoś - może przez zachowanie, a może wygląd, którego nie powstydziłby się aniołek - nie mogła wybić sobie z głowy, że chłopak jest dużo młodszy od niej, chociaż dzielił ich raptem rok różnicy wieku.
- A... tak... - Kiedy poskarżył się na ubłoconą chusteczkę, Brenna po prostu znowu ją przejęła. Stuknęła w nią różdżką, szepcąc najpierw tergeo, a potem engorgio i większość błota została jakby wyssana przez różdżkę, a potem chustka zaczęła... rosnąć. Rosła i rosła, a Brenna przerwała zaklęcie, kiedy ta osiągnęła rozmiary niedużego obrusu. Z całkiem dobrego materiału, haftowaną w dodatku w rogu, ale Brennie najwyraźniej nie przeszkadzało, że ta zostanie utytłana. Podała mu ją z powrotem bez chwili wahania. Wolała nie używać czarów bezpośrednio na jego twarzy, tak na wszelki wypadek.
- Jesteś Prewett, co? - stwierdziła, kiedy wreszcie się mu lepiej przyjrzała. - Chyba widziałam cię rok temu, w lipcu, na przyjęciu po wyścigach konnych. Pewnie by nas sobie przedstawili, ale tak się tam znudziłam, że szybko wyszłam oknem.
Mama potem jej omal nie zabiła. Brenna wysłuchała bardzo wiele o odpowiednim zachowaniu, o tym, co złego mogło je spotkać i o wciąganiu w takie poczynania w dodatku jeszcze kuzynki. (Nawet nie spytała, czyj to był pomysł. Ale ku sprawiedliwości: nie musiała.) Na swoje usprawiedliwienie, teraz pewnie by już tego nie zrobiła. Zaczynała trochę myśleć o tym, co wypada i o opinii rodziny. Odrobinkę. Troszeczkę. Czasami. Kiedy akurat nie była bardzo skupiona na myśleniu o czymś innym.
– Czemu od razu zabili? Po prostu mój brat dokładnie tak wyglądał po swoim ostatnim meczu… spadł z miotły. W błoto – wyjaśniła, wracając do osuszania kolejnych stron z notatkami.
Kiedy chłopak podniósł głos, znów przeniosła na niego spojrzenie ciemnych oczu. Nie zezłościła się o te krzyki, bo miał pełne prawo być zdenerwowany. Poza tym brzmiał prawie, jakby miał zaraz się popłakać, co tylko wzbudzało w niej większe wyrzuty sumienia: przecież jego stan to była jej wina.
– Naprawdę nie chciałam – zapewniła. – I to chyba nawet nie gryfońskie, bo wiesz, moja współlokatorka spytała mnie o to samo, to znaczy dlaczego ciągle robię takie rzeczy, a ona też jest Gryfonką, i u niej się to jakoś… nie dzieje. Nie to, żeby to zdarzało się ciągle, to znaczy nie spadanie ze szklarni. To zdarzyło się pierwszy raz. Próbowałam ściągnąć z dachu złoty znicz. Utknął w pnączach. W sumie to nawet ściągnęłam złoty znicz, ale nawiał, jak spadłam, będę musiała go znowu łapać. Wiesz, jak trudno dorwać złoty znicz, jak nie masz przy sobie miotły? – spytała jeszcze, po czym wyciągnęła w jego stronę notatki. Większość wilgoci została osuszona i chociaż jedna strona nieco się rozmyła, reszta wyglądała względnie przyzwoicie. – Chcesz odwiedzić skrzydło szpitale? Odprowadzić cię tam? – spytała, bo ostatecznie nie miała pojęcia, czy chłopak czuje się na siłach, czy potrzebuje pomocy i czy teraz, gdy już chyba względnie doszedł do siebie, nie pośle jej do wszystkich diabłów.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#6
31.07.2023, 10:34  ✶  

- Dach szklarni. - Powtórzył za nią tępo. Mrugnął, ale oblicze jego kata i wybawiciela w jednym nie zmieniło się ani trochę. Ciągle ta sama Brenna, która żywo próbowała zrobić wywiad z poszkodowanym, czy wszystko z nim w porządku. Za mocno uderzył się w głowę? Skąd. Jego głowa po prostu nie łączyła wątków. Słyszał o różnych dziwnych zjawiskach przyrodniczych i Gryfonki z nieba nie zaliczały się do jednego z nich. Teraz było jasne, dlaczego - bo to nie żadne spadanie z nieba. Tylko z... Laurent uniósł wzrok na szklarnię. Nie potrzeba było bardzo bystrego oka, żeby zobaczyć krople płynące po szybie. Śliski dach, śliskie szyby... - Zwariowałaś?! - Napuszył się Ślizgon. Prawie jak te ptaki, co robiły się większe, kiedy coś je zdenerwowało, kiedy wyczuwały zagrożenie - unosiły swoje piórka i wtedy robiły się większe! Laurent żadnych piór nie miał (chyba że te wyimaginowane - pawie), ale i tak trochę się uniósł, chociaż jeszcze przed momentem oklaple siedział po ziemi i dawał swoją głowę obmacywać i obracać swoją twarzą, żeby ocenić wszystkie poniesione straty. Strata to chyba była tylko jedna - w dumie Prewetta. - To niebezpieczne! Mogło ci się stać! - Przecież to było takie nieodpowiedzialne! Kto w ogóle wpadłby na pomysł, żeby tam włazić?! Spoglądał na Brennę z niedowierzaniem, jakby chciał się trochę odsunąć niepewny, czy dziewczyna nie zalicza się do tych nieprzewidywalnych psychopatów, którzy zaraz wymyślą, że nie wiem, uniosą sobie cały trawnik, bo chcieliby mieć taki dywan czy coś. - I-i dla innych też jest to niebezpieczne. - Och, co za wstyd, jaka porażka... Laurent spróbował się dumnie wyprostować, żeby prezentować się jakkolwiek. Zabrał tę chusteczkę, manifestując swoją urazę, święte oburzenie i w ogóle skandaliczność tego całego zajścia. Chociaż więcej było w tym pokazówki, żeby czasem nie wyszło, że jest chłopcem do bicia i że z nim to można tak robić, niż faktycznego oburzenia. Poświęcił się temu zajęciu - ścieraniu z siebie całego brudu. I sam w końcu zrobił ze swojej różdżki korzyść i zaczął oczyszczać swoje ubranie. Bo tak samo jak ona - nie miał zaufania do swoich czarów na tyle, żeby majstrować przy swojej twarzy. A na pewno nie bez lusterka i dokładnego wglądu w to, co robi. Jak zaś będzie miał lusterko - to raczej będzie miał i wodę. Nagle czary stawały się zbędne! Tego nigdy by nie powiedział.

- Tak. - Odpowiedział w sumie dość głupio, ale automatycznie, kiedy został zapytany o nazwisko. Przerwał pucowanie i podniósł na nią wzrok, kiedy wspomniała o wyścigach i znudzeniu. - Co, brakowało dachów, z których można na kogoś spadać? - Najlepszym dowodem na to, że komuś się polepszało i było z nim dobrze było odzyskiwanie własnego rezonu. Po zmacaniu się, po oględzinach Brenny i zapewnieniach, że jednak magicznie żebro nie wyjdzie z niego i nie zacznie osobnego żywota zaczął się skupiać na innych aspektach tego wydarzenia. Jak widać - priorytety. Najpierw: czy wszystko ze mną dobrze. Potem: ubranie! Prezencja! Aparycja! Jaki będzie trzeci aspekt tego wszystkiego to jeszcze przyjdzie nam się dowiedzieć. - Laurent Prewett... - Przedstawił się do końca, machinalnie teraz pocierając skórę. Chyba ją kojarzył... Hogwart nie był przecież znowuż aż tak wielkim miejscem. Ale z wyścigów to nie. Tam znowu za dużo twarzy się przewijało wszem i wobec, a skoro ona się szybko ulotniła to też nic dziwnego.

- Obrzydliwe. - Skomentował quiditcha, nie brata Brenny. Bo jej brata to nawet nie znał. - To niebezpieczny, pełen przemocy i brudny sport. Nie wiem czemu wszyscy go tak lubią. I jeszcze dziewczyny piszczą jak wariatki, jak te spocone samce schodzą potem z mioteł... - Czy był zazdrosny? Może? Trochę? Troszeńkę tylko, naprawdę jakoś nie mocno, no przecież nie było o co, kto by tam chciał być kochany i uwielbiany przez tłumy, no nikt, no przecież, że nikt...

- Czemu chciałaś ściągać złoty znicz bez miotły? - What the fuck? Co z tą kobietką było nie tak? Laurent nie do końca wierzył temu, co słyszał. - Co z tobą jest nie tak? Mama cię do kociołka upuściła jak byłaś mała? - Może wypadła z kołyski? Nikt racjonalny się tak nie zachowywał. Takie rzeczy zostawia się osobom, które mogą się tym zająć i zrobią to bez problemu. - Nie, nie idę do żadnego skrzydła. Mówisz, że jestem cały, więc jak coś mi się stanie to będziesz musiała z tym żyć. - Zawyrokował z lekką złością. Chciałabym bardzo bronić Laurenta, że to nie był świadomy szantaż emocjonalny, ale niestety - był. W złości, bo w złości, ale palnięty. Sięgnął po notatnik. - Dzięki... - Spojrzał na te notatki, które myślał, że całkiem poszły na straty, ale teraz wręcz odetchnął z ulgą i trochę tych nerwów z niego uleciało.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#7
31.07.2023, 12:49  ✶  
Brenna dosyć beztrosko podchodziła do tematyki własnego bezpieczeństwa, z typową dla młodości naiwnością zakładając, że jakoś wszystko będzie dobrze i ze wszystkiego się wyliże. Teraz też zdawała się absolutnie nieprzejęta tym, że sama ma ubłocone ręce, kolana i szkolny mundurek, że po tym, jak przesunęła się w liście, te poprzyczepiały się rękawów i włosów. Istniało duże prawdopodobieństwo, że pomyśli o tym wreszcie za jakieś od pięciu do piętnastu minut, i to nie dlatego, że specjalnie jej zależała, a bo "właściwa prezentacja" (bo przecież jakiś wariat zrobił ją prefektem - zdaniem niektórych dlatego, że i tak stale zajmowała się młodszymi Gryfonami, zdaniem innych, bo opiekunka Domu nie mając kogo wybrać, na ślepo dźgnęła listę różdżką. Ewentualnie dała jej fory, bo Brenna była dobra z transmutacji). Matka nieodmiennie załamywała nad nią ręce, bo ile brat odziedziczył coś z dbałości o wygląd i elegancję po Potterach, to
O ile jednak na to, że mogło coś się jej stać, wzruszyła tylko ramionami, to uwagę na temat tego, że dla innych do niebezpieczne, przyjęła jednak z należycie skruszoną miną. Bo w końcu - się stało, posłała go w błoto, nabiła mu siniaka, uszkodziła trochę notatki. Wobec bezpieczeństwa innych Brenna była nieco mniej lekceważąca niż gdy chodziło o nią. (Chociaż tylko "nieco", potrafiła wciągnąć kuzynkę czy przyjaciela w jakąś aferę.)
- Następnym razem będę ostrożniejsza - przyrzekła solennie. - Mogę ci na przeprosiny dać czekoladową żabę, przepisać notatki, obmyć ziemię u twoich stóp moimi łzami, czy coś tam - dodała.
Komentarz odnośnie dachu był złośliwy. I był też trafny. Sprawił, że Brenna pierwszy raz wyszczerzyła się w uśmiechu. O ile można było jej zarzucać kompletny brak instynktu samozachowawczego, to już nie brak poczucia humoru czy dystansu do siebie.
- Był, ale nawet ja nie jestem tak szalona, by wchodzić na obcy dach nad trzecim piętrem. Poza tym wyszłabym drzwiami, ale wtedy dorwałaby mnie mama – wyjaśniła. – Brenna, Gryffindor, szósty rok. Chociaż reaguję też na Chodząca Katastrofa albo „ta siostra Erika” czy „ta od Mavelle”.
„Ta od Erika” w tym roku słyszała już rzadziej, bo brat – najpopularniejszy uczeń, najpopularniejszy chłopak, najlepszy gracz, i w ogóle wszystko naj, czemu nie możesz być taka jak on, Bren – opuścił Hogwart. „Ta od Mavelle” jeszcze się zdarzało, chociaż również rzadziej niż w przeszłości, głównie dlatego, że Mav była już na siódmym roku, więc jednak większość osób znało je obie.
– Hej, dziewczyny? Wstrętne insynuacje. W wakacje widziałam na Pokątnej kapitana Srok i na jego widok piszczeli głównie chłopcy. Ja się dowiedziałam, że to kapitan Srok, jak spytałam, dlaczego tak piszczą – powiedziała, a kąciki ust znowu drgnęły jej w tłumionym uśmiechu. Ona sama nie to, że zupełnie nie interesowała się quidditchem – była na wszystkich meczach Gryfonów i kojarzyła członków reprezentacji Anglii – ale na bycie wierną fanką brakowało jej już czasu i energii, którą całą wkładała w naukę i dbanie o to, aby każdy krewny i znajomy musiał raz na jakiś czas chować się gdzieś przed jej towarzystwem. Nie wpadła więc w absolutnie oburzenie, jak ktoś może lekceważyć tak wspaniały sport. – Poza tym u nas szukającą i ścigającą są dziewczyny.
Brenna dźwignęła się na nogi i wyciągnęła rękę, gotowa pomóc mu stać. Nie, znów nie oburzyła się na pytanie, co z tobą nie tak. Słyszała je wielokrotnie i zawsze ignorowała. Może była to sprawa charakteru. A może tego, że w domu rodzinnym jej wszystkie zachowania po prostu przyjmowano z względnym spokojem, dzięki czemu ani nie wbiła sobie do głowy, że musi się zmieniać, ani nie popadła w kompleks niższości wobec brata czy kuzynek, mimo tego, że poza rodzinnym domem pewnie każdy to ich uznałby za tych „lepszych”.
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale zdaniem Thesa kiedyś musiałam wpaść do kociołka z endorfinami. Może mama faktycznie mnie upuściła? – spytała z rozbawieniem. – Bo nie mam miotły. Rzadko latam. A moja koleżanka niechcący wypuściła złoty znicz i zwiał jej na dach szklarni – wyjaśniła.
Przekrzywiła głowę, kiedy orzekł, że jeśli coś się mu stanie będzie musiała z tym żyć. Zmierzyła go spojrzeniem. Oj, Laurent nie wiedział w co się wpakował.
– Och, to przykre. W takim razie obawiam się, że dokądkolwiek szedłeś, muszę tam iść za tobą, żebyś nie zemdlał gdzieś po drodze i nie umarł od obrażeń. Nie chcę mieć cię na sumieniu.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#8
31.07.2023, 14:50  ✶  

Totalnie jej nie uwierzył. W to, że powiedziała, że następnym razem będzie ostrożniejsza. Już dobra, niech jej będzie, po kolejnym zapewnieniu zaufał, że faktycznie nie zrobiła tego specjalnie, zresztą... nie tworzył wielkich spisków, a tej dziewczyny naprawdę nie znał, dlaczego miałaby coś tak absolutnie głupiego niby mu robić. Ja wiem, wiem, kolega kooleeegi, czy tam kolega wroga - na jedno wychodziło. Takim sznureczkiem można było stworzyć całe kółko antypatii wobec jednej osoby. Więc wierzył w to, że nie chciała źle, ale nie wierzył w to, że chciała dobrze dla siebie samej. Ma sens? Po jej zachowaniu, mówieniu, wyrobił sobie szybciutko opinię na jej temat. "Ta typowa Gryfonka, co ciągle wpada w tarapaty". Laurent był dość szybki w ocenianiu ludzi i przez ten pryzmat ustosunkowywał się wobec nich. Nie znaczyło to, że nie bierze poprawek wraz z poznawaniem tych osobistości, albo że zakuty łeb nie przyjmował tego, że mógł się mylić, natomiast człowiek był głównie ciałem i to ciało i jego pierwsze gesty i pierwsze słowa sprawiały, że albo kogoś polubiłeś, albo - nie. Albo ktoś wypadał na stoika, albo na bombę emocji. Brenna wypadła na roztrzepanego kota, który pcha się wszędzie, gdzie go być nie powinno. Nie przewrócił oczami tylko dlatego, że po tej jakże szczerej przysiędze pojawiło się przekupstwo. I nie żaba go przekonała. Nie notatki... a wizja tego, że ktoś mógłby mu myć buciki. Niekoniecznie stópki, to byłoby dziwne, chociaż napełniało go jakimś takim dziwnym... hmm... nie był jeszcze pewien, co to dokładnie za uczucie, ale brzmiało kusząco. Spaczenie, zboczenie i nader kusząco. Tak jakby samego siebie mógł postawić w świetle tego, co dostawał każdy jeden ważny facet, co się nosił jak małpa z arbuzami pod pachami. Ta fantazja z Brenną u jego stóp była jednak chwilowa, ulotna, a sam Laurent nie pozwolił sobie na skupienie na niej. Szczególnie, że przecież była żartem. Niestety.

- Zgoda. - Zawyrokował. - Możesz mi przepisać notatki i będziemy kwita. - Mógł na to przystać. W sumie to było nawet wygodne. Przepisany notes, który i tak chciał poprawić, w zamian za to, że się pobrudził? Drgnął lekko i z obawą obejrzał się za jedno, potem drugie ramię... bo jednak gdyby tu byli jacyś świadkowie to wcale nie byliby tacy kwita. Ale nikogo nie było. Wczesny poranek nie sprzyjał kręceniu się uczniów w tych rejonach, wszyscy leniwie gromadzili się z łóżek i dopiero mieli schodzić na śniadanie. - Czy ty w ogóle potrafisz ładnie pisać? - Zapytał sceptycznie, bo coś go tknęło. To tak przy okazji tego oceniania. Takie "chłopaczary", jak to je czasami nazywano, czyli dziewczyny co zamiast maziać swoje twarze latały za żabami czy łaziły po dachach, zazwyczaj ładnie pisać nie potrafiły i bazgroliły jak kura pazurem. A Laurent nie chciał mieć nabazgralonego zeszytu. - Płakać nie musisz, ale podłożyć jakie deski żebym się nie ubrudził błotem już możesz... - Zażartował lekko, spuszczając już z tonu. No trudno, no stało się, on się doprowadzał powoli i stabilnie do porządku. Może mu to nie popsuje do reszty całego dzisiejszego dnia. Nos miał na kwintę.

- Nawet ty? Jesteś jakimś samozwańczym wyznacznikiem szaleństwa? - No i po co on w ogóle z nią rozmawiał! To była Gryfonka, zaprzysiężony wróg wszystkiego, co zielone, wężowate i Slytherinowe! Ech! W dodatku na niego spadła! Ale wydawała się taka... no zabawna i miła się wydawała. I podobało mu się, jak wokół niego skakała. W zasadzie bardzo mu się to podobało i obrastał przez to w piórka. - Eeeehm... - TO na co ona jeszcze reagowała? ALbo na co nie reagowała? Brzmiało to jakoś tak... smutno. - Mają problem z zapamiętaniem twojego imienia? - Czułby się nieswojo, gdyby tak ludzie za nim wołali. Chociaż też niekoniecznie zwracano się do niego po imieniu i biegały bardziej przykre przezwiska niż "ten od Prewettów"... A Brenna dawała taki bardzo pozytywny vibe. Na pewno jest lubiana. Taka troszkę... głupiutka? Ale on w sumie też wypadł na całkiem głupiutkiego przez tę sytuację, więc tutaj przeprosił za własne myśli. To było miłe, że go nie opluła, przysłowiowo, tylko pomogła, przeprosiła i gotowa była latać z nim do pielęgniarki. Chociaż, oczywiście, tak powinna była zrobić! Bo jakby zrobiła inaczej to chamstwo!

- Jeszcze lepiej... - Burknął, wcale niepocieszony tym, że w ogóle to wszyscy piszczeli na widok tych sportowców. Nie podobało mu się to i był zazdrosny, no dobrze, nie bójmy się tego powiedzieć i przyznać wprost! Albo nie, jednak nie. Jednak Laurent wcale nie chciał o tym mówić wprost.

- E-eej... żartowałem no, nie mów takich rzeczy... - Zrobiło mu się trochę głupio, że Brenna to powtórzyła i że ubrała to w ciąg dalszy żartu. Przecież różne historie chodziły po ludziach i po rodzinach, a jakoś żarty z tego... jakoś żarty z tego wcale nie były odpowiednie. Nawet jeśli sam zaczął i sam palnął, bo w sumie to chciał się odgryźć. Ale teraz zmienił zdanie. Wcale już nie chciał. Złapał ją dłoń i podniósł się, uśmiechając. - Byle nie wszędzie, bo to by mogło być niekomfortowe. - Śmiech był słyszalny w jego głosie. Doczyścił się do końca różdżką i wyczyścił chustkę Brenny, starannie przywracając ją do poprzedniego rozmiaru. - Chodź do studzienki, bo muszę się przemyć. I... To... po co tam wchodziłaś w zasadzie? Trudno się tam dostać?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#9
31.07.2023, 16:44  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.07.2023, 16:45 przez Brenna Longbottom.)  
Laurent nie mylił się specjalnie w swojej ocenie. Brenna była typową Gryfonką. Tą najbardziej stereotypową, której odwaga czasem w istocie była głupotą, nieco nadmiernie energiczną, z wbitymi do głowy iście bajkowymi ideałami dotyczącymi obrony słabszych i prawego zachowania. Pewnie gdyby jej ktoś to powiedział, nawet czułaby się z tego powodu całkiem dumna. Ostatecznie na każdego wpływało wychowanie, a tak jak w niektórych rodzinach panowała zasada "Slytherin albo śmierć", tak jej może i nie wydziedziczono by za coś poza Gryffindorem... ale nie wątpiła, że tata byłby trochę rozczarowany.
- Rok lekcji kaligrafowania. Nauczycielka dostała załamania nerwowego, ale co nieco wyniosłam - odparła Brenna bez zmrużenia okiem. Trochę wyolbrzymiając odnośnie tego załamania nerwowego, ale tylko trochę, bo zmusić ją do siedzenia w miejscu, by stawiać te wszystkie piękne litery, było faktycznie trudno. Brenna nigdy nie rozumiała, po co tracić czas na napisanie czegoś ładnie, skoro można napisać to brzydko, a równie dobrze, i spożytkować zyskany czas na coś ciekawszego. Była jednak skłonna tym razem się poświęcić, bo o ile wiele nauk matki puszczała koło uszu, to już tych dziadkowych - w tym "trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów" - zwykle słuchała. A nie lubiła mieć długów, więc przepisanie mu notatek nie było znowu aż tak wielkim bólem.
- Mówisz? - Znowu uniosła różdżkę. I... transmutowała błoto w deskę. Efekt, rzecz jasna, miał być czasowy, ale Laurent mógł sobie na tej desce stanąć. I nie, Brenna wcale nie sądziła, że mówił poważnie, ale po prostu nie potrafiła się powstrzymać przed pociągnięciem tego żartu dalej. – Nieee, nie szaleństwa. Nie sądzę, żebym była bardziej szalona od innych. Po prostu faktycznie lubię wchodzić na dachy – przyznała, znów się uśmiechając. Dachy, drzewa. Ale jak mogłoby być inaczej, skoro ich dom otaczał sad, a najpiękniejsze owoce zawsze były na najwyższych gałęziach? I kiedy z ich dachu tak świetnie obserwowało się okolicę oraz niebo, a tak łatwo było wyjść na niego z pokojów na ostatniej kondygnacji?
– Nie no, to nie tak. Po prostu każdy zna mojego brata. Ty nie? – zdziwiła się szczerze. Tak, było to naiwne, ale Brenna naprawdę wierzyła, że każdy zna jej brata, i o ile doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie każdy lubi ją, o tyle miała wbite do głowy, że Erika lubić po prostu muszą. Może za jakiś czas miała przyjąć wreszcie do wiadomości, że nie wszystko jest takie proste, ale sama uwielbiając brata, i znając głównie ludzi, którzy wysoko go cenili, wyrobiła sobie jasne przekonanie na ten temat. I nie, nie było to dla niej smutne. Gdyby rodzice porównywali ją do Erika, Mavelle czy Danielle, albo gdyby Erik i kuzynki traktowali Brennę źle, może byłoby inaczej. Na szczęście nic takiego się nie działo. Poza tym Laurent miał rację, była całkiem lubiana: nie przez wszystkich, ale przez dostatecznie wiele osób, aby nie czuła się samotna. W efekcie, choć dorastała ze świadomością, że jej brat jest dziedzicem, dobrym we wszystkim, że to Mavelle jest tą bardziej zwracającą uwagę (o ile Brenna akurat nie zrobiła czegoś wybitnie głupiego), że to Danielle jest tą bardziej uroczą, i że to Lucy miała lepsze wyniki w nauce… nie wbiła się ani w żaden kompleks niższości, ani im nie zazdrościła.
– No, do Pokoju Wspólnego Slytherinu mnie nie wpuszczą, więc tylko się upewnię, że nie zemdlejesz w ciągu najbliższych pięciu minut – przyznała, z odrobiną rozczarowania, bo bardzo żałowała, że to niemożliwe. Gdyby było inaczej, dopadanie na przykład takich Cynthii czy Victorii byłoby dużo prostsze. Obróciła się, gotowa ruszać do studzienki, a gdy Laurent spytał, co tam robiła… wskazała ten złoty znicz, latający teraz nad szklarnią. Ostatecznie jednak dopilnowanie, aby Prewett nie zemdlał po drodze, było ważniejsze niż jego dorwanie. – Znicz. Treningowy. Obiecałam go złapać, jak przypadkiem nawiał. Wpadł między pnącza. I wcale nie jest trudne, wystarczy wejść na murek obok wejścia, z niego na daszek nad wejściem, a potem już łatwo dostać się na górę, trzymając się pnączy.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#10
31.07.2023, 17:56  ✶  

Laurent nie był pewien, czy byłby zawodem dla rodziny, gdyby nie trafił do Slytherinu. Chyba nie. Wydawało mu się, że to było dla nich najmniej istotne ze wszystkich wytycznych, jakie zrobili. A raczej zrobiłA. Bo ojciec był w porządku. Zresztą nie mógł narzekać. To słyszał w kółko - nie narzekaj, masz wszystko, czego ci potrzeba. Inne dzieci miały gorzej. Hell right, miały. Były dzieci, które wychowywały się na ulicy. Bez żadnej rodziny. Czasami wydawało mu się, że tworzy problemy znikąd. To jest - tak uważała macocha. I nie mówiła tego w złej wierze, niestety zapisywało się to w jego umyśle ciągłą potrzebą szukania akceptacji gdzie tylko się dało. Hogwart? Wcale nie było wiele lepiej. problemy z roku pierwszego pociągnęły się dalej i starał się utrzymać na jakimś poziomie i w towarzystwie, duma nie pozwalała mu uważać, że jest inaczej niż to, że jest lubiany, a rzeczywistość była... no rzeczywistość była po prostu smętna. I ciągle chciał więcej. Paliło się w nim takie mocne uczucie, żeby wejść na szczyt, gdzie już nikt go nie zignoruje, że..! Ale teraz już myślał o tym troszkę inaczej. Bo czym był ten szczyt i kto go definiował? Czy ludzie byli w ogóle warci tego, żeby stać gdzieś na ich czele? Mijały lata, a Laurent pokochał zwierzęta.

Przy nich mógł być sobą i niczego nie udawać.

- Eech... nie ufam ci za grosz. - Tak miała się narodzić przyjaźń, do której chyba by się przed kolegami nie przyznał przed kolegami. Ale nie chciał jej ani mówić tego, że wydawała się fajna, ani tego, że by się do niej nie przyznawał i zaprzeczył, że w ogóle mieli ze sobą bardziej przyjacielską pogawędkę. Pewnie to i tak wyjdzie. Siłą rzeczy. Machnął lekko ręką, uśmiechając się już nawet z całej tej sytuacji i w zasadzie tego, że takim sposobem ktoś mu poprzepisuje rzeczy. Najlepiej te, których notes był teraz taki... kartki były suche, ale nie miał ochoty w nim pisać. No i właśnie - porządek w tych bazgroletach różnego rodzaju by się przydał. Więc po szybkim przejrzeniu i westchnięciu, że jedna strona się do niczego nie nadawała, wysunął go w jej kierunku. Nie było tam tego jakoś wybitnie dużo.

- Całkiem całkiem. - Laurent oparł dumnie nogę, zwycięsko, o ławkę, prostując się. - Ale wiem, co przydałoby się bardziej. I to nie mi, tylko tobie. - Wyinkantował starannie zaklęcie i przemienił stworzoną ławkę w drabinę. Złapał ją dłonią i pokazał jak eksponat w muzeum prezentowany przez osobę wynajętą do oprowadzania. - Jeszcze do tego hełm, poduszka na tyłek i jesteś gotowa do drogi. - Pochylił ostrożnie drabinę, żeby oprzeć ją o szybę... ale może to zły pomysł? Jak to nauczyciel zobaczy to może być przypał... - Woźny cię nigdy nie przyłapał? Słyszałem, że jest straszny... - Skrzywił się lekko. Widział już dzieciaki, które wracały z normalnymi RANAMI po wizycie u tego psychopaty. Był przerażający. Jeszcze jeden arguemnt do tego, żeby jednak być grzecznym chłopcem i za dużo się nie wychylać. A na pewno nie wchodzić pod ręce woźnego. Szczególnie, kiedy miał zły humor. Albo nie, bez żadnego szczególnie! Po prostu trzymać bezpieczny dystans.

- Słyszałem o nim, ale żeby znać... to dużo powiedziane. - Są pewne imiona, pewne legendy, o których po prostu słyszysz. No bo, jak podał przykład, wszyscy piszczą ich imię jak tylko się pojawiają. Kolejna osoba do dopisania do kolekcji zazdrości? Nie, podziękuję. Raz czy dwa pchał się i dopytywał, o co chodzi, czemu to samo imię i nazwisko jest na ustach i ciągle są na jego temat... tematy! Ale był za młody, żeby mówić o jakimkolwiek poznawaniu bliższym. - Przemycenie Gryfonki do Pokoju Wspólnego Ślizgonów byłoby jakimś osiągnięciem. - Uśmiechnął się od ucha do ucha, a potem spojrzał na wskazywany znicz. - Przecież to tylko znicz. Po co się za nim tak uganiać? - I po co ryzykować włażeniem na dach, skoro można sobie zrobić krzywdę? Zapytał, a wiedział. To zabawa. Po to, że może. Dlatego, że sprawia jej to frajdę. Bo to wyzwanie i możliwość poczucia adrenaliny. Wiedział. Ale był ciekaw, co mu odpowie. No, po co?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Brenna Longbottom (3601), Laurent Prewett (3743)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa