Czuł się o niebo lepiej w porównaniu do tego, jak czuł się wczoraj. Jego nieobecność przez cały wieczór i noc na szczęście nie wywołała jakiegoś wielkiego poruszenia. Nie to, że żadnego. Nocą po prostu miejsce i tak nie funkcjonowało, a zostało zamknięte, zanim sam ruszył do Little Hangleton załatwiać swoje sprawy. Wyrwał się z Munga z samego rana, kiedy tylko miał taką możliwość. Bo wczoraj już się nawet nie miał siły kłócić z kuzynką. Został przeniesiony na salę, gdzie już był w stanie przynajmniej stanąć na nogi, choć nie bez asekuracji i pomocy, kiedy przenosił się na przydzielone mu łóżko, zmieniając ciuchy na podarowaną pidżamę. Prawdę mówiąc nawet nie narzekał na materiał, że kłujący, że nie taki, że księżniczka przywykła do wyższej jakości materiałów. Nie kłócił się, nie jęczał, nie marudził. Położył się i zasnął jak niemowlę. Tylko nocne mary dręczyły i drapały jego umysł wizjami walących się budowli i zgniatających do żywcem. Kiedy się obudził to chciał wrócić do domu jak najszybciej. Z licznych powodów. Chociażby dlatego, żeby uciec od niewygodnych pytań, albo od tego, że przecież na dzisiaj też byli poumawiani ludzie, musiał się zająć swoimi obowiązkami, nie mógł bez słowa tego wszystkiego zostawić, bez instrukcji, które przesyłane pocztą byłyby zwyczajnie niewygodne. Nawet nie chodziło o próbę ucieczki przed rozmową z Florence. Aż za dobrze wiedział, że to akurat było nie do uniknięcia.
Pojawił się więc na swoich włościach, ale daleko mu było do czucia się jak król. Czuł się bardzo słabo i na jego widok Alexander, jego prawa ręka, jeśli chodzi o zarządzanie tym miejscem, od razu do niego podszedł, żeby złapać go za ramię i poprowadzić do jego domu, sadzając na tarasie. Wypytywał, co się dzieje, dlaczego go nie było, że się martwił i tak dalej... I przede wszystkim zapewnił, że Laurent niczego nie musi dzisiaj robić. Że on się wszystkim zajmie, żeby on odpoczął.
Prewett nie byłby jednak sobą, gdyby rzeczywiście wszystko zostawił.
Spodziewał się wizyty Florence, tylko nie bardzo wiedział, kiedy. Nie sądził, a przynajmniej taką miał nadzieję, że nie urwie się z pracy tylko po to, żeby przeprowadzić z nim pogawędkę. Ta przecież nie ucieknie. Zjadł z trudem przygotowane śniadanie przez skrzata, podziubał, ze świadomością, że coś musi jeść, inaczej z rekonwalescencji może wiele nie wyniknąć. Potrzebował i tak chwili czasu dla siebie. Musiał się umyć, przebrać, poprosić o naprawienie szat skrzata (tak, bo Laurent należał do tych osób, które srzkaty proszą) i poszedł dopilnować, że dzisiejszy oczekiwany gość, który miał przybyć z rodziną na przejażdżkę zostanie godnie przyjęty. Aleksander go zdecydowanie posadził na trawie nieopodal stajni, przyniósł wody w szklance i chociaż wiedział, kto tutaj jest szefem i że Laurent nie lubił naruszania jego autorytetu to nakazał mu wręcz siedzieć. A Laurent... cóż. Tym razem Laurent tylko odetchnął ciężko i posłuchał. Pozwolił Aleksandrowi przejąć wodzę i pokierować tym zamieszaniem z jego drobniejszymi instrukcjami. Potem już tylko wyczekiwał przyjścia gości. Państwo Avery przybyli trochę spóźnieni. Laurent wstał ze swojego krzesła i założył na twarz ten sam uśmiech, wyprostował się, nie pozwolił sobie na okazanie słabości i zmęczenia. Powitanie, małe, przykazane kulturą rozmówki, wymiana uprzejmości - wszystko to się podziało, a z każdą minutą blondyn miał wrażenie, jak siły z niego uciekają.
- Panie Laurent, proszę... zajmę się państwem, nic się nie stanie. Może mi pan zaufać. - Szepnął Aleksander do swojego pracodawcy, kiedy Averowie byli zajęci akurat doglądaniem swoich koni. I może nawet by Laurent się zgodził, a może zaprzeczył, gdyby nie to, że w jego polu widzenia pojawiła się znajoma sylwetka.
- Zostawię państwa w rękach Alexandra. Życzę miłej przejażdżki. - Uśmiechnął się pięknie do Averych. Ale kiedy tylko się obrócił - po uśmiechu nie było ani śladu. - Nie krzycz. Proszę. - Zwrócił się do Florence, wychodząc jej na spotkanie, żeby zaraz gestem wskazać swój dom bliżej brzegu morza.