Rozliczono - Brenna Longbottom - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Obiecał Florence, że jeśli cokolwiek się będzie działo to do niej przyjdzie. Że nie będzie już czekał, że nie będzie próbował całkowicie samemu sobie z tym radzić. Obiecał. Problem był w tym, że nic się nie działo. Zupełnie nic. Tymczasem on chodził po Londynie i trząsł się jak galareta, nie mogąc od siebie odeprzeć tego wrażenia, że jest obserwowany. To było głupie. Irracjonalne. Parę razy nawet przystanął, żeby rozglądnąć się wokół, ale zupełnie nic się nie zmieniało. Nic się nie działo. Nie dostrzegał niczyich ocząt, które by się w niego z nadmiarem wpatrywały, nie widział ludzi, którzy znikaliby dziwnie w alejkach, przyczajonych za rogiem. Nie ważne, czy był w Ministerstwie, czy właśnie wkraczał do kawiarni, żeby uraczyć się czarną kawą przed odwiedzinami u krawca, by odebrać od niego garnitur na rejs Crouchów. Nie był nawet pewien, czy chce wracać do swojego domu. Jeśli nawet miasto wydawało się nieswoje... ale przecież w mieście dziać się mogły przeróżne rzeczy. Po głowie tłukło mu się podejrzenie, że jest śledzony przez czarodziei, który nie ujawniali się tak łatwo, jak zwykły, niedoświadczony podlotek. Nie chciał się nawet pytać, kto mógłby go śledzić ani po co. Odpowiedź znał, a nie chciał jej wysnuwać. Niech zostanie gdzieś z tyłu, nie była mu potrzebna. Pozostawał przy tym, że to byle urojenia. Aby te urojenia nie okazały się prawdziwe (bo gdyby je zbył, to chyba byłyby tylko przewidzeniami?), dokładnie obszedł dom kilka razy. Poprosił nawet Aleksandra o pomoc, żeby się upewnić, że wszystkie zabezpieczenia New Forest stoją i mają się dobrze, że nikt przypadkowy się tu nie dostanie. Duma również niczego nie wyczuwał. Był spokojny, zupełnie niezainteresowany światem, chociaż Laurent czuł ciągle jego wzrok na sobie. Kiedy leciał powozem w powietrzu, kiedy był w londyńskich uliczkach, teraz, kiedy był już zmierzch i siedział na plaży, oglądając zachód słońca. Czuł to cały czas. Może naprawdę powinien uciekać..? Napisać sowę do Florence zanim coś się wydarzy? Czy jemu już całkowicie odbijało? I czy jego rodzina mogła go zamknąć, jeśli oszaleje? A może już bezpieczniej byłoby go wsadzić w cztery ściany, blisko siebie, żeby przestał wariować? Ach, uciekał tak daleko, prawie na drugi koniec Anglii od rodziny, a teraz wszystko miałoby się obrócić. Przewrócić. Niepewność go zżerała. I tak mijały minuty, które przeradzały się w godziny, a ciśnienie rosło. Wysłać list? Nie wysłać? Co, jeśli Florence powie, że powinien do niej przyjechać? Albo ona stwierdzi, że przyjedzie do niego..? Nie chciał takiego obrotu spraw, nawet jeśli czułby się wtedy bezpieczniej. Ostatecznie mógł poprosić Aleksandra, nawet jeśli było to dziwne. Choć w sumie chyba nie aż tak od czasu Beltane. Wstał z piasku i skierował się do stajni, żeby złapać tam jeszcze mężczyznę i poprosić go o zostanie z nim, że przygotuje mu pokój. Wyjaśnił to dziwne przeczucie i obawy. Mężczyzna znał swojego pracodawcę na tyle, że aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że do najbardziej odważnych nie należy. W końcu się na to zdecydował, żeby posłać też wiadomość do ciotki. Krótką, treściwą i zapewniającą, że wszystko jest w porządku, a jednak. Chyba tym sposobem czuł, że będzie najbardziej w porządku przede wszystkim wobec niej. Mimo wszystko... trzymała ten sekret dla niego.
Spodziewał się problemów z zaśnięciem. Spoglądał na rozjaśnione gwiazdami niebo i myślał, że nawet nie zmruży oczu. Nie wiedział nawet kiedy zamknęły mu się oczy i kiedy poduszka stała się tak miękka.
Czarna tapeta z bogatym, granatowym zdobieniem ornamentalnym, który trochę pobłyskiwał w mętnym świetle światła kontrastowała z bordowo-złotym wystrojem wnętrza. Bogatym i pełnym przepychu. Próżno tu było szukać okien. Jedna para ciemnych, hebanowych drzwi stała przed Laurentem jak samotna sylwetka czekająca, aż wyciągniesz do niej dłoń. Za jego plecami były następne. I nie miał pojęcia, dokąd prowadziły. Intuicja podpowiadała mu, że wystarczy przekroczyć próg drzwi, które miał przed sobą, żeby stąd wyjść. Zamrugał kilka razy i rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. Na szerokich narożnikach siedzieli mężczyźni i kobiety - drogie garnitury, maski przysłaniające górną część twarzy, wino w trzymanych lampkach. To nie były grzeczne pogawędki. Rozpusta spływała z każdego ruchu, lepka i przylegająca do ciała. Lepkie pocałunki dotykały skóry, gdy ciało kleiło się do ciała, jakby wszyscy tutaj zaklęci byli w uroku czarownika. Niczym węże zamknięte w kubłach, kiedy czarodziej zaczyna grać na flecie. Głęboka muzyka, która membraną muskała ściany wpełzała pod nogawki Laurenta, ale jednocześnie nie potrafił jej namierzyć ani skupić na niej swojej uwagi. Butelki stały na stole, część pusta, część wypełniona. Nie panował tu porządek. Rozsypany tytoń, porozrzucane papierosy. Zapach dymu był drażniący i Laurent zakaszlał, odruchowo machając dłonią przed twarzą, żeby się od tego opędzić. Taak, znał to miejsce. Pamiętał je. Choć... nie wyglądało tak, jak naprawdę je zapamiętał. Zmarszczył brwi i zrobił delikatny krok w tył, z jakiegoś powodu zwracając na siebie kilka spojrzeń, zaskarbiając sobie kilka uśmiechów. Zawsze pragnął uwagi, atencji. Ale teraz była ona dla niego całkowicie niekorzystna. Ich uwagi nie chciał. Spojrzał na siebie samego - na swoją rozpiętą koszulę, na spodnie, na swoje buty depczące po czerwonym dywanie. Brudno. Tu było brudno i wręcz przeciwnie - chciał stąd jak najszybciej uciec, a nie skupiać na sobie czyjąkolwiek uwagę.
Obrócił się gwałtownie i uderzył nosem w coś... w kogoś.
- Och... przepraszam... - Odbił się jak piłka od kamiennego ciała, automatycznie robiąc dwa kroki w tył i przykładając dłoń do swojego nosa. Jego wzrok padł na twarz... na twarz, która sprawiła, że otworzył szerzej oczy i strach zmroził go całego. Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć został rzucony jak lalka na stół, a dłonie mężczyzny, jak żelazne okowy, zacisnęły się na jego szyi. Uderzył plecami o stół, przyciśnięty do niego. Butelka wina spadła na podłogę, wylewając swoją zawartość, a pod jego ciężarem trzasnęło kilka kieliszków - jedne potoczyły się po blacie, inne przewróciły. Lampka z winem rozbiła, zostawiając ostre odłamki na stole. W pierwszym odruchu zacisnął swoje drobne, przy dłoniach mężczyzny, na jego przedramionach, chcąc je od siebie oderwać, odciągnąć. W drugim już poszedł po rozum do głowy i chciał sięgnąć po różdżkę, która przecież powinna być w jego spodniach. Towarzystwo zaśmiało się perliście, jakby obserwowali najpiękniejszy w ich życiu spektakl. Laurent żałośnie zamachał nogami i spróbował odciągnąć od siebie jego ręce, uderzyć go, dostać się do jego twarzy. Cokolwiek. Cokolwiek...