Złap oddech. Głęboki. Napełnij powietrzem morskim płuca. Pozwól sobie na cieszenie się tym, co masz blisko siebie, co pod ręką, co cieszy najbardziej. Czyli co? Morze. Leżące jak dywan przed oczami, szumiące cicho, spokojnie, delikatnie. Otwarte morze i ani śladu lądu. Podobno łatwo było zapomnieć się w widokach, kiedy nie potrafiłeś odróżnić nieba od tafli, która je odbija. Z morzem nie było tego problemu. Zawsze poruszała się tafla, nigdy nie była stała. Cóż, może czasem. W bardzo, bardzo rzadkich chwilach. Ale teraz płynęli. Sunęli po morzu i przecinali to odbicie nocnego nieba. Czy też - wieczornego. Lipcowe wieczory nadal były bardzo długie, ale dopiero moment, kiedy ostatnie promienie słońca chowały się za horyzontem wszystko stawało się bardziej spokojne. Zatopione w krainie snów, jak zatapiali się w niej ludzie. Jak topielcy, którzy na tafli utrzymać się nie potrafili niby gwiazdy zawieszone pod sufitem świata. Mógł spoglądać na ten widok tysiąc pierwszy raz i nigdy mu się nie nudził. Tak samo jak nie nudziły mu się wschody i zachody słońca, ani nie nudziła mu się codzienność, gdy nie działo się nic specjalnego. Można było po prostu łowić spojrzeniem i zgadywać, gdzie kończy się niebo, a gdzie zaczyna morze.
Przebywanie wśród ludzi potrafiło być naprawdę męczące. Miłe, zabawne, ale męczące. Potrzebował obecności innych równie mocno, jak potrzebował chwil spokoju i oddechu. Nie, nie nazwałby siebie samego samotnikiem. Zbyt często i zbyt chętnie szukał towarzystwa innych osób, chociażby wybierając możliwość wypicia kawy w kawiarni w Londynie, a nie u siebie w domu. Laurent obejrzał się na towarzystwo pojedynczych osób, które teraz przewijały się w tej części pokładu. Ilu z nich już było pijanych, ilu dopiero zamierzało się spić? Kto zamierzał jeszcze przetańczyć całą tę noc, żeby rankiem obudzić się z obolałą głową? Odwrócił wzrok z powrotem do morza. Tu i teraz panowała chociaż chwila ciszy i spokoju, nim jutro znów zaczną się atrakcje, zacznie grać muzyka, rozpocznie zamieszanie. I dobrze, przecież po to tutaj przyszedł. Żeby nie mieć czasu myśleć, zastanawiać się. Żeby się nie przejmować. Kilka oddechów. Kilka nut ciszy. Wszystko, żeby zaprzedać to za jutrzejsze doznania. To chyba nie była równa wymiana, ale nie miała taka być. W końcu to był naprawdę trudny miesiąc.
Oparł się o barierkę burty, splatając ze sobą palce dłoni. Chłodny wiatr sprawił, że przeszedł go dreszcz, ale po ciepłym dniu był on nawet pożądany, chciany. A w końcu zaraz i tak miał uciec do swojego pokoju.