Szpital Świętego Munga
Poranek w Świętym Mungu był wyjątkowo spokojny. Nie było wiele przypadków ataków, czarodzieje również postanowili dać sobie dzień wstrzymania w robieniu sobie krzywdy. No, przynajmniej część czarodziejów. Poranek 31 maja 1971 roku był więc w miarę spokojny - co prawda krzątanina była nieunikniona, jak to w szpitalu, lecz nie przywieźli dzisiaj nikogo na skraju życia i śmierci. Mogli odetchnąć. Nikt się nie awanturował, było jeszcze bardzo, bardzo wcześnie. Większość pacjentów spała, niekoniecznie z własnej woli, ale czasem tak było lepiej. Niektóre procesy, jak na przykład odrastanie kości, bolały tak bardzo, że lepiej było je przespać.
Tak samo jak odetchnąć mogła Olivia. Ruda dziewczyna leżała na czystym łóżku, w białej wykrochmalonej, sztywnej pościeli. Powoli się przebudzała, marszcząc nos i brwi, gdy pomalutku powracała do jej głowy świadomość. Wzięła kolejny głęboki oddech, rozkoszując się czystym powietrzem i dziwnym zapachem, który trochę przypominał jej własną pracownię. Niektórzy nie lubili szpitali ze względu na zapach - Olivii najwyraźniej to nie przeszkadzało. Kolejne obrazy pojawiały się pod powiekami poturbowanej dziewczyny. Laurent, jej ojciec, Alexander, hipogryfy, abraksamy i... Abby.
- Abby! - własny wrzask wybudził Olivię z niespokojnego, wzmocnionego lekami snu. Otworzyła gwałtownie oczy i poderwała się do siadu. Nagły ból przeszył jej bok, a ręka odruchowo sięgnęła żeber. - Kurwa!
Miała nadzieję, że to był zły sen. Koszmar, z którego właśnie się wybudziła. Ale nie: to była jawa, koszmarna jawa, która uderzyła niepokojem w jej umysł tak gwałtownie, że aż zakręciło jej się w głowie. Dlaczego bolały ją żebra? Czemu miała na sobie coś w rodzaju koszuli swojej babci? I - przede wszystkim - gdzie ona do cholery jasnej była?
Ruda zamrugała gwałtownie, rozglądając się po pomieszczeniu. Miała trochę rozmazany obraz, musiała się mocno wysilić, żeby kontury przestały być tak rozmazane. Jej wzrok spoczął na białym stoliku, na którym leżała książka, butelka z wodą, wazon z kwiatami i kartka. Niepewnie sięgnęła po pergamin. Bolała ją cała prawa strona i próbowała sobie przypomnieć, dlaczego. Wspomnienia wracały dość opornie, ale powoli klarował jej się obraz. Była w Portsmouth, zawiadomiła Laurenta. Spławił ją jak jakąś gówniarę, dał byle jakie zadanie, a ona nawet tego nie potrafiła wykonać dobrze. Pociągnęła żałośnie nosem. Na dodatek pan Abby okazał się nie panem Abby'm, a animagiem, który zaatakował stado hipogryfów. List, który trzymała teraz w ręce, trochę rozjaśnił jej sytuację. Był od jej ojca. Abby żył, złapano jeszcze trójkę wspólników mężczyzny, który łupnął w nią zaklęciem odrzucającym. Alexander przywiózł ją do Munga, dzisiaj wieczorem powinna wyjść, rodzice po nią przyjdą i ją kochają.
Oczy Olivii zaszkliły się gwałtownie. Dobrze, że nikogo nie było z nią w pokoju. Mimo wszystko nienawidziła płakać, nawet gdy była sama, więc wytarła oczy wierzchem dłoni i sięgnęła po książkę, którą ktoś zostawił na stoliku. "Przygody młodego hipogryfa". Jakaś bajeczka dla dzieci. To na pewno ojciec, pan Quirke miewał bardzo specyficzne sposoby na pocieszanie swojej córki. Ale najważniejsze, że działało. Twarz dziewczyny trochę się rozjaśniła, mogła sięgnąć po wodę. Suszyło ją tak, jakby wczoraj wypiła kilka litrów czystej. Chciała do domu i nie zamierzała czekać do wieczora. Ostrożnie odrzuciła kołdrę i spuściła nogi z łóżka. I wtedy zdała sobie sprawę, że nie wie, gdzie dali jej ubrania. Cała nadzieja tkwiła w głębokiej szufladzie z drugiej strony łóżka. Niczym złodziej zakradła się do niej i zaczęła grzebać w poszukiwaniu swoich ubrań.