• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 … 6 7 8 9 10 Dalej »
26.06.1972 || Rezydencja Prewettów || Aydaya & Laurent

26.06.1972 || Rezydencja Prewettów || Aydaya & Laurent
Turecka piękność Prewettów
Czarna Madonna Anglii

Aydaya Prewett
#1
20.11.2023, 14:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 25.11.2023, 19:11 przez Aydaya Prewett.)  
“A picnic is more than eating a meal; it is a pleasurable state of mind.” — DeeDee Stovel

26 czerwca 1972, przedpołudnie, ogrody w Rezydencji Prewettów
Music vibes - any Bridgerton series songs


Jakże zabawnie splatały się ścieżki losu, zataczając koła, krzyżując się i zapętlając w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. W życiu Aydayi zaledwie kilka decydujących momentów zaważyło o tym, jak będzie wyglądał cały jego kształt. Kilka - w perspektywie czasu zupełnie nieznaczących - chwil, kiedy wstążki jej losu zawiązywały supełki z innymi. Supełki, które następnie przerodziły się w więzy tak nierozerwalne, co piękne i drogie jej sercu. Czymże bowiem były pewne niedogodności, kiedy brzeg wstążki podrażniał jej gardło i przez kilka chwil miała wrażenie, że dotyka go nóż a nie aksamit, wobec szerszej perspektywy jej wspaniałego, długiego życia, pełnego spełnień osobistych i rodzinnych? Fraszką, ot co!

Tymczasem Aydaya Prewett zdawała sobie sprawę, że miała ogromne szczęście by w życiu wiązać supełki jedynie z aksamitnymi wstążkami ludzi wpływowych, czarujących i wybitnych. Miała szczęście nie musieć przepracować zawodowo ani jednego dnia w swoim życiu, móc podróżować po świecie jako młoda dziewczyna a następnie wyjść za mąż za zamożnego i wielkodusznego mężczyznę. Wszelkie jego wady, jakkolwiek rozliczne by nie były, bledły w porównaniu z tym jak stosowne, spokojne i dobre życie jej zapewnił. Wielu na jego miejscu oddaliłoby ją, wysyłając gdzieś daleko, lub wręcz przeprowadziło cichy, nieformalny rozwód. On jednak trwał przy niej w najgorszych jej chwilach i za to właśnie kochała Edwarda.

Gdyby tylko nie mieszkał w Walii... To właśnie była ironia losu, który choć splatał jej wstążkę z aksamitem to aksamit ten był mokry, zimny i szary, przez ogromną większość roku. Tak więc pani Prewett musiała mierzyć się z nawracającymi migrenami spowodowanymi brakiem słońca, oraz od paru lat uciążliwym bólem biodra, na który nie mogli zaradzić żadni uzdrowiciele wynajęci przez męża. Znanym było w rodzinie, że w okresie od października do marca, kiedy to pogoda w ich rodzinnym Keswick była najgorsza Aydaya całymi dniami zamykała się w swojej pracowni malarskiej, malując pejzaże ze swoich rodzinnych stron pod magicznie zaczarowanym na zlecenie Edwarda sklepieniem, które zawsze ukazywało święcące słońce. Marny to jednak był substytut rodzinnej Turcji, więc pani Prewett dużo szybciej oddawała się irytacji i generalnie bardzo niechętnie wdawała się w jakiekolwiek istotne rozmowy. Czasem na całe tygodnie lub miesiące wyjeżdżała do domu rodzinnego, szczególnie odkąd jej córka ukończyła pełnoletniość i zarazem wyfrunęła z gniazda rodzinnego.

Ach, gdyby tylko swój lot zakończyła w jakimś przytulnym gniazdku odpowiednio sytuowanego młodego człowieka... Zamiast tego postanowiła spełniać się osobiście i zawodowo, goniąc za karierą, jak coraz więcej młodych, wyemancypowanych dam czyniło. Oczywiście przez Aydayę w żadnym wypadku nie przemawiała zazdrość o to, że córka mogła spełniać się w obszarach, które dla niej na zawsze zamknęło małżeństwo. To byłoby niedorzeczne! Mimo to, pani Prewett już od dawna namawiała córkę na ożenek, powtarzając, że młodsza się już nigdy nie zrobi a nie wyobraża sobie nie doczekać zabawiania gromadki wnuków. Pandora jednak niewiele sobie z tego matczynego gadania robiła, sprawiając, że Aydaya coraz częściej patrzyła w stronę Laurenta myśląc o wnukach. Co prawda jej mąż postawił sprawę jasno, desygnując na swojego następcę córkę, zamiast bękarciego syna i Aydaya do tej pory ten wybór gorąco popierała. Co jednak im przyjdzie z następcy, który nie palił się do podjęcia swoich obowiązków.


Wiedziała, że mąż planował w pewnych sprawach rozmówić się z dziećmi i dlatego nie protestowała, kiedy zaproponował jej odwiedzenie rodziny w Turcji na początku lata. Ona sama zresztą chciała pewne sprawy omówić ze starszym bratem a także z obojgiem młodszego rodzeństwa. Usatysfakcjonowana kierunkiem jaki obrały te rozmowy, zapowiedziała listem swój powrót i jednocześnie zaprosiła swojego syna na spotkanie na pikniku w ogrodzie. Czerwiec był w Keswick naprawdę ciepły i Aydaya zamierzała korzystać z tego możliwe jak najczęściej, poza tym bardzo lubiła spożywać posiłki na otwartym powietrzu - mówiła, że wspomagało to jej perystaltykę.

Oczywiście jej pojęcie skromnego pikniku zakładało co najmniej dwa talerze malutkich kanapek, całą paterę ciasteczek, pełen serwis herbaty i spory pawilon ozdobiony białymi tkaninami. W oddali pasła się para granianów, które przywiozły ją z Turcji - jeden z nich, Daya'nin był prywatnym ogierem Aydayi, choć łączyła ją z nim dużo bardziej burzliwa relacja niż to co wypracował sobie Laurent z Michaelem. Drugi był klaczą, która miała zamieszkać w stajniach Prewettów i dać im wiele źrebiąt championów. Po prawdzie... myślała do siebie kobieta, ubrana w tradycyjną turecką szatę czarownicy ... ludzie niewiele różnią się w tej kwestii od koni. Ogier, jeśli był wystarczająco dobry, mógł mieć wiele nagród, spełniać się jako champion a dopiero po zakończeniu kariery zostać ogierem rozpłodowym. Dla klaczy nie było to tak oczywiste, większość z nich ceniona była ze geny ich ojców i dziadków i głównym ich przeznaczeniem było przedłużyć ród ogiera o te geny.. Tak to właśnie zawsze wyglądało w jej świecie i doprawdy nie uważała, by to myślenie było w jakikolwiek sposób nieodpowiednie czy wypaczone.

Dyskretnie zerknęła w stronę żwirowanej ścieżki, prowadzącej z rezydencji do tej części ogrodów. Jej osobista skrzatka, Karmelka, miała polecenie by oczekiwać przybycia Laurenta i doprowadzić go do matki kiedy tylko pojawi się w rezydencji. Trochę niedorzecznym było dla niej, że nie zastała chłopaka w domu, kiedy wróciła poprzedniego wieczora, ale zbyt była zmęczona podróżą, żeby dopytywać o to męża. Teraz, odświeżona, spokojna i z umysłem ostrym jak brzytwa, zamierzała na ten temat wypytać samego Laurenta. Czyżby rozmowa Edwarda z chłopakiem nie poszła tak jak to sobie zaplanował? Nie mogłaby powiedzieć, żeby ją to dziwiło. Obaj mężczyźni byli w jej opinii bardziej uparci niż najgorszy granian w stajni jej ojca, a jej mąż w dodatku taktu i wyczucia miał tyle, co ona cierpliwości do brytyjskiej pogody.

I pomyśleć, że te wszystkie wstążki losu, które się w okół niej przewijały, musiały zaciskać się w tak niewygodnych miejscach i uwierać w najmniej odpowiednich momentach. Właśnie wtedy, kiedy chciała w spokoju świętować przejście na emeryturę, żadne z jej dzieci nie było gotowe podjąć obowiązków głowy domu i podźwignąć odpowiedzialności. A mogłaby wylegiwać się na łodzi na wybrzeżu...

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#2
20.11.2023, 18:25  ✶  
It's the dinner conversation no one talks about
Don't know how much longer I can keep this down

To było przerażające. Nie list, jaki otrzymał, a to, co działo się 24 czerwca. Te cienie, które zalęgły się koło jego domu i które znowu zduszały jego serce i doprowadzały je do mocniejszego bicia. Do palpitacji. Edward bardzo chciał go zatrzymać na dłużej w Keswick, może nawet chciał go zatrzymać na dobre. Czy ten morderca to była tylko wymówka? Oglądał się ciągle z niepokojem za plecy i pytał samego siebie - czy to wymówka. Czy Edwardowi naprawdę zależało aż tak, czy może jednak chciał po prostu mieć znowu obok siebie syna, żeby ustawić go do odpowiedniego pionu? Ostrzyc jak nożycami traktuje się krzew, by przybierał odpowiednią formę ze swoimi liśćmi. Nie pozwolono mu rosnąć dziko w ogrodzie, który był dopracowany do perfekcji, do jednego milimetra. Tak i on na dzikiego wyrosnąć nie mógł. Wystarczy już tego bawienia się w rezerwat, biegania po świecie. Dość mieszkania na drugim krańcu świata, skoro to właśnie w tamtym łóżku nawiedziło go niebezpieczeństwo, które wypruło jego żyły. Nigdy nie chciał umierać. Kto by chciał? Na bogów wszelkich - kto chciałby postradać to, co najcenniejszego nosiliśmy? Nie chciał umierać - więc spoglądał za plecy. I chociaż miał ciągle to absurdalne wrażenie, że ktoś go obserwuje, że jakiś cień snuje się za jego plecami - nikogo (ani niczego) za nim nie było. Znał już to wrażenie, nie było mu obce - więc nie pozwolił sobie na to, żeby zostawał sam. Pytanie, świetne pytanie, jak chronić się przed kimś, kto napastuje cię podczas snu? Atakuje i nie zostawia po sobie żadnego śladu, żadnej obecności. Ktoś, na kogo niczego nie mogli poradzić aurorzy, nawet tacy bliscy jak Atreus Bulstrode czy Victoria Lestrange. Jeśli oni nie mogli - to kto mógł? To pytanie dręczyło nie tylko jego, ale również Edwarda Prewetta. Przyjęcie, że ojciec chciał dla niego dobrze, jak najlepiej - tak, wiedział o tym. Wiedział też jednak o tym, że jego "jak najlepiej" niekoniecznie pokrywało się z jego pojęciem tego, co będzie naprawdę dobre. Czego potrzebował. Bo to, czego chciał traciło zupełnie na znaczeniu w obliczu tego, jaką wizję miał przed sobą Edward.

Sen przyszedł mu z trudem. Zasnął dopiero po dwóch godzinach modlenia się do poduszki i zwijania w kłębek. Nie wiedział, co dokładnie trzymał w rękach nieznajomy mężczyzna, którego dojrzał we śnieg. Mógł podyktować jego wygląd, mógł go wyśpiewać swoim syrenim głosem, zapamiętał go bardzo dokładnie. Jego spojrzenie - niemalże ojcowskie. Dziwne, ale wcale się nie bał. Leżał na swoim łóżku i nie bał się tego nieznajomego, który zapewnił go, że teraz już wszystko będzie dobrze. Skinął posłusznie głową. Bo jeśli on o tym zapewniał, to chyba musiała być prawda, tak..? Słowa o tym, że "na jakiś czas da ci spokój" sprawiły, że się przebudził. Z jakimś poczuciem pustki wokół, kiedy wpatrywał się w otworzone okno. Wczorajszej nocy było zamknięte.

Alexander wiedział już, jak radzić sobie z atakami jego paniki. Nie nastrajało go to optymistycznie na spotkanie z matką.


Spoglądał na swoje odbicie w lustrze z pustym, zmęczonym wzrokiem. Przesuwał palcami po nagiej skórze, po bliznach, które go szpeciły. Co by powiedział Edward, gdyby je zobaczył? Co by powiedziała Aydaya? Czy byłby wart cokolwiek, taki brzydki, chudy, słaby? Czy byłby jak ten abraksan, który nie wygrał żadnego wyścigu i nie był wystarczająco piękny, żeby był cokolwiek wart? Rzucił zaklęcie transmutacji, co robił regularnie, na swoje pojedyncze siwe włosy, na każdą z tych blizn, na swoją twarz, żeby nie wyglądała na tak zmęczoną. Perfekcja. Nie mógł być niczym mniej. Po prostu nie było takiej możliwości. Ubrał się elegancko, w letnią koszulę o barwie bieli i prasowane w kant spodnie do garnituru. Dobrał minimalistyczne, złote dodatki i skierował się do kominka. Darował sobie śniadanie tego dnia, choć nie sądził, żeby był w stanie zjeść ten wspaniały lunch, na jaki został zaproszony.


Wyłonił się z kominka w zamku w Keswick i pozwolił poprowadzić majordomusowi do miejsca, w którym Aydaya zażyczyła sobie spożycie lunchu. Nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z nią, na jedzenie z nią, a tym bardziej na rozmowy o jej urodzinach i o tym, jaka będzie to wspaniała uroczystość. Kochał przyjęcia. Ale teraz nie miał ochoty myśleć o żadnym z nich. Poprawił delikatnie wiązaną chustkę pod kołnierzem, przejrzystą, mieniącą się lazurem, kiedy jego oczy dojrzały materiał chroniący przed słońcem - chyba dla samego efektu, bo przecież Aydaya była jak kot. Kochała słońce i mogłaby się w nim wylegiwać, jej skóra go łaknęła i go potrzebowała. Tak jak słońce kochało ją. Wystarczyło spojrzeć na jej karnacje, na ciemne włosy, które sprostałyby boskim wymogom, gdyby Zeus zechciał szukać nowej Afrodyty. Istota nadziemska, bo przecież żadnej innej nie pokochałby Edward Prewett. Kobieta, którą chciał nazywać mamą, w końcu nazywał ją matką, a teraz zazwyczaj już zwracał się do niej po imieniu. Jaki kolor wstążki łączył ich? Który aurowidz byłby w stanie im to powiedzieć? Jakie kolory przeplatały się przez ich aury, kiedy zbliżał się spokojnym krokiem, wyprostowany, jakby doskonale przynależał do tego miejsca i mógł być jego panem? Niczym w tamtej chwili, kiedy Edward zaprosił go, żeby usiadł na jego tronie, za biurkiem, za którym decydowano o losach Prewettów. I malutkiej cząstce świata, której pieniądze mielono na tym legalnym i mniej legalnym rynku.

- Dzień dobry, Aydayo. - Spojrzały na nią oczy kobiety, która dawno było pogrzebana pod ziemią - ale zostawiła coś po sobie. Po sobie i swojej miłości z Edwardem Prewettem. Nie było w nich uśmiechu, nie było miłości, nie było gniewu. Była za to uwaga. Nawet wymusił swoje wargi do tego, żeby się uśmiechnąć, ale tylko krótko i delikatnie. - Dziękuję za zaproszenie, zaintrygowało mnie, czego potrzebujesz od mojej osoby w związku z twoimi urodzinami. - Zajął wolne miejsce po przywitaniu się, spoglądając na stół. Bo wolał chwilowo skupiać spojrzenie na nim niż na samej kobiecie. - Miło spędziłaś czas w Turcji?



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Turecka piękność Prewettów
Czarna Madonna Anglii

Aydaya Prewett
#3
21.11.2023, 13:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.11.2023, 13:33 przez Aydaya Prewett.)  

W życiu, według Aydayi Prewett, były trzy rzeczy, które nigdy nie traciły na wartości. Dobre geny, sztuka i honor. Wszystko inne miało swój czas i miejsce, ale ostatecznie było nietrwałe i dane tylko na chwilę. Dlatego właśnie nigdy nie oceniała ludzi po ich wyglądzie, a raczej po tym jak nosili dane im ciało. Ktoś wyjątkowo piękny, mógł ubierać się niedbale i niechlujnie, szpecąc się w jej oczach bardziej, niż osoba otyła czy ułomna, która potrafiła nosić się szykowanie i z klasą.

Ilekroć widziała Laurenta, mówiła sobie, że jej nauki w tej kwestii - w jego przypadku - nie poszły na marne. Chłopak wiedział jak się odpowiednio ubrać, jak chodzić, jak uśmiechać aby zaskarbić sobie sympatię innych. To, że był przy tym wszystkim po prostu miły dla oka, miało dla pani Prewett drugorzędne, choć wciąż istotne, znaczenie. Gdyby wiedziała, że jego aparycja jest jedynie maską, prawdopodobnie zbeształaby go za ukrywanie jej i oznajmiła, że jego piękno nie pochodzi z urody a z szyku i stylu bycia. Ponieważ jednak Laurent nigdy nie ufał jej na tyle, aby się przed nią odsłonić, nie miała więc możliwości skomentowania tej jego praktyki.

Tego dnia jej syn, również jej nie zawiódł, przywdziewając najzupełniej odpowiedni strój jak na okazję nieformalnego lunchu z rodzicielką w ogrodzie swojej rezydencji rodzinnej. Ponieważ szedł nieśpiesznie, Aydaya miała możliwość przez dłuższą chwilę bezkarnie mu się przypatrywać, odnotowując w tym czasie lekkie wahanie w jego kroku i jakby spięcie w barkach. Czy był przemęczony? Czy znów za dużo czasu spędził w tym swoim rezerwaciku i teraz bolały go mięśnie? A może przyczyna leżała zupełnie gdzieś indziej? Póki co postanowiła nie poruszać tego tematu, odnotowała to jednak na przyszłość i planowała porozmawiać o tym z Vincentem, który - jak ufała - będzie wiedział najlepiej jakie szalone przedsięwzięcia podejmował panicz Prewett w obecnym czasie.

- Witaj synu.- przywitała go, jak zwykle kładąc nacisk na to ostatnie słowo. Zawsze tak go nazywała - kiedy miał lat siedem, piętnaście i dwadzieścia. Choć na pozór wydawałoby się to hojnym z jej strony, zważywszy na to, że tak naprawdę nie łączyły ich żadne więzy krwi, tak naprawdę Aydaya używała tego słowa bardziej jako obelgi, niż wyrazu więzi czy czułości. Było ciągłym przypomnieniem o tym, że jego obecność w jej życiu i nazwisko, które nosił było dane, nie zaś mu należne. Było niemal jak kajdany, które pętały go w tej rodzinie i nie pozwalały mu zapomnieć, że Aydaya przyjęła go pod swe skrzydła, kiedy mogła traktować go jak bękarta, którym w istocie był. - Proszę, usiądź. Poczęstuj się herbatą. - zaproponowała, machając niedbale różdżką. Na talerz stojący przed miejscem, które wybrał sobie Laurent pofrunęły gładko dwie niewielkie kanapeczki z marmoladą, zaś do filiżanki zdobiony imbryk nalał ciepłej, aromatycznej herbaty. Była to specjalna mieszkanka, którą Aydaya sprowadzała z Turcji, pełna bogatych zapachów cynamonu, jabłka, goździków i kwiatu hibiskusa. Sama kobieta pachniała zresztą podobnie - orientalnie i dziko.

Zanim w ogóle odezwała się w odpowiedzi na jego pytania, czarnowłosa kobieta uniosła do ust filiżankę i wypiła kilka niewielkich łyków, jakby zbierając myśli, choć tak naprawdę był to jedynie efekt sceniczny. Całą rozmowę miała dokładnie rozegraną w swojej głowie, ale utrzymywanie rozmówcy w niepewności co do swoich odpowiedzi sprawiało, że zyskiwała nad nim pewną niewielką władzę. Jako matka musiała zaś mieć pewne zasoby władzy nad swoimi dziećmi. Tak właśnie działał jej świat i jej wstążki.

- Tak, było bardzo przyjemnie, dziękuję, że pytasz. - Nie zaprzątała sobie głowy wdawaniem się w szczegóły jej pobytu u Buruków. Laurent przecież i tak nigdy nie był tam z nią, ani nie znał tamtej części rodziny bardziej niż przelotnie. Aydaya czasem myślała, aby go zabrać, bo podejrzewała że Magiczna Menażeria jej ojca zachwyciłaby chłopca, który ukochał sobie magiczne stworzenia bardziej niż ludzi. Nie mogłaby jednak znieść osobistego wstydu i poczucia porażki, więc nie zdecydowała się na to kiedy był młodszy. Potem zaś jego sposób bycia tylko dołożył jej powodów, by nie afiszować się ze swoim przybranym synem przed rodziną.
Potem dodała zaś coś, czego chłopak mógł zupełnie się nie spodziewać.

- Pan i pani Buruk wraz z córkami, przesyłają pozdrowienia.- Tak nic nie znaczące słowa, a jednak tak ociekające znaczeniem. Sugerujące, że w istocie pan i pani Buruk - co oznaczało syna starszego brata Aydayi oraz jego małżonkę - nie tylko wiedzą o istnieniu Laurenta, ale w dodatku mają o nim pochlebną opinię, a nawet istnieje między nimi jakaś zażyłość. Niezrażona reakcją chłopaka, jakakolwiek by ona nie była, kobieta kontynuowała swój wywód.

- Jak zapewne wiesz, wraz z końcem sierpnia skończę pięćdziesiąt lat. W mojej rodzinnej kulturze jest to moment, kiedy tradycyjnie przekazuje się prowadzenie rodu młodszemu pokoleniu. Tak też uczynił mój brat Demir, już trzy lata temu. Niestety nie mogę również udać się na zasłużony odpoczynek, gdyż żadne z moich dzieci nie zdecydowało się do tej pory na ożenek.- zbolała mina i ton jej głosu jak zwykle, kiedy rozmowa schodziła w te rejony, sugerowały, że już od dawna bardzo nad tym ubolewa. Była jednak zadowolona, że nie wycelowała palca prosto w Laurenta - dobrze wiedziała, że to Pandora jako starsza i desygnowana następczyni powinna była przyjąć na siebie ten obowiązek.

Po tych słowach zamilkła, biorąc do ręki kanapkę ze swojego talerzyka i odgryzając drobniutki kęs. Chciała sprawdzić, co Laurent odpowie na to stwierdzenie. Chciała wiedzieć, czy jego podejście do sprawy nie zmieniło się od ostatniej ich rozmowy i czy rozmowa, którą podobno miał przeprowadzić z nim Edward w jakikolwiek sposób zadziałała tak jak powinna.

Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#4
21.11.2023, 14:09  ✶  

Bardzo chciał być zaakceptowanym przez tą kobietę. Znaleźć w niej oparcie tak samo, jak szukał go w ojcu, choć w Edwardzie szukał go o wiele intensywniej. Wyciągał do niego dłoń jak do boga, chcąc uszczknąć tej niedostępnej dla niego siły, której mu brakowało. Zawsze za bardzo Zofia, żeby był bardziej Edwardem - ktoś mógłby mu to wyrzucać na głos, ale jedyną osobą, która o tym wspominała, o zgrozo, był tylko on sam. Edward zawsze utrzymywał, że przecież to nie tak, że nie jest żadnym zastępstwem, że go nie porównuje. A jednak to robił. Aydaya milczała z klasą - ta dwójka pasowała do siebie idealnie, zawsze nosili wysoko głowy, wiedzieli, jakie miejsce zajmowali w tym świecie i nie ograniczali swojego żywota do mikokosmosu, skoro mogli działać w skali makro. Nie mówiła o tym, nie wypominała mu, nie wyrzucała w twarz wprost, ale nie musiała. Wystarczyło jej jedno słowo czy jedno spojrzenie, żeby napięcie przepłynęło przez jego ciało i utknęło w brzuchu nieprzyjemnym, mdlącym uczuciem. Dokładnie tak, jak stało się to teraz. Jedno, magiczne słowo. Synu. Bardzo się kiedyś cieszył, że tak go nazywała. Że dawała mu swój czas. Och, Boże... przecież tak szaleńczo się starał za dziecka, żeby zdobyć jej akceptację, żeby widzieć dumę w jej oczach, żeby była z niego zadowolona. Być tym synem, którym go nazywała. Znaleźć schronienie za jej długimi sukniami i spódnicami - choćby tymi, których nie rozumiał, bo egzotyką wyprzedzających jego zdolność postrzegania rzeczywistości, która była wtedy jeszcze mała. Był na początku bardzo cichym dzieckiem. Nie to, żeby wielce się zmienił. Nigdy nie krzyczał. Tak jakby nie potrafił, jakby Bóg odebrał mu tę możliwość, bo pozwolił mu kąpać się w barwach jego łaski, żeby móc ciągle wzrastać swoje pióra na plecach. Pozwalał je potem wyrywać ludziom wokół, żeby sami zasmakowali nieco anielskiej dobroci. Bardzo się cieszył, kiedy opowiadała mu o tym egzotycznym świecie, z którego pochodziła, kiedy tylko miała lepszy nastrój. I chciał zobaczyć ten cudowny świat, dla niego zakazany. Dlatego zamiast tego patrzył, jak odchodzi z Edwardem i Pandorą stojąc przy Florence i bojąc się w swoim małym serduszku, że znowu straci mamę. Teraz rozumiał aż za dobrze, że w pierwszej kolejności - on nigdy tej matki nie miał. Wtedy bardzo wiele spraw oczywistych było niezrozumiałych. Dziś przenikały na wskroś tak oczywiste, że powtarzał sobie, iż mógłby się do nich przyzwyczaić. Coś jednak nie wychodziło i kończył w tej samej pułapce faktu, że nie potrafił nigdy do końca porzucić Aydayi i Edwarda. To, że chciał tej akceptacji nigdy do końca nie zniknęło. Zmieniało tylko swoją formę natężenia. Czas był świetnym medykamentem - w końcu, miał nadzieję, doprowadzi do tego, że jego serce przestanie tak boleć, że pragnie czegoś, czego nigdy nie otrzyma.

- Dziękuję. - Lubił rzeczy nowe, lubił zwiedzać, poznawać, doświadczać. Ale tego dnia wszystko było jałowe, ciężkie i tylko wywracało żołądek, skręcało go bardziej. - Tureckie słońce odcisnęło swój pocałunek na twoim licu, jaśniejesz. Piękna suknia, nowy nabytek z rodzinnych stron? - Small talki, komplementy, wchodzenie pod skórę, żeby zyskać przychylność - tak, Laurent opanował tę sztukę, ktoś by powiedział - do perfekcji, ale to nie była prawda. On tak nie uważał. Bo wystarczyło tylko natknąć się na silną charyzmatycznie osobowość i zaczynał mieć problem z zebraniem swojego rezonu. Aydaya była silna - oj tak, aż nazbyt. Ale była też bardzo znana, a to wszystko było przecież tylko częścią przedstawienia. Może nikomu niepotrzebnego, ale... chyba potrzebnego jemu. Jakaś taka malutka chociaż ułuda, że coś jest normalnego i że kolejny nóż nie przekręci się w jego brzuchu. Nie mógł pokazywać przed nią swoich słabości, przecież nie chciał ich pokazywać nawet przed ludźmi, którym naprawdę ufał bojąc się tego, co będzie, kiedy stanie przed nimi taki nic nie znaczący, wyzuty i zużyty. Przecież nie po to ta kobieta włożyła tyle energii w jego wychowanie, żeby teraz cierpieć z powodu zawodu, prawda? Nie było więc wyznań i nie było skruchy. Nie było tematu, który może w końcu pokazałby jakaś akceptację i może przyniósł jakieś poczucie samoakceptacji. Przedziwnymi drogami chodziły serca i umysły jednostek tak ze sobą splecionych tymi wstążkami.

Zbędne pozdrowienia. Grzecznościowe formułki - ciąg dalszy formalności. Tylko ton Aydayi sprawił, że Laurent podniósł na nią oczy i wyłapał, że może chodziło jednak o coś więcej niż grzeczność. Może. Prawda była taka, że nie chciał się tym interesować. To w końcu nie była jego rodzina. Nawet w jednej kropli. Na języku zatańczyła mu prawie jadowita odzywka, że rodzina Zofii też śle pozdrowienia z głębin morza. Zamiast tego powiedział...

- Dziękuję. Jest mi bardzo miło. Pozdrów ich również, proszę, przy najbliższej sposobności. - I uśmiechnął się znów. I znów ten uśmiech nie był w stanie dosięgnąć jego oczu, a jego delikatność rozmyła się w obliczu paru chwil. Jeszcze nawet przed tym, jak dokończyła swoja słowa, a jego serce zaczęło mocniej uderzać w klatce piersiowej. Sięgnął po herbatę, żeby unieść ją w chudych palcach. To nie było jego zmartwienie ani obowiązek - tak samo jak spuścizna tej rodziny. Miał sinusoidę emocji z tym związaną. Coś ci się stanie, jeśli będzie boleć dalej..? Nie chciał mieć tych myśli, były brzydkie, niegodne, ale składały się na jakieś opętanie, które psuło jego żyły i prowadził do rozszczelnienia rzeczywistości, w jakiej trwał. Wróg wewnętrzny prześlizgiwał się między tymi szczelinami i podróżował jego żyłami. Zatruwał jego samego.

- Przykro mi, że tak cię to boli, Aydayo. - Gdybym nie był tylko bękartem tej rodziny, może zaradziłbym coś na twój ból. Albo gdyby nie to, że masz tylko jedno d z i e c k o. - Wybacz jednak, ale nie jestem zainteresowany zaślubinami. Być może jeśli poślesz sowę odpowiednio szybko to jeszcze zdążysz sprowadzić tutaj Pandorę, żeby z nią obmówić ten ważny dla ciebie temat.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Turecka piękność Prewettów
Czarna Madonna Anglii

Aydaya Prewett
#5
21.11.2023, 16:40  ✶  

Mogła się spodziewać, że będzie próbował uniknąć odpowiedzialności, albo wskaże palcem siostrę. Bądź co bądź, był bękartem, więc to na niej zwykle spoczywała odpowiedzialność. To ją Edward od małego przygotowywał do przejęcia rodzinnej fortuny, biznesu i roli pani domu i głowy rodziny. Choć dla Aydayi było to nad wyraz postępowe patrzenie, by kobieta stawała się panią domu, to nie komentowała tego w żaden sposób, boleśnie świadoma, że decyzja, którą podjął jej mąż wynikała z jej własnej ułomności. Nie musiałby zmuszać do tego Pandory, gdyby Aydaya urodziła mu syna. No właśnie, gdyby...

Tymczasem jedyny syn jakiego miała, był bolesnym wspomnieniem romansu jej męża. W dodatku, miast okazywać należytą wdzięczność, za przyjęcie go do rodziny, ten zaczął buntować się, uciekając z domu do burdelu, prowadząc szemrane interesy a następnie otwierając własny biznes, który równie dobrze można byłoby nazwać policzkiem wymierzonym ojcu, zważywszy na obszar jego działania. Przecież mógłby spokojnie otrzymać finansowanie ze skarbca rodzinnego, poszerzać Imperium Prewettów. Ale on musiał wszystko zrobić po swojemu. Aydaya była prawie pewna, że to geny Edwarda uczyniły jej dzieci takimi upartymi, zważywszy na to że Pandora aktualnie była nawet nie do namierzenia.

- Niestety Pandora jest w tym momencie zajęta pielęgnowaniem swojej kariery. Zapewniam cię jednak, że również ona otrzyma ode mnie stosowny list w którym wyłuszczę jej sytuację. - poinformowała go, ucinając jego próby przeniesienia tematu na siostrę.

Świadoma, że jej głos nosił pod koniec zdania znamiona lekkiej irytacji, odetchnęła nieco i pociągnęła kolejny łyk herbaty. Nie chciała irytować się na Laurenta, bo w gruncie rzeczy nie zawinił jej niczym, przynajmniej w tym momencie. Nie uważała, żeby było jego winą to, kim się urodził. Tak po prostu już było i tyle. Natomiast to co zrobił z okazjami danymi mu przez los, to była już tylko i wyłącznie jego decyzja i jego odpowiedzialność. A w jej ocenie, do tej pory błądził, niczym dziecko we mgle.

- Na balu z okazji urodzin ogłoszę zaręczyny jednego z moich dzieci. Pozostawiam w waszej gestii uzgodnienie, które z was to będzie. Jeśli na tydzień przed urodzinami otrzymam od was propozycję odpowiedniego kandydata, czyli osoby pochodzącej z czystokrwistej rodziny, niezwiązanej z żadnym skandalem, nie będę w ten wybór ingerować. Jeśli nie, sama zdecyduję zarówno o tym, które z was się zaręczy jak i o tym kto będzie przedmiotem tychże zaręczyn. - to nie było pytanie. Nie była to nawet propozycja, a polecenie, podobne temu jakie mogła wydać któremuś ze swoich podwładnych. Nie było jednak w jej tonie głosu już poprzedniej irytacji, mówiła spokojnie i bez agresji a nawet w jej głosie można było usłyszeć miękkie tony.

- W razie zaś, gdyby wam wpadło do głowy, żeby uciekać od mojej decyzji, tak jak to Pandora zręcznie robiła do tej pory, ostrzegam, że nie będę szczędziła środków aby was odnaleźć i ściągnąć do domu rodzinnego. Następnie zaś złożycie mi przysięgę wieczystą. Bo choć naprawdę brzydzę się tego typu środkami, to honor i przetrwanie rodu stawiam zawsze na pierwszym miejscu.- miała nadzieję, że nie zabrzmi to jak groźba, choć w istocie dokładnie nią był jej słowa. Przysięga wieczysta, nie była czymś czym operowano w magicznej społeczności z lekkością, nawet wśród rodów czystokrwistych. Mimo to Aydaya czuła się przyparta przez swoje dzieci do muru i miotała się niczym lamparcia matka w klatce, kiedy jej młode hasają sobie wesoło zamiast przyjść do niej i uważać na niebezpieczeństwo.

Nie konsultowała z mężem możliwości nałożenia przysięgi wieczystej na jego dzieci, bo wiedziała, że Edward byłby zupełnie niezadowolony z takiego pomysłu. Dla niego musiało to być jeszcze trudniejsze niż dla niej. W jej rodzinie przysięga małżeńska jaką zawierało się wżeniając się w ród Buruk zawierała znamiona przysięgi wieczystej, gwarantując wierność rodowi tych jego członków, którzy mogliby być kuszeni pozostaniem wiernymi rodom ich urodzenia. Wiedziała również, że jednym z wymogów bycia zatrudnionym w składzie elitarnej grupy assasynów było złożenie przysięgi wieczystej głowie rodu, choć nie znała dokładnej jej treści. To były sprawy dla mężczyzn.

- Kiedy mój mąż, a twój ojciec, przyjął cię pod nasz dach, nadał ci nazwisko Prewett, którym szczycisz się do tej pory. Od tego momentu jesteś moim synem, a więc korzystasz z naszych rodzinnych przywilejów i obowiązują cię rodzinne obowiązki. - zakończyła, tonem tak spokojnym, co nieznoszącym sprzeciwu. Doprawdy, w loterii losu Laurent trafił na dwoje rodziców, niemalże niezdolnych do okazania mu ciepłych uczuć. Zgodnie ze starym porzekadłem, powinien prawdopodobnie wygrać już kilka nagród pieniężnych, skoro nie szczęściło mu się na innych frontach.



[Obrazek: 95d2a6be96822749cf05e777388d9bf25c7c9f8e.gif]
"Istota nadziemska,
bo przecież żadnej innej nie pokochałby Edward Prewett."
— Laurent Prewett
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#6
21.11.2023, 17:08  ✶  

Pandora, Pandora, Pandora... Zaczynał być chory słysząc jej imię. Nie chcę go słyszeć. Lilia pajęcza kwitła w jego wnętrzu jak szaleństwo na powrozach wojen. Zaciągnęli tam ciała, pochowali na miejscu w masowej mogile, niepodpisane nagrobki nawet nie znaczyły pięknych polan, jakie porosły stokrotki i maki. Nie chciał o niej słuchać. Nie chciał o niej mówić. Chciał zapomnieć chociaż na kilka chwil, że miał starszą siostrę, która była taka uwielbiana przez jego rodziców. Wymazać jej egzystencję z kart swojego życiorysu. Albo nie, nawet prościej. Było na to o wiele łatwiejsze rozwiązanie, bo przecież mimo tych chwilowych nut przeciągających się na strunach jego świadomości pragnął, żeby Pandora żyła w szczęściu, tak jak chciała. Przygotowywał się na to, że to on przejmie ten tron, żeby ona mogła żyć wedle swojego pomysłu, sądził, że skoro był mężczyzną - jemu przyjdzie przejąć te obowiązki. Zdziwił się. Żył w tym niezrozumieniu i przeświadczeniu, że nie było istotne, co zrobi i jak - zawsze Pandorka będzie wyżej, zawsze ważniejsza, zawsze bardziej kochana, zawsze lepsza od niego. We wszystkim. Rozwiązanie więc było prostsze, żeby w końcu wszyscy byli tutaj zadowoleni. Żeby on był zadowolony i miał w końcu spokój. Wymazać siebie samego. Zapaść się w odmęty nieistnienia, może naprawdę uciec do oceanu, który zawsze go do siebie wołał? Tam nie byłoby lepiej - przecież nie należał do rodziny selkie. Nawet nie wiedziałby, gdzie ich szukać. Ciekawe czy ktokolwiek wiedział, gdzie się kryły, z jakimi nurtami wód wędrowały.

Przymknął na moment oczy, zanurzając wargi w herbacie. Bardzo dobrej, ale wolałby teraz zwykłą, czarną, gorzką herbatę. Chyba tylko ona byłaby do przyjęcia na jego żołądek. Ewentualnie melisa, żeby jakkolwiek ukoić nerwy, które i tak były wyciszone przez eliksir uspakajający. Może to było lepiej, że jednak był tutaj, bo nie ważne, jak dalej miałaby przebrnąć ta rozmowa ważne było to, że nie tkwił w domu ani w New Forest. Że nie musiał myśleć o tym mężczyźnie z dubeltówką, który odwiedził go we śnie. Chociaż na pewno mógł o tym komuś powiedzieć. Mógł... chciałby. Chciałby, tak po prostu, żeby od strony Aydayi też popłynęły te bardzo proste słowa: a jak ty spędziłeś poranek? Jak się czujesz, co u ciebie słychać? Czy wyzdrowiałeś? Chociaż jedno zdanie... ale gdyby nawet to jedno zdanie się pojawiło to i tak powiedziałby: dobrze. Dobrze się czuję, mam się dobrze, wyzdrowiałem, nic się nie stało. I czemu? Skoro nic nie było dobrze, skoro się bał, skoro czuł, że już nie ma dokąd uciekać, a nawet i nie warto - ucieczka była bezowocną stratą czasu i energii. Nie chciał być karmiony irytacją Aydayi i nie chciał jej łapać w swoje dłonie. Nie chciał jej wywoływać i jednocześnie sam nie chciał jej w sobie czuć. Mieszanina uczuć była bardzo podobna wobec tego, co stworzył w nim Edward. Bardzo, bardzo dziwna rzecz tląca się w sercu człowieka. Jak mógłby jej czy Edwardowi opowiadać o mordercy, dziwnych snach i swoich lękach, gdy nie czuł, że nawet w pełni sił był wystarczająco godny, aby kierowali na niego swoje oczy?

Powoli opuścił filiżankę, z której upił ledwo płytki łyk. Porcelana stuknęła o porcelanę. Cichuteńko. Dźwięk ginący w zdecydowanym, ale spokojnym na powrót głosie Aydayi, który był stworzony do tego, żeby oświadczać i wymagać. Ale był też stworzony do tego, żeby wydobywać z siebie śmiech i ciepło, kiedy jej czułe dłonie przejeżdżały po głowie Pandory. Miał wrażenie, że zanika granica między nim a światem. Jakby rozmywał się, stanowił tylko zupełnie niewyraźną plamę, którą można tylko pozbierać do słoika i spróbować zwabić do niego też wiatr, żeby wymieszał się z jego pozostałościami i zabrał je gdzieś daleko razem z jesiennymi liśćmi. A przecież ciepły, letni wiatr daleki był od deszczowej zimy. To miało być więzienie, którym straszył go ojciec i teraz straszyła matka. Głębsze, bardziej trwałe, tworzone przymusem, bo nie miał siły się bronić ani psychicznie ani fizycznie. Tylko że blondyn stał już na skraju. Zaczynało być mu obojętne, co się stanie. Zaczynało być mu obojętne, jak na niego spojrzą. Miał dość - nie miał już siły ani energii na walkę.
Utrzymywanie maskarady przed przyjaciółmi i znajomymi było kosztowne, ale przy nich mógł zatopić się w inną bajkę. A przed rodzicami była tylko stalowa rzeczywistość. Tak właśnie śliczne i urocze pikniki zamieniały się w rodzinny koszmar. Oto było to słodkie, nowobogackie życie rodów czystej krwi. Teatr i przedstawienia, szarfy, makijaże i śliczne suknie. Komplementy już niczego nie zmieniały i nie dawały. Aydaya mogła być piękna, stworzona do miłości, jaką przyszło jej przeżywać - ale ta miłość nie mogła ich łączyć. Wiedział, że w głębi swojego serca go kochała, że gdyby nie to ta relacja byłaby jeszcze gorsza, że kochała go... chociaż trochę. Albo sobie to tylko wymyślał. Jaka niby różnica..?

Otworzył oczy i skrzyżował z nią spojrzenie, czując, że uścisk w klatce piersiowej wpływa na jego komfort oddychania. Że oddycha znów płycej, więc starał się to kontrolować.

- Chcesz osobiście wypalić moje imię na rodowym gobelinie, mamo, czy mam sam iść to zrobić? - Zapytał całkiem spokojnie. Bo... niewiele czuł. Ten silny uścisk tam był, ten nacisk tkwił w jego głowie, ale nie czuł smutku, zawodu czy żalu. Nie potrafił w sobie tego odnaleźć. - Pewnie ci ulży, kiedy w końcu nie będziesz musiała oglądać oczu tej ladacznicy, z którą zdradził cię mąż. Nie mógłbym ci tego utrudniać.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Turecka piękność Prewettów
Czarna Madonna Anglii

Aydaya Prewett
#7
25.11.2023, 13:21  ✶  

Aydaya wychowywała się w świecie, gdzie okazywanie emocji dzieciom było mile widziane tylko wtedy, kiedy mieściło się w granicach etykiety. Całus w czoło, pogłaskanie po głowie, delikatne przytulenie czy uśmiech, to był szczyty wylewności jakie jej okazywano kiedy była dzieckiem. Nie pamiętała już emocji, jakie to w niej wyzwalało, pamiętała tylko, że zanim dorosła, sama nauczyła się w ten sposób okazywać swoje emocje. A raczej dusić w zarodku wszelkie bardziej wylewne ich przejawy. Z tego też powodu, nie uważała aby jej traktowanie Pandory w jakikolwiek sposób odbiegało od normy. Co zaś do Laurenta...

Przypomniało jej się pewne deszczowe, październikowe popołudnie kiedy chłopak mógł mieć osiem lub dziewięć lat. Wrócił właśnie z przejażdżki i chciał pochwalić się jej czymś, co osiągnął ze swoim rumakiem. W jej pracowni świeciło słońce, ale kiedy otworzył drzwi i przekroczył próg, razem z nim do pomieszczenia wpadł zapach chmur i deszczu. Jego strój do jazdy konnej ociekał wodą, widać było że pędził całą drogę, żeby się jej pochwalić. Kilka chwil później opuścił jej pracownię, zgaszony i niepewny. Bo zamiast zainteresowania i pochwały, usłyszał, że niszczy parkiet, jest niewychowany i Aydaya nie chce go oglądać, dopóki nie nauczy się zachowywać odpowiednio do swojego urodzenia. I zupełnie jej nie obchodzi, że zdobył jakąś tam odznakę czy zrobił z Michaelem jakąś szczególnie trudną sztuczkę.

Była wtedy zmęczona, niewyspana bo jej mąż znów nie pojawił się w sypialni przez całą noc. Była zła na padający od tygodnia deszcz, na Walię i na swój los. Czy była to wina Laurenta? W żadnym wypadku. Czy oberwało mu się rykoszetem, przez parszywy nastrój matki? Absolutnie. Takich sytuacji było zresztą więcej, a z każdą kolejną chłopak coraz lepiej mógł zobaczyć, że Aydaya byłą dla niego ciepła i serdeczna tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jej to odpowiadało. We wszystkich innych momentach traktując go co najwyżej z oschłą uprzejmością.

Ona jednak nie miała sobie niczego do zarzucenia, bo tak długo powtarzała sobie, że dar nazwiska jakim Edward obdarował chłopaka, wystarczył za wszystkie niedogodności. I Laurent powinien być wdzięczny za pozycję i status jaki uzyskał, jak gdyby sam o to prosił czy w ogóle prosił się na ten świat.

- Och, tak łatwo chciałbyś się poddać i oddać to wszystko? Wiem, że masz swoje zdanie, ale nie spodziewała bym się, że aż tak niewiele dla ciebie znaczymy. - naprawdę poczuła się urażona. Bo o ile wiedziała, że daleko im do perfekcyjnej i szczęśliwej rodziny, o tyle zawsze uważała, że Laurent chciał być jej częścią. Bo przecież nie mógłby w życiu trafić na nic lepszego. Jak gdyby poziom i status, nawet w parze z patologią, były szczytem ambicji wszystkich ludzi na świecie. Jakby były szczytem jej ambicji, a nie tylko losem, który zgotowało jej zapomnienie jednej nocy i młodzieńcza naiwność.

Jej rysy nieco wyostrzyły się, słysząc jak Laurent wspomina o swojej biologicznej matce. Jeśli chciał wyprowadzić ją z równowagi, to prawie mu się udało. Prawie. Nie był to bowiem pierwszy raz, kiedy chłopak używał tych odniesień jak orężu, niczym zatrutego sztyletu, który wbijał jej pod żebra w odpowiedzi na jej własne ostrza słów.

- Nikt nikogo nie będzie z niczego wypalał. Poza tym ufam, że chciałbyś zamienić przynajmniej parę słów na ten temat z siostrą. Ostatecznie, jeśli byś się nas wyrzekł, to ona pozostała by z tym sama. Nie wiem jak jest między wami ostatnimi czasy, ale nie sądzę, żebyś chciał podejmować takie decyzje za nią. - dodała. Czy świadomie próbowała wbić klin między rodzeństwo? Czy po prostu chciała zagrać na jego przywiązaniu do jedynego członka najbliższej rodziny, który nie traktował go z wyższością? Tak naprawdę z perspektywy Aydayi nie miało to znaczenia. Czepiła by się wszystkiego i każdego sposobu, byle tylko postawić na swoim, włącznie z tymi nieprzyjemnymi.

Po tych słowach znów zajęła się jedzeniem kanapek, w myślach układając już treść listu jaki prześle Pandorze. Dla niej ta kwestia była skończona - przekazała swoje polecenie, rozkaz, prawdę objawioną i nie oczekiwała od rozmówcy niczego innego, niż tylko zaakceptowania jej słów i podjęcia odpowiednich do nich działań. Miała jeszcze napisać list do pewnego starego znajomego, chciała pokazać mu obraz, który przywiozła z Turcji i zaczerpnąć jego opinii na temat rękopisu tomiku wierszy jednej z jej siostrzenic i możliwości wydania go na brytyjskim rynku. Naprawdę miała dużo spraw na głowie, już nie mówiąc o tym jak wiele przygotowań będzie wymagał bal urodzinowy i nie chciała już więcej zaprzątać swoich myśli kłótniami o sprawy matrymonialne dzieci.



[Obrazek: 95d2a6be96822749cf05e777388d9bf25c7c9f8e.gif]
"Istota nadziemska,
bo przecież żadnej innej nie pokochałby Edward Prewett."
— Laurent Prewett
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#8
25.11.2023, 14:27  ✶  

To zmieniło się nie aż tak dawno temu. To, w jaki sposób rozmawiał z Aydayą. A może dawniej, niż właściwie mu się wydawało? Ich ostatnia kłótnia przelała jego szale goryczy. Pierwszy raz, kiedy zaczął krzyczeć na korytarzach zamku - do niej, na nią, wylewać te jadowite słowa, kiedy zabrakło mu już możliwości, żeby jakkolwiek inaczej wydobyć z niej dla siebie jakieś zrozumienie. A nawet nie - nie musiało to być zrozumienie, tak samo jak nie oczekiwał tego od Edwarda. Ale chociaż odrobinę akceptacji. Ich światy były tak blisko siebie, a jednocześnie nie czuł, że mógł jej dotknąć. Siedziała tuż przed nim a nie czuł, że mógł podejść i się przytulić. Nawet nie czuł, żeby miłe słowa tu cokolwiek zmieniały. Jak więc miał mówić o tym, że nawiedził go znów koszmar, że nie radzi sobie zupełnie z napadami paniki, że zamienił się w przejedzoną przez psa i wyplutą kartkę papieru? Bardzo brzydka była to kartka. Przecież Aydaya nie dotknęłaby jej swoimi paluszkami. Stworzone były one do sięgania po rzeczy boskie, nie do brudów na ziemi. Takim brudem się właśnie przy niej czuł. Więc też jak miał swoje własne wyciągać, żeby choć musnąć kraniec jej sukienki? Modły ani prośby na niewiele się zdawały. Krzyki nie działały też. Zostawała im pustka, naprawdę..? Przepaść z jednym chwiejnym mostem, na który nawet nie miał odwagi wejść bo miał wrażenie, że Aydaya na drugim końcu wyciągnie bole i pozwoli mu spaść.

- Już nie mam siły zabiegać o wasze względy. - Nie ważne, jak wysoko starał się stanąć, jak wiele próbował osiągnąć to i tak wszystko obracało się w niwecz. Chciał im pokazać swoją wartość i udowodnić, ile potrafił. Kiedy teraz patrzył na New Forest widział tylko spalone marzenie o tym, żeby być docenionym przez ojca i matkę. Był głupcem, który śnił o wielkiej zmianie, a przecież ani Aydaya ani Edward nie zmienią się tylko dlatego, że coś mu się uda bardziej, skoro nie zmieniali się też wtedy, kiedy raz po raz starał się przekraczać własne limity, żeby sprostać ich wymaganiom. Aydayda tym bardziej. Czy to naprawdę tylko wina krwi? Gdyby miał jej krew - wyglądałoby to wszystko inaczej? - Chciałem być dla ciebie synem, z którego będziesz dumna. - Opuścił wzrok na herbatę i niewyraźne odbicie w niej, ledwo cienie padające na przejrzystą substancję. - Traktowałem cię jak własną matkę. Ale ty w pierwszym miejscu nigdy nie uważałaś mnie za swojego syna. I choćbym starał się do końca życia to nigdy tego nie przeskoczę. - Już dość tej naiwności. Już nakarmił nią świat - nią i swoją słabością do ludzi. Tym, że tak bardzo chciał dla każdego dobrze i zapominał po drodze o sobie samym. Chyba musiał zacząć właśnie od tego - własnej rodziny. Ile więc dla niego znaczyli? To nazwisko, z którego jego rodzice uważali, że powinien być taki dumny? Nosił je z dumą, prezentował się dumnie, wypełniał swoją rolę perfekcyjnie, starając się być perfekcją. Po co to? Po co zmarnował tyle swojego życia. Po co te starania i te kolejne rany przybywające na ciele i sercu? Przecież Aydaya nie mogła być taka bezuczuciowa, prawda? Pandora zawsze mówiła, że przecież matka jest kochana, tylko bardziej surowa. Nie widział tego. Widział, że była surowa i tylko trochę bardziej kochana. Właśnie w tych momentach, kiedy miała dobry humor.

- Więc źle ufasz. Pandora jest waszym następcą i na niej spoczywa ten obowiązek. A ja nie czuję się zobowiązany, żeby wychodzić naprzeciwko tym manipulacjom, jakie próbujesz tutaj uczynić. - Sam aż nie wierzył, że takie słowa wychodził z jego ust, ale czuł się tak bardzo odcięty od samego siebie, od swoich emocji, jakby dryfował w nicości. A w niej wszystko było tak lekkie, że możesz opowiedzieć o największych cudach i przejąć się konsekwencjami może dopiero w chwili, kiedy poświęcisz im na to chwilę. Zrobił już dla Pandory dość. Miała mężczyznę, którego kocha, może i to było za wcześnie, może nie była gotowa, ale chyba mogła to zrobić. Tak? Mogła? Laurent nie zamierzał. Chyba wolałby wrócić do tego snu z człowiekiem z dubeltówką i złapać się go za nogi prosząc, żeby go zastrzelił. Bo wizja tkwienia z jakąś kobietą z pierścionkiem na palcu tworzyła największy koszmar z jego głowy. Zamknął powieki. Szumiało mu w uszach, a nie był to szum wiatru. Chciałby, żeby to wszystko było prostsze. Żeby nie ściskało go to, że nie potrafił zrobić tego dla siostry. Żeby to wszystko... wyglądało inaczej. A najbardziej chciał nigdy się nie narodzić.

- Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś ze mną omówić? Wątpię, żeby moje towarzystwo cię cieszyło. - A chciałbym, żeby cieszyło.



○ • ○
his voice could calm the oceans.
Turecka piękność Prewettów
Czarna Madonna Anglii

Aydaya Prewett
#9
25.11.2023, 15:24  ✶  

Dlaczego los tak ją pokarał? Starała się zawsze by być dobrą córką, dobrą siostrą. Potem dobrą żoną i matką. Poświęciła rodzinie jakiekolwiek potencjalne perspektywy kariery, całą swoją energię i wszystkie swoje myśli. Nawet kiedy przebywała w pracowni, oddzielona od nich wszystkich, starając się przywołać z pamięci widoki z jej rodzinnych stron. Kiedy zamykała oczy widziała pod powiekami biel i błękit, uśmiech i perfekcję. Czuła jak żółć zbiera jej się w gardle, zamieniając przyjemność malowania w cierpienie. On nie był jej. I nigdy nie będzie. Był jego, ale Edward uznał za oczywiste, że żona przyjmie bękarciego syna z otwartymi ramionami. Przecież zawsze chciała mieć drugie dziecko. Kto wie, może stary Prewett nawet myślał, że robi jej w ten sposób przysługę? Nie zrobił. Nikomu zamieszanemu w tą całą porąbaną sytuację.

Dlaczego te wstążki, piękne i jedwabne, zaciskały jej się właśnie na gardle, raniąc i ciągnąc? Chciałem być dla ciebie synem, z którego będziesz dumna. Mówił, a ona mu nie przerywała. Nagle zbyt bardzo bała się o to, czy jej głos byłby tym zwykłym spokojnym staccato, czy może opuściłby jej ustaw w urywanym szlochu. Bo przecież była z niego dumna, kiedy pokochał abraksany równie mocno jak ona. Kiedy prezentował się, niczym wystawowy ogier na rodzinnych balach i spotkaniach tu w Walii. Kiedy ukończył szkołę z idealnymi ocenami, bo przecież nie mogło być inaczej. Tylko, że on nie był jej. Nazywała go od zawsze synem, wmawiała sobie, że traktowała jak syna, ale prawda była taka że chłopak odznaczał się kleksem porażki na nieskazitelnym gobelinie jej życia.

A teraz jeszcze miał czelność jej się sprzeciwiać, otwarcie dawać odpór jej poleceniom i niszczyć jej wizję tego jak powinno wyglądać jego życie. Nie miało znaczenia, że przez wiele lat robił wszystko by jej się podporządkować. Najważniejsze było to, że właśnie postanowił przestać.

- Uważaj, synu. - powiedziała, jej twarz pozbawiona uprzejmego uśmiechu a ręce zaciśnięte na filiżance z herbatą dużo mocniej, niż to było odpowiednie. - Nie pozwolę ci zniszczyć tego, co razem z ojcem zbudowaliśmy. Jeśli chcesz iść gdzieś i poużalać się nad swoim jakże okropnym losem, to proszę bardzo. Jeśli chcesz iść się kurwić, sprzedając swoje ciało jak towar, nie będę cię zatrzymywać. Ale w dniu moich urodzin, oczekuję, że pojawisz się z odpowiednią kandydatką, lub też oklaskując zaręczyny twojej siostry, w odpowiednim stroju i z uśmiechem na ustach. - A jeśli nie... zawisło między nimi niedopowiedziane, ale zupełnie wyraźne w jej słowach i wyrazie twarzy.

Przez ciągnące się niemiłosiernie sekundy wpatrywała się w niego z mieszanką wściekłości i bólu. Nie pozwoliła sobie nigdy okazać przed nim słabości i nie zamierzała, żeby ten dzień miał stanowić precedens. Nie mogła jednak do końca zamaskować swoich emocji i tego, że nie on jeden tutaj cierpiał. Jej dłoń poruszyła się lekko, jak gdyby chciała ją wyciągnąć w jego stronę...

... Ale w pół ruchu zamieniła to w machnięcie dłonią.

- Możesz odejść, powodzenia z rezerwatem. Odwiedzę go w niedługim czasie. - oznajmiła po czym przesunęła się nieco na gustownej poduszce i przywołała skrzatkę, której nakazała przynieść pergamin i pióro. Laurent przestał dla niej istnieć.



[Obrazek: 95d2a6be96822749cf05e777388d9bf25c7c9f8e.gif]
"Istota nadziemska,
bo przecież żadnej innej nie pokochałby Edward Prewett."
— Laurent Prewett
Lukrecja
Are you here looking for love
Or do you love being looked at?
Wygląda jak aniołek. Jasnowłosy, wysoki (180cm), niezdrowo chudy blondyn o nieludzko niebieskich jak morze oczach. Zadbany, uczesany, elegancko ubrany i z uśmiechem firmowym numer sześć na ustach. Na prawym uchu nosi jeden kolczyk z perłą.

Laurent Prewett
#10
25.11.2023, 17:44  ✶  

Czarna Madonna Anglii, turecka piękność Prewettów. Królowa bez korony. Kobieta bez marzeń. Jej ambicja zatonęła w poczuciu niespełnienia, bo nie mogła przynieść na świat jeszcze jednego dziecka, którego chciała. Może nawet go potrzebowała. Matka, która spełniła swoją rolę. Żona, która czuła się pokrzywdzona. Jej życie było usłane różami, ale każda z tych róż miała swoje kolce. Chciał jej pomóc. Wierzył, że mógł jej pomóc. Że mógłby dać jej trochę więcej tego światła, za którym tak tęskniła i którego była głodna. Czarna Madonna jednak była nieprzekupna i wolała, żeby rozdziobały ich kruki i wrony, by okradli ich z dobrych uczuć i emocji. Wolała szwadron śmierci tych uczuć, bo nie potrafiła zaakceptować miłości do chodzącego dowodu zdrady, a co najważniejsze - dowodu jej złamanych marzeń i niespełnienia tego, że nie będzie już żadnego innego dziecka. Chyba że Edward w swojej nieuwadze przyniesie kolejną zgubę, ale tego by już jej c h y b a nie zrobił... prawda? Mężczyźni łatwo zapominali o tym, jak delikatny i wrażliwy potrafił być kobiecy świat. Widział na swoich oczach te załamania. Widział momenty, w których ból gościł na jej twarzy, kiedy zaglądał przez uchylone drzwi do jej pokoju, zanim opiekunka nie brała go za ramiona i nie odprowadzała dalej. Widział tych medyków, którzy przychodzili i nie potrafili jej pomóc. Słyszał te słowa, które wypowiadano w tym domu tylko szeptem. W tym zamku można się było zgubić, a na pewno można było żyć tak, żeby na siebie nie trafiać bez wyraźnego poszukiwania swego towarzystwa.

Nie spodziewał się jednak tak ostrych słów z jej strony. Przecież to tylko plotki. Chciało się wysunąć z jego ust, które zostały ucałowane przez Aydayę tym ostrzem, jaki przekręciła w jego brzuchu. Aż zrobiło mu się niedobrze. Poderwał na nią głowę, otwierając w szoku szerzej swoje duże oczy. Zasłużył sobie na to, prawda? Był zbyt niesympatyczny, okazał za mało... za mało czego w zasadzie? Posłuszeństwa? Sympatii? Empatii?

- N-nie robię takich rzeczy... - Brud oblazł go całego i kiedy spojrzał w te twarde oczy, z których błyskały ostrza sztyletów, czuł się dokładnie tak samo jak tydzień temu siedząc przed obliczem ojca, który po prostu patrzył, jak się dusi. I czekał. Dłonie mu zadrżały, więc cofnął je nerwowo z filiżanki i schował pod stół. - O-oczywiście. Nie mógłbym nie stawić się na twoim przyjęciu. - To było akurat pewne. Wszystko w końcu musiało wyglądać perfekcyjnie, nawet jeśli perfekcyjne nie było. Musiało być poustawiane idealnie, nawet jeśli w tych idealnie poukładanych paczuszkach pochowaliby zwłoki. Nie było miejsce w świecie Aydayi Prewett na chaos, który ściskałby ten złoto-perłowy świat, tę wieżę z kości słoniowej, w jakiej żyła.

I takim sposobem ta egzotyczna istota nie wyciągnęła ramion do syna, nie była chętna do ratowania go. Nie była chętna do podzielenia emocji, a chciała odepchnąć, zanim rzecz posunęłaby się gdzieś, gdzie mógłby pojawić się jej wstyd. Gdzie ona sama mogłaby się stać niedoskonała. Nie chciał być kleksem jej życiorysa. Chciał być czymś jasnym, pięknym i delikatnym. Jednym ze słoneczników w ogrodzie, o ile w ogóle jeszcze rósł tutaj którykolwiek z nich. Ale był chwastem. Nie wyrwanym, bo spodobał się panu domu. Żołądek podchodził mu do gardła, albo wręcz się przez niego przeciskał w tym żalu. Dreszcze, zimne mimo ciepła, uderzały w jego ciało, kiedy siedział i patrzył, jak skrzatka podaje jej pergamin, przyrządy do pisania, jak kobieta traci nim zainteresowanie. Tak... ja też się dobrze czuję. W jego głowie odbywała się taka rozmowa - prosta i banalna, ale zawierająca wszystko to, co chyba człowiek chciał usłyszeć. Każdy ton, jakim chciałeś zostać popieszczony. Była miła i sympatyczna, może nie nadmiernie wylewna, ale w prostocie przekazów i drobiazgowości można było zawrzeć wiele przekazu. Tak jak na wiele sposobów można wypowiedzieć słowo "syn". W jej ustach brzmiało to jak policzek. W jego głowie brzmiało bardzo miło. I pytali siebie wzajem, jak się czują i czy herbata jest dobra, że pogoda dopisuje i że mogliby zjeść razem i wybrać się na przejażdżkę. Że to trudne czasy i że niepokoi się tym ostatnim atakiem. Że bardzo chętnie zobaczy, jak teraz wygląda piękne New Forest.

Laurent podniósł się w ciszy, oddychając nierównomiernie i nawet niczego nie powiedział na pożegnanie. Dbał o to, żeby iść wyprostowanym, kiedy kierował się z powrotem do kominka, by powrócić do domu.

I była w tej historii nadzieja. Tylko nie dla nich.


Koniec sesji


○ • ○
his voice could calm the oceans.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Laurent Prewett (4260), Aydaya Prewett (3856)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa