Crow & Laura Prewett
11 lipca 1972
Powoli nadchodziła noc. Siedział... a właściwie leżał na starym, drewnianym molo, jednym z takich, o które nikt już nie dbał i nikt się nimi nie przejmował. Uderzenia fal delikatnie obmywały podpory, a drewniane deski skrzypiały za każdym razem, kiedy Flynn podpierał się na łokciach, żeby sięgnąć kolejnej butelki wciśniętej w czarny, wojskowy plecak przytargany tutaj z zaparkowanego nieopodal auta. To był jeden z tych widoków, które można było uznać za bajkowe - mężczyzna skąpany w przepięknych kolorach zachodzącego, letniego słońca, w tle bezkres wzburzonej wody i latarnia rozświetlająca powolnie spowijające się mrokiem obszary, walcząc z tym słońcem o to, kto stworzy wyraźniejsze, złote refleksy na tańczących falach.
Flynn tych kolorów nie widział. Czuł za to przyjemny, unoszący się w powietrzu zapach soli morskiej, mieszający się z orzeźwiającym wiatrem. W tej chwili, kiedy jeszcze nie doświadczył ataku tej pieruńskiej istoty z głębin, czuł się tu dobrze i mruczał do siebie w myślach, że może tego właśnie potrzebował, żeby wreszcie przestać kłócić się z Alexandrem - świętego spokoju pośrodku absolutnie niczego. Powoli kończyło mu się piwo i robiło coraz zimniej, zaraz położy się w samochodzie, prześpi całą noc i nad ranem wróci do Fantasmagorii, pierwszy raz od dawna spokojny. Mogliby zjeść coś razem, może nawet udałoby mu się wyciągnąć go z cyrku gdzieś, gdzie nie musiałby zbierać pełnych konsternacji spojrzeń członków rodziny, powoli mających go dosyć i rozważających ile Alexander był w stanie z nim jeszcze wytrzymać.
Był smutny, ale to przecież nie było nic nowego. Był smutny i tym razem miał powody do smutku, nie wszystko, co kłębiło mu się we łbie, wymyślił na złość sobie - to było jeszcze gorsze, niż kiedy robił to sobie sam, bo teraz nie dość, że gnębił się wisielczymi myślami, to miał do tego solidną podkładkę. To jakim był dziwnym, nieprzyjemnym człowiekiem. To jak okropnie się zachowywał, jak ranił go własną zachłannością. To jak dramatyzował. I do czego tym wszystkim doprowadził... Miał naprawić ten cholerny parapet dwa tygodnie temu, zamiast tego leżał tu i pił, prokrastynował tak mocno jak tylko potrafił, chociaż nie był aż takim amatorem rzemiosła, aby nie potrafił wymienić deski. No i tak naprawdę nie miał nic lepszego do roboty. Nie miał pojęcia, dlaczego leżenie i stresowanie się mającymi nadejść konsekwencjami było dla niego wyżej na liście priorytetów, niż faktyczne próby, aby zapobiec czającemu się za rogiem, rychłemu porzuceniu. Dlaczego on zawsze tak mocno wierzył w to, że ono nadejdzie niezależnie od jego starań? Chyba nigdy prawdziwie nie odpowie sobie na to pytanie.
Mógł za to przymknąć oczy i wsłuchać się w szum fal i świst wiatru, spomiędzy których zaczęła przemykać do niego delikatna, śpiewana przez jakąś istotę melodia.
Sytuacja była dziwna, ale kojąca. Tak, to nie była najnormalniejsza rzecz w świecie, ale pomijając to jak silnie i niezaprzeczalnie wyuzdanym był człowiekiem, Bell miał w sobie również tę dawkę delikatności, czyniącą go na taki mącący w duszy śpiew jeszcze bardziej podatnym. Mógłby się w tę piękną, skąpaną w morskiej pianie kobietę wpatrywać godzinami i prawić jej niezręczne komplementy, ale patrząc na to, że chwilę później w akompaniamencie głośnego chlupnięcia stoczył się do wody i już się ponad jej taflę nie wynurzył, nucona przez nią melodia miała nieco inny cel - zaspokojenie zupełnie innego głodu niż głód bliskości.
Durne to było - przeżyć tyle lat w miejscach, w których życzono ci śmierci, żeby zginąć przy jakimś drewnianym molo. Najmniej satysfakcjonujące zakończenie historii Crowa, jakie człowiek mógł sobie wyobrazić, ale wiele razy już mu mówiono, że koniec nigdy nie będzie piękny.
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.