• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 … 10 11 12 13 14 Dalej »
27.11.1970, Bren i Mav

27.11.1970, Bren i Mav
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#1
06.12.2022, 12:02  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.03.2023, 17:36 przez Morgana le Fay.)  
Rozliczono - Brenna Longbottom - Pierwsze koty za płoty

Listopad tego roku był najbardziej ponurym ze wszystkich listopadów, jakie Brenna pamiętała. I nie chodziło nawet o pogodę: o niebo, zasnute szarymi chmurami, o częsty deszcz, o wilgotną, listopadową mgłę. Prawdziwa ponurość kryła się w czymś innym. W napięciu, panującym w siedzibie Brygadzistów, w pierwszych wezwaniach do "dziwnych i straszliwych" przypadków, w artykułach, ukazujących się na łamach prasy.
Niektórzy liczyli jeszcze, że Ministerstwo szybko owego Voldemorta i śmierciożerców złapie. Brenna nie miała takiej nadziei. Może to tkwiące w niej czarnowidztwo, może rozmowa z jedną z Brygadzistek, a może tylko świadomość, jakie zamieszanie panuje w ich Biurze: ale wiedziała, że nie będzie dobrze. Od dawna zresztą przeczuwała, że coś wisi w powietrzu, nie była tylko pewna co: aż osiemnastego listopada przeczytała o tym w prasie, a później ucięła sobie pogawędkę z koleżanką z pracy, usłyszała hasło "Zakon", powiedziała "tak" i wszystko było jasne, ale nic nie było dobrze.
Kryła to pod maską zwykłego uśmiechu i głupiego gadania, w jej duchu gościły jednak niepokój i strach. Bała się, o siebie, ale przede wszystkim o przyjaciół półkrwi i mugolskiego pochodzenia, a także o rodzinę - bo może i byli czystej krwi, jednak niemal wszyscy cierpieli na nieuleczalny kompleks bohatera.
Ten strach nie przygasł, w ciągu ostatnich dni. Towarzyszył Brennie na każdym kroku, nieustannie obecny, a jednak nie powstrzymał ją ani przed zgodą na walkę na pierwszej linii (na co tak naprawdę się zgodziła miała zrozumieć dopiero za jakiś czas… ale pewnie nawet gdyby wiedziała, nie zmieniłoby to jej decyzji), ani przed przyjściem pod kamienicę kuzynki.
Może nie powinna jej to w wciągać.
Ta myśl, chwila wątpliwości, sprawiła, że Brenna zatrzymała się na moment na popękanym chodniku, tuż obok kałuży, odbijającej londyńskie, szare niebo i zarys kamienicy. Stała, zapatrzona w jasne okno mieszkania Mavelle, a chłód, niewiele mający wspólnego z faktyczną temperaturą, przenikał ją coraz bardziej, sięgał aż do kości, do serca. Chociaż przecież wszystkie za („potrzebujemy ludzi zaufanych, Mav mogę zaufać”, „ona i tak w coś się wpakuje”, „zabije mnie, jeżeli jej nie powiem i dowie się później”) i wszystkie przeciw („nie chcę, żeby ryzykowała”, „jej ojciec mnie zabije, jeżeli się dowie”) kobieta rozważyła już wcześniej. A wynik tych rozważań doprowadził ją właśnie do tego miejsca.
Ostatecznie Brenna pchnęła ciężkie drzwi i wbiegła po schodach, by zapukać do mieszkania kuzynki. Ciemne włosy zakręciły się jej lekko od wilgoci. Palce zaciskała na gazecie, z kolejnym nagłówkiem o Voldemorcie. Zamknęła je tak mocno, że aż pobielały, paznokcie wbiły się w skórę, zostawiając ślady czerwonych półksiężyców. Gdy jednak drzwi się uchyliły, posłała Mavelle zawadiacki uśmiech. Taki sam, jak wtedy, gdy namawiała ją na szukanie tajnego wyjścia z Hogwartu nocą, zakradnięcie się do Zakazanego Lasu, by obejrzeć jednorożce i wyniesienie z kuchni paru butelek z kremowym piwem.
- Cześć, Mav – powiedziała lekkim tonem, jakby wpadła ze zwykłą, towarzyską wizytą. – Przychodzę ci zaproponować coś absolutnie niebezpiecznego i szalonego. Zainteresowana szczegółami?


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
broom broom
Throw me to the wolves and
I'll return leading the pack

Mavelle Bones
#2
06.12.2022, 23:07  ✶  
Końcówka roku zawsze kojarzyła się dość ciemno, chmurnie, paskudnie, jeśli nie liczyć
Yule wypełnionego kolorami świątecznych ozdób i ciepłem rodzinnych spotkań. Tyle że do Yule jeszcze daleko, a za oknem…
  … jesień, prawda. Słota, też prawda. Ogólna paskudność, wybitnie zniechęcająca do wyściubienia nosa na zewnątrz, czego koniec końców nie dało się uniknąć; zawsze znajdzie się jakiś przestępca do złapania, jakaś nieprawidłowo zaparkowana miotła, patrol, który należało wykonać. Że też nie można było zwinąć się w kłębek pod kołdrą, zahibernować i obudzić się na wiosnę!
  Ale pogoda to jednak tylko pogoda, stały cykl natury, element koła roku. Teraz to liście bez drzew, za chwilę zaś – gałęzie uginające się od śniegu. W to wszystko wpisywał się – a jednocześnie i nie wpisywał – niedawno ogłoszony manifest Voldemorta. Pogoda się zmieniała, tak jak i kartki w kalendarzu, co było pewne i niezmienne w swej niestałości. Ale to? Cały ten manifest ściągnął nad magiczną Brytanię o wiele ciemniejsze chmury niż te, które zsyłał listopad. I nadchodzący grudzień. Co dalej? Pytanie to ciążyło. Co dalej? Jak bardzo w mroku pogrąży się świat?
  A może: co zrobić, by ten mrok nie pochłonął wszystkiego?
  Jedno było pewne: Brenna miała całkowitą rację zakładając, że „ona i tak w coś się wpakuje”. Może nie trafiłaby do Zakonu Feniksa, a przynajmniej nie od razu. Może szukałaby długo jakiegoś czarodziejskiego zgrupowania, usiłując stać się tarczą dla niewinnych. A może, w akcie swoistej desperacji, zdecydowałaby się na prywatną krucjatę pod płaszczem ramienia Sprawiedliwości, którą przecież tak czy siak reprezentowała. Nie dzień, nie dwa, od dość dawna. A jeszcze dłużej wiedziała, że nastanie dzień, w którym otrzyma swój własny mundur.
  Jakiekolwiek ścieżki by nie rozwijały się przed stopami Mavelle, zmuszając do dokonania wybotu, na żadną z dotychczasowym nie zdążyła jeszcze wstąpić.
  Ale otworzyć drzwi kuzynce jak najbardziej zdążyła.
  Trochę rozczochrana, w powyciąganym swetrze – najwyraźniej miała chwilę, w trakcie której nie musiała prezentować się jako tako przed światem, zwłaszcza że z całą pewnością nie spodziewała się wizyty kuzynki – nieco nieprzytomnie spojrzała na sylwetkę Brenny.
  Błysk rozpoznania, zaskoczenia, po części też i radości – pojawienie się Longbottomówny było niczym pojawienie się promyka słońca, rozpraszającego ciemności. A tej było w tej chwili aż nadto, o wiele za dużo niż by sobie życzyła, niż pamiętała. Znana z historii wojna z Grindelwaldem była dla niej abstrakcją; teraz zaś dobitnie się okazywało, że jednak nie przyszło jej żyć w czasach spokoju, że i kolejne pokolenie będzie miało swoje starcie.
  Ciekawe czasy chyba nigdy nie odeszły, trwały nadal, wciągając w swój wir coraz więcej osób, czy tego chciały czy nie.
  - Bren! – rzuciła się kuzynce na szyję, przytulając ją do siebie przez krótką chwilę, po czym cicho parsknęła. Coś absolutnie szalonego, niebezpiecznego. Jakżeby inaczej? I jakże mogła powiedzieć „nie”? No po prostu się nie dało – Znasz odpowiedź – rzuciła, siląc się na lekki ton i odsunęła się, wciągając zresztą Brennę do środka mieszkania – Kawa, herbata, czekolada? Mam dużo pianek – w zasadzie te ostatnie mogły zostać użyte zarówno do kawy, jak i czekolady; niestety nie pasowały do herbaty, nad czym serdecznie ubolewała. Odczekała parę chwil, aż kuzynka zdejmie buty, żeby wcisnąć jej zaraz ciepłe kapcie; płaszcz został szybko przechwycony i powieszony na odpowiednim miejscu. I teraz mogła ją zaciągnąć dalej, do kuchni; jakkolwiek by nie patrzeć, w przypadku Mavelle to pomieszczenie zwykle stanowiło serce domu czy mieszkania, nawet jeśli w pokojach znajdowały się bujane fotele przy kominkach.

552
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#3
07.12.2022, 12:50  ✶  
Brenna serdecznie uściskała Mavelle, nim wtoczyła się za próg. Zrzuciła buty i oddała płaszcz, by został powieszony na wieszaku. Nie była ubrana aż tak niezobowiązująco jak ona – wychodząc na londyńskie ulice zachowywała jakieś tam pozory, inaczej niż wtedy, gdy włóczyła się po Dolinie Godryka – chociaż jej koszula i spodnie też nie były szczególnie eleganckie.
- Zaczekaj może aż powiem, co mam na myśli? – powiedziała, a blady uśmiech przemknął jej przez usta. Ale trochę dlatego przyszła właśnie do Mavelle. Ostrożność i brak zaufania wobec ludzi, które zakiełkowały w duszy Brenny dopiero ładnych parę lat po Hogwarcie, wraz z manifestem Voldemorta wypuściły pędy, wzrosły bujnie, oplotły jej duszę.
Uśmiechała się do innych jak wcześniej, bo taka była jej natura, ale jednocześnie jeżeli byli teraz ludzie, którym była gotowa zaufać całkowicie, to zaledwie garstka. I – o ironio – choć sama była czystej krwi, to pośród tych czystokrwistych był to chyba wyłącznie Erik. A poza nim? Mavelle i Crawleyowie, ci drudzy, bo byli właściwie częścią rodziny, i ukrywali się przed ludźmi, którzy praktycznie na pewno zostaną śmierciożercami…
I jej mogła wyłożyć wszystko prosto z mostu.
- Pianki z czekoladą. Myślę, że potrzebujemy dużo słodkości w tych czasach – stwierdziła, wędrując za kuzynką do kuchni. Sama też dość często właśnie do kuchni wprowadzała wszystkich gości: w końcu w kuchni zwykle było jedzenie.
Opadła na pierwsze wolne krzesło, obserwując Mavelle. Pozwoliła jej najpierw nastawić wodę i wyjąć te pianki, siedząc w nietypowym dla siebie milczeniu – zwykle już od progu wyrzucała z siebie dwieście słów na minutę. Tym razem jednak miała do powiedzenia coś bardzo konkretnego i nie chciała, by kuzynka oblała się przy okazji wrzątkiem.
- Pamiętasz z nowszej Historii Magii, że Grindewalda ostatecznie pokonał Dumbledore, nie Ministerstwo? – spytała w końcu, pozornie bez żadnego sensu. A potem machnęła różdżką, odpalając bezczelnie radio Mavelle i przygłaszając je na cały regulator. Paranoja? Prawdopodobnie. Ale pewne rozmowy nie powinny zostać podsłuchane, a tak jej cichy głos ginął w zawodzeniu piosenkarki. – Ten nowy, Voldemort? Ministerstwo ni cholery tego nie ogarnie, bądźmy szczere.
Brenna była Brygadzistką, bardzo oddaną swojej pracy. Ale nie była w tym ślepa. W Ministerstwie wiele ważnych stanowisk obsadzali tacy ludzie jak Abraxas Malfoy, którzy nawet jeżeli nie pójdą walczyć ze śmierciożercami w pierwszym szeregu, będą po cichu im sprzyjać. Ot choćby powiadamiając, że Brygada albo aurorzy szykują jakąś akcję.
Ją samą zaś wciągnięto z prostego powodu. Miała chyba wręcz wypisane na czole "ta dobra dziewczynka". Ba, zdawała się wielu ludziom lepsza niż była w istocie, bo jej charakter wcale nie był krystaliczny, jak niejedna osoba wierzyła. Ale Brygadzistka, która przyszła z tym do Brenny, nie myliła się w tej sprawie. Longbottom nie miała ochoty siedzieć z boku, kiedy ktoś oznajmiał, że siłą przejmuje władzę, a potem zacznie mordować "szlamy"...
- Dumbledore więc postanowił znowu uratować dzień i tak dalej, ale że jak wszyscy wiemy, jest przyrośnięty do Hogwartu, zbiera ludzi, którzy mu w tym pomogą. Co oczywiście jest absolutnie niebezpieczne, oznacza duże ryzyko obrażeń i rychłego zgonu – oświadczyła rzeczowo. Ach, cóż za reklama z jej strony.
Tyle że jeśli szło o bojówki Zakonu, to tak jakby jeżeli ktoś nie był gotowy na ryzyko, zupełnie się do nich nie nadawał.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
broom broom
Throw me to the wolves and
I'll return leading the pack

Mavelle Bones
#4
09.12.2022, 23:35  ✶  
Zabrzmiało poważnie, i to bardzo, stąd też w oczach Mavelle pojawił się błysk czujności. Co znowu kuzynka wymyśliła? Choć czy faktycznie to było takie istotne? Już w czasach Hogwartu przecież szła za Brenną niczym w ogień; głównie po to, by chronić młodszą krewną, jak sobie powtarzała.
  A może to była tylko wymówka, mająca przykryć rzeczywiste chęci dziewczyny odnośnie pchania się tam, gdzie niekoniecznie powinna. W zasadzie to nawet zdecydowanie nie powinna.
  - Cóż, nie sądzę, żeby miała być inna – skwitowała w końcu. Nawet jeśli zdrowy rozsądek kazałby chwycić – po usłyszeniu, o co chodzi – Brennę za ramiona i potrząsać nią aż do chwili, gdy wszystkie głupie pomysły wypadną z głowy. Tyle że był już dorosłe, więc cokolwiek to było, to zapewne musiał być teraz o wiele większy kaliber niż chociażby snucie się po Hogwarcie w godzinach nocnych, kiedy to należało leżeć w dormitorium pod pierzyną.
  - Okej – podsumowała, nie przeoczając, że to najwyraźniej nie miała być czekolada z piankami, tylko pianki z czekoladą. Hm, wymagało to odpowiedniego zmienienia proporcji, oczywiście, niemniej było to oczywiście jak najbardziej wykonalne – Słodkości i ciepłych kocyków – w zasadzie zgodziła się z kuzynką. Nie dość, że jesień, to jeszcze i paskudne czasy; odrobina przyjemności, do których można było zaliczyć ciepełka i dobry napój, mogła choć odrobinę poprawić humor, sprawić, iż wszystko nie wydawało się takie… szare, beznadziejne, dążące do zagłady.
  - Noooo, coś pamiętam – wyrzekła powoli, sypiąc całkiem sporo pianek kubka. W końcu pianki z czekoladą, czyż nie? Zachodziła przy tym jednocześnie w głowę, skąd w ogóle taki temat. A potem – skąd to nagłe podgłośnienie radia. Zerknęła krótko na Brennę i… wyjaśniło się.
  Voldemort.
  Zamarła w pół ruchu, sięgając po tabliczki czekolady, celem ich połamania. A z kolejnymi słowami kuzynki „odwiesiła się” i wróciła do przerwanej czynności.
  Milczała przez chwilę, przetrawiając to, co usłyszała. Dumbledore zbiera ludzi. Absolutnie niebezpieczne, to się rozumiało samo przez się akurat; choć jakkolwiek by nie patrzeć, już sama praca w Brygadzie nie należała do bezpiecznych.
  Szum radia i trzask łamanej na kawałki czekolady.
  - Czasami można się zastanawiać, na co komu ministerstwo, prawda? – rzuciła z pewnym przekąsem. Nie poradziło sobie z jednym problemem, jak miało i z kolejnym, o dość podobnej skali? Tak, prawda, instytucja była tak silna, jak ludzie w niej urzędujący. A do tego wszystkie zasady, procedury…
  … czasem bardziej przeszkadzały niż pomagały.
  - Cóż, Brenny, jak mówiłam, znasz moją odpowiedź. Inaczej by ciebie tu nie było, prawda? – spytała retorycznie, dość miękkim tonem. Machnięciem różdżki posłała połamaną tabliczkę wprost do garnuszka z grzejącym się mlekiem i odwróciła się do kuzynki, oblizując odruchowo palce z tych odrobin kakaowej masy, które przywarły do opuszków.

432/984
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#5
10.12.2022, 13:32  ✶  
Było coś nierealnego w tej scenie: Brenna, w ciepłych kapciach, rozpostarta na krześle, Mavelle wsypująca pianki do kubka. Wypełniający pomieszczenie zapach czekolady i mleka, wesoła piosenka, rozbrzmiewająca gdzieś w tle. I wypowiadane słowa: Voldemort, niebezpieczeństwo, rychły zgon.
A wszystko tak lekkim tonem, z całą, "brennową" otoczką, gdy wspominała o "uratowaniu dnia", "przyrośnięciu do Hogwartu". Do tego jeszcze ta szybka zgoda Mavelle, udzielona niemal bez wahania.
Tak nierealne i tak zwyczajne.
I tak podobne do jednego ze wspomnień, nie jej własnych, a mimo to tkwiących w pamięci Brenny jak drzazga: wspomnienia z innej wojny, zakończonej mniej więcej wtedy, kiedy ona przyszła na świat. Może to z tego powodu na twarz kobiety wypełzł powoli uśmiech, szczery, niemalże promienny, chociaż przecież wcale nie była teraz szczęśliwa. Jej wesołość była wesołością człowieka, który ma świadomość, że nadciąga coś mrocznego i strasznego, że nadszedł czas ciemności, ale chwyta ten krótki moment przed i obraca w palcach jak coś bardzo cennego.
- Oczywiście, że znam, Mavy - powiedziała, bo Mav i brat byli jedynymi osobami na świecie, których odpowiedzi faktycznie była w stu procentach pewna. - Zajęło ci to tylko parę sekund dłużej niż mnie, i to pewnie wyłącznie dlatego, że mam większą wprawę w szybkim mówieniu, takim bez nabierania tchu. Ale wiesz, jestem cała dorosła i w ogóle, więc wypadało zachować dobre maniery i najpierw wyjaśnić, o co chodzi i poczekać na odpowiedź, zamiast stawiać cię przed faktem dokonanym…
Chociaż może i tak ją przed takim stawiała. Mavelle po prostu nie mogła powiedzieć „nie”, bo wtedy nie byłaby Mavelle. I to samo tyczyło się Brenny.
- Ministerstwo, Brygada, aurorzy. Mamy tam ten problem, że musimy grać z godnie z zasadami – dodała, i rozumiała to, rozumiała grę według zasad, stawianie jasnej różnicy między „nimi”, a „nami”, ale w tej chwili nadchodziły czasy, gdy albo zaczną kombinować, albo ulegną zagładzie. – Poza tym jeżeli Voldemort ma choć odrobinę rozumu albo przynajmniej ma po swojej stronie kogoś, kto myśli, zacznie od infiltrowania Ministerstwa. Wysokie stanowiska, ktoś z aurorów, ktoś z Brygady. Jemu wystarczą trzy – cztery osoby, to już wystarczy, aby zepsuć wszystkie plany ministerstwa. A te parę osób znajdzie zawsze. Kogoś, kto sam jest czystej krwi i rywalizuje o stanowisko z mugolakiem. Kogoś, kto popadł w długi i można go kupić. Albo szantażować.
Urwała i westchnęła, po czym pokręciła głową. Niekoniecznie musiała od razu wyrzucać z siebie to wszystko w kuchni Mavelle, zwłaszcza, że w tej chwili niczego z tym nie zrobią. Ot myśli kłębiły się jej w głowie od dawna i chyba pierwszy raz wypowiedziała je na głos.
To był nie tylko czas ciemności, ale też nieufności. A Brenna do tej nie przywykła. Miała w sobie wiele sympatii wobec ludzi i chociaż nie grzeszyła nadmierną naiwnością, to jeszcze dwa, trzy lata temu chciała do wszystkich podchodzić bez uprzedzeń.
Teraz jednak koniec z tym. Każdy czystokrwisty, a nawet półkrwi, mógł jeżeli nie służyć Voldemortowi, to przynajmniej po cichu mu sprzyjać.
- Dawaj tę czekoladę. Zawsze powtarzałam, że czekolada działa dobrze na smutki – zażądała kobieta, posyłając kuzynce kolejny uśmiech. – Ach. Chyba powinnaś wiedzieć, do jakiej organizacji dokładnie dołączasz, prawda? Zdaje się, że nazywamy się Zakonem Feniksa. Mam tylko nadzieję, że nie każą mi nosić zakonnego habitu. Jestem pewna, że źle bym w nim wyglądała. Poza tym niewygodnie wchodzi się w takim na drzewa.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
broom broom
Throw me to the wolves and
I'll return leading the pack

Mavelle Bones
#6
11.12.2022, 02:24  ✶  
Życie bywało przepełnione kontrastami. Śmierć i narodziny obok siebie. Piękno i brzydota. Albo, jak teraz: czekolada, ciepło, sielanka, wszystko, co wskazywało na przytulny azyl, zestawione z tak poważnymi i niepokojącymi rzeczami jak Voldemort czy niebezpieczeństwo.
  Powinny teraz rozmawiać raczej o nadchodzącym Yule, o przygotowaniach do świąt, które miały nadejść niespodziewanie szybko, jak to zwykle bywało – w końcu czasem wystarczyło ledwie mrugnąć, żeby odkryć, iż miało się za sobą tydzień, dwa, miesiąc – tak że kwestia określenia, gdzie, kto, z kim. Albo o najnowszych łupach. Książkowych i filmowych, ma się rozumieć; w końcu mugole mieli całkiem niezłą wyobraźnię. I nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, jak często znajdowali się blisko prawdy.
  Zapach czekolady rozlewał się coraz bardziej po kuchni; Mavelle wróciła do garnuszka, mieszając w nim skrzętnie. W końcu to wszystko musiało się ładnie rozpuścić, wymieszać jak należy; nie mogły pić bezładnej mieszanki mleka i czekolady. Znaczy no, pewnie by i mogły, ale nie byłby to ten smak, którego oczekiwało się po tym konkretnym napoju.
  Parsknęła cicho. „Parę sekund dłużej niż mnie”. Być może i tak, tylko że…
  - Moja droga, zgodziłam się, zanim zadałaś pytanie. Nie sądzisz, że tym samym pobiłam twój rekord? – spytała lekkim tonem, wręcz żartobliwym – jakże niepasującym do, jakkolwiek by nie patrzeć, poważnej rozmowy, traktującej poniekąd o losach czarodziejskiego świata? Mugolskiego, zapewne, zresztą też. Bo jeśli sobie podporządkuje jeden świat, to dlaczego nie miałby sięgnąć i po drugi?
  W każdym razie, w tej sytuacji z perspektywy Mavelle wybór, jaki miała, był wyłącznie iluzoryczny. Nie dołączyć? To oznaczało siedzenie z założonymi rękoma i czekanie, aż sprawa rozwiąże się sama. Wskazówka: nigdy nic się samo nie rozwiązywało, chyba że przychodziła Pani Śmierć i przecinała nici żywota, w ten sposób ucinając pewne sprawy. Ale Riddle nie należał do starych ludzi, czarodzieje mieli zresztą w zwyczaju żyć dość długo, więc o ile nie znajdzie się taki jeden, który postanowi wsadzić mu różdżkę w oko i pchnąć ją dalej, to raczej nie należało liczyć na to, iż natura zrobi swoje.
  Znaczy, zrobić zrobi i tak, bo co ma początek, ma i swój kres, ale po prostu… nie tak szybko, jak by sobie życzyła. Niestety.
  - Owszem – mruknęła cicho, nachylając się ponownie nad garnuszkiem, zżymając się w duchu, że czekoladzie jeszcze trochę brakowało do pełnego roztopienia się. No przecież… Ale nie tylko to irytowało – konieczność grania zgodnie z zasadami, kiedy to przecież druga strona zdecydowanie nie grała według nich, ograniczała. Aż za bardzo. A przecież należało podjąć stanowcze kroki…
  - Szczerze? Założyłabym, że już zaczął. Że już te osoby w Ministerstwie pozyskał. W końcu ten cały jego manifest? Raczej nie wygłosił go pod wpływem impulsu, to musiało być odpowiednio zaplanowane, przygotowane, jak również i następne posunięcia. Chyba że faktycznie jest skończonym idiotą i nie ma przy sobie nikogo z choćby kawałkiem działającego rozumu, ale na to bym nie liczyła – stwierdziła z pewnym przekąsem w głosie. Coś takiego uprościłoby sprawy, niemniej wtedy byłoby najzwyczajniej w świecie o wiele za pięknie.
  A życie w takich przypadkach piękne nie bywało; za duży kaliber, żeby liczyć na taki łut szczęścia.
  - No już, już, widzisz, zaraz będziesz miała – obiecała, ściągając garnuszek z ognia, żeby zacząć przelewanie do kubków. Brenna faktycznie miała pianki z czekoladą – napchała ich do naczynia tyle, że to się wszystko ledwo mieściło, a i tak kuzynce dostał się największy możliwy kubek w kolekcji Mavelle.
  Ciche stuknięcie o blat. Przesunęła czekoladę w stronę kuzynki, samej zajmując miejsce na drugim krześle; objęła swoją dłońmi, nie decydując się na natychmiastowe upicie swego kulinarnego dzieła sztuki.
  - No wiesz, jak na tajną organizację byłoby to bardzo niedyskretne – zauważyła z uśmiechem, wyobrażając sobie tę wizję – Ale możesz być pewna, że będziesz miała habit. I będziesz się w nim wdrapywała na drzewo – zrobiła dramatyczną pauzę, po czym uzupełniła – Na papierze, oczywiście.

621/1605
Chichot losu
I’m not looking for the knight
I’m looking for the sword
Brązowe, niezbyt długie włosy, często rozczochrane. Wzrost wysoki jak na kobietę, bo mierzy sobie około 179 centymetrów wzrostu. Twarz raczej sympatycznie ładna niż piękna, nie wyróżniająca się przesadnie i rzadko umalowana. Brenna porusza się szybko, energicznie, głos ma miły i rzadko go podnosi. Ubiera się różnie, właściwie to okazji - w ministerstwie widuje się ją w umundurowaniu albo w koszuli i garniturowych spodniach, kiedy trzeba iść gdzieś, gdzie będą mugole, w Dolinie w ubraniach, które ujdą wśród mugoli, a na przyjęcia i bale czystokrwistych zakłada typowe dla tej sfery zdobione szaty. W tłumie łatwo może zniknąć. Jeżeli używa perfum, to zwykle to jedna z mieszanek Potterów, zawierająca nutę bzu, porzeczki i cedru, a szamponu najczęściej jabłkowego, rzecz jasna też potterowskiego.

Brenna Longbottom
#7
11.12.2022, 13:46  ✶  
- Tu można się kłócić, bo właściwie powiedziałam, że coś proponuję, nie wyjaśniłam tylko od razu, o co chodzi, ale zgoda padła już po tym... - stwierdziła Brenna z udawanym uporem, zupełnie jakby to były jakieś zawody. Choć przecież nie były, a nawet gdyby, naprawdę nie miały dużej konkurencji. Ludzi niechętnych Voldemortowi było znacznie więcej niż tych, którzy go popierali. Większość z nich jednak nie miała zamiaru walczyć z różdżką w ręku i... Brenna ani trochę się temu nie dziwiła. Mieli swoje życia, nie chcieli ich ryzykować. Dzieci, partnerów, rodziców, wymagających pomocy.
Ktoś jednak musiał coś zrobić.
A jakoś tak się utarło, że jeżeli widziała, że "ktoś" powinien "coś" zrobić próbowała zrobić to sama. Obie z Mavelle nie miały dzieci, mężów, ich rodzice mogli doskonale sobie poradzić i w dodatku mieszkali w miejscach dobrze chronionych. Ryzykowały głównie własnymi głowami. Pracowały w dodatku w Brygadzie, co mogło Zakonowi pomóc - bo niby ich praca na co dzień wcale nie była jakoś niezwykle niebezpieczna, więcej było zgłoszeń o skradzionych miotłach niż mordach (do tej pory przynajmniej...), ale miały dostęp do pewnych informacji.
- Pewnie tak. Zwłaszcza, że wiele osób w Ministerstwie to czystokrwiści - westchnęła Brenna. - Tacy Malfoyowie? Abraxas albo Forty? Mają wypisane na czołach pogardę wobec "szlamowej krwi".
Może nie dołączyli bezpośrednio do śmierciożerców – chociaż Longbottom ani trochę by się tym nie zdziwiła – ale na pewno w mniejszym lub większym stopniu popierali postulaty Voldemorta. I będą mieli kontakt przynajmniej z niektórymi z jego zwolenników. Kto w końcu mógłby pójść na to szaleństwo poza, po pierwsze, czystokrwistymi, po drugie, absolutnymi szumowinami, które cieszą się na myśl o zabijaniu, kogo zechcą, i po trzecie: tymi, którzy należą do obu pierwszych grup?
– Myślę, że gdyby był zupełnym idiotą, Albus Dumbledore nie zwoływałby ludzi – wymruczała z namysłem, jakby faktycznie przez chwilę rozważała taką wersję. Bo i tak było. Manifest był szaleństwem, to wszystko było szaleństwem, Voldemort więc na pewno był szalony… ale skoro Dumbledore traktował go poważnie, był w tym szaleństwie poważnym zagrożeniem. – Wiesz, że jeśli chodzi o czekoladę jestem niecierpliwa – rzuciła w odpowiedzi na to, że „już, już, zaraz będzie miała”.
Gdy kubek stanął przed nią, porwała piankę, najpierw jedną, potem drugą, nim jeszcze zdążyły nasiąknąć czekoladą i wsunęła je do ust. Dłonie, wciąż skostniałe po przechadzce w chłodny, listopadowy wieczór, oparła o gorące naczynie, rozgrzewając je w ten sposób.
– Och, kolejny komiks? Jakie to urocze, że uznajesz mnie za godną ich bohaterkę – roześmiała się. – Zakon. Ciekawe, czy to od tych wszystkich mugolskich – rycerskich. Chociaż one to chyba nie miały najlepszej opinii i takie tam. W każdym razie… – westchnęła i umilkła na moment, potrzebny do pochylenia się i podmuchania gorącej czekolady, by ta nieco szybciej stała się zdatna do spożycia. – Pewnie nie muszę ci tego mówić, ale dla formalności. Ani słowa nikomu. Nawet jeżeli danej osobie ufasz, trzeba ostrożnie. Mogą kogoś zaszantażować, dopaść jego rodzinę i takie tam. My pod tym względem jesteśmy w komfortowej sytuacji.
Ojcowie Brygadziści, rodzina z tradycjami pojedynkowymi, posiadłość rodowa Longbottomów dobrze chroniona.


Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.
broom broom
Throw me to the wolves and
I'll return leading the pack

Mavelle Bones
#8
11.12.2022, 22:29  ✶  
- No nie wiem, wspomnienie o propozycji to jeszcze nie właściwa propozycja, ani, tym bardziej, pytanie – stwierdziła, wyraźnie przekomarzając się z Brenną. Kolejny kamyczek do ogródka kontrastu, dysonansu, jaki tkwił w całej tej sytuacji. Sielanka zderzająca się z ponurością rzeczywistości.
  Wyspa ciepła na morzu ciemności.
  Niemalże dosłownie, bowiem w mieszkaniu Bonesówny faktycznie było ciepło, a pogoda za oknem pozostawiała wiele do życzenia. Z czasem zaś, miała pozostawiać jeszcze więcej. Tyle że deszcz zamieni się na śnieg, na śnieg zaś jakoś patrzyło się nieco łaskawszym okiem, zwłaszcza w okolicach Yule; w końcu co to za święta bez wszechobecnej, skrzącej bieli, bez lepionych bałwanów, bez rzucania się śnieżkami i budowania fortów…?
  - Całkiem sporo odeszło, gdy Leach został ministrem – wymruczała z zadumą w głosie, cofając się w czasie, grzebiąc we wspomnieniach – Ale tak, wciąż tych czystej krwi nie będzie mało. I tak, Malfoyów nawet w pierwszej kolejności podejrzewałabym o sprzyjanie Voldemortowi, zaraz po nich Blackowie... – skrzywiła się nieznacznie. Nie byli jedynymi, którzy dbali o czystość krwi, traktując tym samym pozostałych jakby byli kimś gorszym, podrzędnej kategorii. Co przecież nie było prawdą, nie mogło być – krew to tylko krew, najważniejsze zaś to, co miało się w łepetynie. Czyny, nie słowa, to prawdziwie świadczyło o człowieku. Nie pochodzenie.
  - Tooo… swoją drogą – zgodziła niemalże natychmiast z kuzynką. Bo wtedy po co zwoływać? Inicjatywa przeciwnika sama by się wtedy zawaliła, rozsypała niczym domek z kart i jedyne, co wkrótce po niej by pozostało, to pamięć o tych wydarzeniach. I może jeszcze artykuły w gazetach, a kiedyś – jedynie rozdziały w księgach historycznych.
  Albo nawet i to nie, może by imię Voldemorta przepadło koniec końców w pomroce dziejów, stało się jedynie popiołem na językach, którego posmak by się rozmył i został zastąpiony zupełnie innym. Tak jak chociażby w tej chwili, kiedy słodycz czekolady zdawała się pomniejszać ciążące nad ich głowami problemy, rozjaśniać ponury dzień.
  - Gdzieżbym śmiała o tym zapomnieć – rzuciła lekko. Otuliła mocniej kubek dłońmi, pociągnęła niewielki łyk czekolady; gorącej, niemalże parzącej. Słodkiej, rozgrzewającej, rozleniwiającej niemalże. Czas zdawał się na chwilę zatrzymać, zawiesić; wszelkie niebezpieczeństwa jawiły się wręcz jako nierealne.
  - Nooo, tak, chyba że nie chcesz? Wiesz, tak mogę narysować, że nic, tylko wsadzić w ramkę i powiesić na ścianie. Nad kominkiem, co ty na to? – zażartowała, po czym spoważniała. Tak, pewne kwestie były aż nadto oczywiste, takie jak zachowanie milczenia, chociażby. Stanowiłoby to w końcu swoiste odkrycie kart, naraziło na ściągnięcie niechcianej uwagi – Oczywiście, ani słowa – obiecała szczerze.
  Rozmowa nad czekoladą trwała jeszcze przez długą chwilę; opróżnienie kubków i wchłonięcie pianek nie było takie szybkie, ale i też żadnej z kobiet raczej się nie spieszyło. Jakkolwiek by nie patrzeć, nic nie trwało wiecznie – toteż gdy w kubkach pojawiło się dno i nie ostała się ani jedna pianka, gdy powiedziano wszystko, co w tej chwili należało powiedzieć, wśród ścian tego mieszkania znów pozostała tylko jedna osoba.


Koniec sesji

472/2077
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości
Podsumowanie aktywności: Mavelle Bones (2128), Brenna Longbottom (2075)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa