• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 … 4 5 6 7 8 … 14 Dalej »
[13 marca 1971] I'll ride by and blow ya brains out | Lorraine i Felician

[13 marca 1971] I'll ride by and blow ya brains out | Lorraine i Felician
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
16.03.2024, 21:53  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.10.2024, 12:20 przez Mirabella Plunkett.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Lorraine Malfoy - osiągnięcie Piszę więc jestem

Cichy szelest ciepłej, skromnej sukni i poł dosyć wysłużonego płaszcza towarzyszył Lorraine, kiedy przemykała ulicami Nokturnu, jak zawsze spowitymi w delikatnym półmroku. Świt nie zdążył jeszcze rozproszyć wspomnień nocy, wciąż zalegającej w zaułkach dzielnicy lepką czernią. Powoli dało się jednak odczuć dookoła wiosnę, której pierwsze, podszyte chłodem powiewy, wybudzały z zimowego letargu coraz to wcześniej wstające słońce. Zmienił się już nawet sposób, w jaki jego tarcza wędrowała po niebie: jeszcze kilka tygodni temu o tej porze uliczki Nokturnu spowijała ciemność – ciemność, na tle której jasna postać blondwłosej kobiety zwykła wyróżniać się tak, jak wypchany jednorożec wyróżniał się w wystroju głównej sali właśnie mijanego burdelu Rose Noire. Teraz jednak, ze srebrzystymi włosami związanymi w warkocz i twarzą wtuloną w kołnierz wyblakłego płaszcza, Lorraine starała się zlać w jedno z poranną szarówką. Przemykała bocznymi uliczkami, nieświadoma tego, że jest śledzona przez czyjeś oczy. Oczy, które nie należały do człowieka.

Przyroda powoli budziła się do życia. Widziała to w kałużach po stopniałym śniegu oraz w pierwszych przebłyskach zieloności, wychylających się nieśmiało z rozpadlin w murach i pęknięć między betonowymi płytami chodnika. Widziała to w rosnącej liczbie ciał ciałach topielców, które zaczęto dostarczać do jej zakładu po pierwszych roztopach: ofiary długiej zimy, które na wiosnę wypływały na powierzchnię kanału, uwolnione od skuwającego je lodu. Nokturn był jej domem odkąd skończyła piętnaście lat, więc zdążyła dobrze poznać jego zwyczaje. Przyroda powoli budziła się do życia, ale Nokturn potrzebował jeszcze chwili. Bo Nokturn nigdy nie spał. Nokturn trwał w niespokojnym letargu, zmęczony uciechami minionej  nocy, niegotowy jeszcze na niegodziwości nadchodzącego dnia – potrzebował tylko chwili spokoju – potrzebował tylko kilku minut wyrwanych spod władzy czasu, kilku minut, by móc przymknąć ociężałe powieki i odpocząć.

Lorraine nie miała na to czasu.

Informacyjna siatka szpiegowska, budowana przez Malfoy przez długie lata, przypominała misterną pajęczynę: żadne, choćby najmniejsze drgnięcie nici nie mogło pozostać niezauważone, nie, kiedy za wiłą – która, zajmując miejsce w centrum pajęczyny, przypominała dotkniętą albinizmem akromantulę z kilkorgiem par wszystkowidzących oczu – stały zastępy anonimowych donosicieli. Jej informatorów. Jej pająków, bo tak wolała ich nazywać. Wiadomość od jednego z nich – zręcznego przemytnika, który robił dodatkowo za przywódcę większej szpiegowskiej komórki – dotarła do niej kilkanaście godzin temu.

Pomyślałem, że zechcesz rzucić na to okiem osobiście. Dziadek podsłuchiwał rozmowy Delaneya miesiącami, wtedy kiedy jeszcze pracował jako ochroniarz w Galeonie. Staruszek będzie współpracował, nienawidzi Delaneya jak psa. Raport od reszty – jutro. Uprzedzić go, że przyjdziesz?

Kim właściwie był Delaney? Klientem z ważnym zleceniem? Obiektem zlecenia? To nie było ważne. Ważnym było to, że Delaney – właściciel przybytku o dumnej nazwie Galeon – był jednym z wielu ludzi zaplątanych w pajęczynę powiązań Lorraine Malfoy i wydawał się wystarczająco ważny w kontekście knowań wiły, by ta udała się przesłuchać jednego z jego byłych pracowników osobiście. Doskonale wiedziała, że informacje na temat Delaneya zainteresują kilku istotnych graczy Podziemia, zwłaszcza Madame Fontaine, z którą wypadało żyć w zgodzie.

Staruszek – były ochroniarz Delaneya, którego wspomnienia chciała wydobyć za pomocą legilimencji –  koczował w starym hangarze. Hangar służył mieszkańcom Nokturnu za czarny rynek. Lorraine, wchodząc do środka, nawet się nie rozejrzała. Kluczyła pewnie miedzy obskurnymi stoiskami i rozwalającymi się sklepami, kierując swe kroki w umówione miejsce spotkania. Wewnątrz, brudny, zakurzony budynek był mikrokosmosem slumsów: drobne sklepiki piętrzyły się jeden na drugim, ułożone kompletnie bezładnie na kilkunastu poziomach, tworzonych przez chwiejne półpiętra, podesty i zbite z losowych desek schody; przypominało to wszystko wielkie mrowisko – Horda, mówili na niego miejscowi, znosząc brud, smród i ciasnotę tylko dlatego, że nie kręcili się tutaj przedstawiciele służb porządkowych. To nie było tylko miejsce handlu. Tutaj niektórzy ludzie żyli – i umierali.

Lorraine przestąpiła przez kilku odrętwiałych ćpunów, rzuciła knuta jakiemuś dzieciakowi, pozdrowiła skinieniem głowy paru nieśpiących tubylców. Nie było sensu ukrywać twarzy. Wszyscy ją znali na Podziemnych Ścieżkach, a jeżeli nie znali jej – znali jej ojca. Co z tego, że właśnie szykowała się, by użyć na kimś nielegalnej magii? Nikt nie zwróci uwagi na siedzących w milczeniu staruszka z młodą dziewczyn. Kogóż miałaby się zresztą bać? Tutaj nikt nie mógł na nikogo donieść funkcjonariuszom Brygady Uderzeniowej, wszyscy byli częścią przestępczej Hordy. Nikt nie mógł zdradzić Ministerstwu, co działo się pośród cieni hangaru: wszyscy tutaj prowadzili mniej lub bardziej nielegalne interesy, nieważne, czy chodziło o obrót towarem o niepewnym statusie prawnym – jak choćby w przypadku niebezpiecznych czarnoksięskich artefaktów – czy o handel przedmiotami – na przykład  kłusowniczymi trofeami pozyskiwanymi z rzadkich istot magicznych. Wszystko było tutaj wątpliwego pochodzenia, kradzione, przywłaszczone, a w najlepszym przypadku – podrobione. Zdecydowana większość wystawionych tu na sprzedaż fantów pochodziła z rabunku – nieważne, czy chodziło o głośny rozbój czy cichy przekręt, mały szwindel czy wielkie oszustwo – handlarze plądrowali domy, grabili grobowce i przeklęte ruiny, ogałacali rodzinne skarbce, a czasem – czasem zaś po prostu sięgali do cudzych kieszeni.

Lorraine sięgała tylko do cudzych umysłów.

– Nie bój się, to nie boli – wyszeptała do starszego mężczyzny, który mimo jej wcześniejszych zapewnień, wydawał się raczej przestraszony perspektywą użycia na nim legilimencji: oboje stali za ladą straganu zastawioną starymi zegarami naprawianymi przez staruszka, osłonięci przed wścibskimi spojrzeniami ludzi dookoła. Głos Malfoy był wyjątkowo ciepły, radosny niemalże, chociaż wpiła ostro palce w ramię mężczyzny, by ten – omamiony czarem wili – usiadł posłusznie na stołku. Uśmiechnęła się, z trudem tłumiąc narastające podniecenie.

– Będę bardzo delikatna – obiecała, zanim wypowiedziała w myślach formułę zaklęcia.

A potem zatraciła się we wspomnieniach staruszka, witając z rozkoszą to cudownie euforyczne uczucie, jakie zawsze towarzyszyło jej przy przeglądaniu cudzych umysłów: widząc zachwyt na jej twarzy, nie sposób było zaprzeczyć, że legilimencja była dla Malfoy czymś więcej niż zręcznym narzędziem do pozyskiwania informacji: ona była od tego absolutnie uzależniona.


Yes, I am a master
Little love caster
Tło narracyjne
koniecpsot1972
zasady korzystania
rzuty kością
Czarodziej nieznanego statusu krwi, będący baśniopisarzem oraz autorem książki Baśnie Barda Beedle'a. Żył w XV wieku, ale większość jego życia pozostaje dla nas tajemnicą.

Bard Beedle
#2
26.03.2024, 22:22  ✶  

Kończąca się powoli noc, choć jeszcze niewiele na to wskazywało, powoli wybudzała do życia całą okolicę. Czy może raczej wieściła zmianę warty. To była chyba jego ulubiona pora, efektowna, bogata w podejrzane zdarzenia i mało podejrzana sama w sobie. Zwłaszcza dla kogoś, kto i tak niespecjalnie rzucał się w oczy w dużym mieście. Lubił ten stan rzeczy, być niewidzialnym. To takie naturalne i swobodne.

Drobne ciałko opadło miękko na brzeg rynny, o którą zaczepiło pazurkami. Rzut oka w tę czy w inną stronę był instynktowny, wrodzona ostrożność, która pod tą postacią potęgowała się jeszcze bardziej. Być może to tylko jego własny rozsądek, ale Felician byłby skłonny założyć, że część zwierzęcej natury odzywa się mocniej w przemienionych animagach.

Przeskoczył zgrabnie na dach i dzióbnął ciemną plamkę, która się tam znajdowała. Nie była jadalna, ale nie była też jego celem, a jedynie przykrywką. Kolejny rzut oka skierowany był w dół, gdzie ciemną ulicą sunęło jasne widmo. Wróbel w kilku podskokach dotarł na róg dachu, gdzie przefrunął tuż pod niego i schował się na załomie rynny. Otulony cieniem i odgrodzony od niebezpiecznego nieba, mógł w pełni poświęcić się temu, co działo się w dole. Ta sylwetka. Ta twarz. Były znajome. Ta świadomość pełzała po myślach i wierciła w głowie, nie mogąc dopasować wspomnienia.

To tylko rozbudzało ciekawość i podejrzliwość zarazem. Nie zapomniał tego, po co pierwszy raz zagłębił się w trzewia Nocturnu. I nigdy tego nie porzucił, choć zapał przygasł jak niestrzeżone ognisko. Przygasł czy wzniecił pożar? To była kwestia dyskusyjna, ale tak czy inaczej ciężko było już zrobić zeń coś sensownego. Ale nie dla niego. Skoro mogła nadarzyć się okazja, zamierzał spróbować. Sprawdzić. Kiedyś trafi.

Przekręcił delikatnie łebek, jednym okiem śledząc kroki kobiety, a kiedy zniknęła za rogiem, zeskoczył w dół i pofrunął tuż nad budynkami. Czego już zdążył się nauczyć, to momentów, kiedy kuse skrzydełka robiły największy hałas. Nauczył się ich unikać, chyba że było mu to na rękę. Teraz nieszczególnie, większość ptaków wciąż spała. Zniżył lot i zauważył białe widmo wchodzące do hangaru, odbił więc znów w górę, by odnaleźć okno pod sufitem, wybite dawno temu przez włamywacza, w czasach, kiedy to miejsce służyło właściwszym celom. Jeszcze głębszy półmrok otulił go zewsząd, w dole zaś miękko błyskały lampy stoisk i innych prowizorycznych przybytków. No i oczywiście ona. Szybko zeskoczył z belki sufitowej i zanurkował między sklepiki, na moment zatrzymując się wśród wystawionych na sprzedaż mioteł, zapewne z odzysku.

Źrenice w małych oczkach rozszerzyły się, kiedy z nowej perspektywy mógł wreszcie dostrzec twarz kobiety. Kiedy uzmysłowił sobie, kim ona jest. Zamarudził kilka zbyt długich sekund, omal nie wpadł na rękę sprzedawczyni mioteł, a potem umknął cicho na łapkach i odfrunął w ślad za nią. Wymijanie ludzi zajętych swoimi sprawami i swoim prawie-nie-życiem nie stanowiło wielkiego wyzwania, a migocące od lamp cienie stały po jego stronie. Nie zauważyła. Jeszcze. Co zamierzał, jeśli zauważy? Ale przecież nie wiedziała. Zawsze mógł zacząć skubać jakieś śmieci, było ich tu pełno.

Przycupnął za wystrzępionym kartonem, który robił za szyld jednej z bud, która stała dokładnie naprzeciwko zegarmistrza. Ale to nie wystarczało. Przefrunął szybko do owej budy i wcisnął się między jej ścianę a sąsiednią, gdzie składowano rupiecie. Znalazł szparę. Nie znał starego faceta, ale dobrze kojarzył zaklęcie. Po co? Dlaczego on? To byłaby dziwaczna przyjemność, choć niewątpliwie była częścią całej zabawy.


Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
06.04.2024, 17:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.10.2024, 11:43 przez Lorraine Malfoy.)  
Każdy umysł był inny; każdy był dla niej swego rodzaju wyzwaniem, łamigłówką: tak to tłumaczyła kiedyś z wypiekami na policzkach Atreusowi, wpadając w podekscytowany słowotok kogoś, kto wreszcie może się podzielić swoimi przemyśleniami na temat, którego zgłębianiu poświęcił długie, długie godziny. Miranda Malfoy – macocha Lorraine – zwykła mawiać, że nie można tak naprawdę poznać drugiego człowieka, dopóki nie zajrzy się do wnętrza jego głowy, dopóki nie przeniknie się w głąb myśli i wspomnień. Lorraine nigdy nie mogła być pewna, co czeka na nią pod powierzchnią, ale nie wzbudzało to w niej trwogi, wręcz przeciwnie: zanurzając się w nieznane, Lorraine czuła tylko przypływ adrenaliny, a początkowe napięcie obecne w jej ciele – lekko zmarszczone brwi, usta zaciśnięte w kreskę i rygorystyczna sztywność postawy – szybko ustępowało, kiedy pozwalała się porwać nadnaturalnym doznaniom związanym z eksploracją cudzych umysłów. Niektóre – tak jak ten należący do przesłuchiwanego przez nią podstarzałego zegarmistrza – przypominały eleganckie mechanizmy: to były precyzyjne i uporządkowane maszyny stworzone podług nieprzetłumaczalnych schematów, doskonale logiczne – a jednocześnie wymykające się wszelkim prawom logiki. Inne przywodziły na myśl abstrakcyjne pejzaże, zalewające legilimentkę feerią niepowtarzalnych barw, które układały się w paletę wspomnień, by zaraz spłynąć po sztaludze myśli, kolory wymieszane bez większego ładu i składu. Jeszcze inne… Och, ale w tym wszystkim Lorraine najbardziej kochała przecież własny umysł – ten, którego nie potrafiła zrozumieć. Zgłębiała wnętrza cudzych umysłów tylko po to, by znaleźć sposób na opisanie swojego.

Twarz wiły, która przez dłuższy moment nie wyrażała niczego poza absolutnym skupieniem, zaczęła zmieniać się jednak pod wpływem zalewających ją wspomnień, uczuć, emocji: Lorraine najchętniej sięgała po te najbardziej skrajne, najbardziej gwałtowne. Zawsze ciągnęło ją przez to do ludzi obdarzonych wielką intensywnością – tych targanych namiętnościami, w których to tkwiło wiele sprzeczności – ci zapewniali jej wręcz ekstatyczne doznania. “Łączę przyjemne z pożytecznym”, mówiła wtedy – wyczerpana, choć szczęśliwa, i oczywiście, bogatsza w nową wiedzę. Poddała się prądowi wspomnień i myśli staruszka: wyraz błogości rozlał się na jej twarzy, kiedy pozwoliła by obmywał ją nurt pamięci. Dziadek nie był nudny: wyczytała z jego wspomnień wszystko to, czego potrzebowała, i miała z tego trochę uciechy. Nie był jednak nikim istotnym – nikim wyjątkowym – tylko kolejnym trybikiem w skomplikowanym mechanizmie poruszającym Nokturnem, w tym misternym automatonie, który był niczym innym jak fantazyjnym zegarem – zegarem, który pokazywał ludziom, ile czasu im pozostało.

Delaneyowi pozostało go bardzo niewiele.

Wtem, wybiła jednak pełna godzina, a świat zalała kakofonia dźwięków. Zegary, setki zegarów, naprawianych przez podstarzałego zegarmistrza powróciło do życia – najgłośniejszy zaś okazał się zegar z kukułką, która zaczęła wwywrzaskiwać popularny jingiel radiowy. Gwałtowne westchnienie wyrwało się z piersi zaskoczonej wiły. Lorraine cofnęła się instynktownie, tak, że w niewielkiej przestrzeni straganu oparła się znienacka plecami o zbitą z koślawych drewienek, prowizoryczną ścianę. Ściana ta stanowiła jeden z kilku filarów podtrzymujących rozchybotany strop, a jednocześnie – łączyła starą budę, którą zajmował staruszek z kolejną, stojącą tuż obok – cała ta misterna konstrukcja dodatkowo zadrżała, kiedy uwolniony spod działania uroku dziadek z impetem uderzył w przeciwległą ścianę. Lorraine wyciągnęła rękę w jego stronę, oferując swoją pomoc: przytrzymała dziadka za ramię, by ten nie spadł ze stołka – wciąż jeszcze wyraźnie rozchwiany po ostatnich doznaniach – cierpliwie czekając, aż mężczyzna odzyska równowagę i zacznie kontaktować na tyle, by uciszyć koncert zegarowej orkiestry.

Przeraźliwy hałas – jakby nie dość, że wstrząsnął wystarczająco już wątłymi posadami straganu – obudził nie tylko sąsiadów staruszka, ale też i ptaki, śpiące do tej pory na żerdziach pod sufitem. Cała chmara ptactwa poderwała się do lotu, głośno trzepocząc skrzydłami: przelatywały obok nich, rozświergotane w swym przerażeniu, gubiąc pióra oblepione resztkami ptasich snów. Lorraine prychnęła śmiechem, który na zimnym powietrzu sperlił się w ulotny obłok pary.

Jakże surrealistyczna to scena, pomyślała Lorraine, obracając w palcach pióro wróbla, które spadło jej na kołnierz płaszcza, jakże piękna. Spojrzała na niewielkiego ptaszka skulonego na żerdzi, w kącie, i uśmiechnęła się w zamyśleniu. Wyciągnęła otwartą dłoń w jego stronę.

Kukułka w końcu przestała krzyczeć.


Koniec sesji


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Bard Beedle (548), Lorraine Malfoy (1598)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa