Cichy szelest ciepłej, skromnej sukni i poł dosyć wysłużonego płaszcza towarzyszył Lorraine, kiedy przemykała ulicami Nokturnu, jak zawsze spowitymi w delikatnym półmroku. Świt nie zdążył jeszcze rozproszyć wspomnień nocy, wciąż zalegającej w zaułkach dzielnicy lepką czernią. Powoli dało się jednak odczuć dookoła wiosnę, której pierwsze, podszyte chłodem powiewy, wybudzały z zimowego letargu coraz to wcześniej wstające słońce. Zmienił się już nawet sposób, w jaki jego tarcza wędrowała po niebie: jeszcze kilka tygodni temu o tej porze uliczki Nokturnu spowijała ciemność – ciemność, na tle której jasna postać blondwłosej kobiety zwykła wyróżniać się tak, jak wypchany jednorożec wyróżniał się w wystroju głównej sali właśnie mijanego burdelu Rose Noire. Teraz jednak, ze srebrzystymi włosami związanymi w warkocz i twarzą wtuloną w kołnierz wyblakłego płaszcza, Lorraine starała się zlać w jedno z poranną szarówką. Przemykała bocznymi uliczkami, nieświadoma tego, że jest śledzona przez czyjeś oczy. Oczy, które nie należały do człowieka.
Przyroda powoli budziła się do życia. Widziała to w kałużach po stopniałym śniegu oraz w pierwszych przebłyskach zieloności, wychylających się nieśmiało z rozpadlin w murach i pęknięć między betonowymi płytami chodnika. Widziała to w rosnącej liczbie ciał ciałach topielców, które zaczęto dostarczać do jej zakładu po pierwszych roztopach: ofiary długiej zimy, które na wiosnę wypływały na powierzchnię kanału, uwolnione od skuwającego je lodu. Nokturn był jej domem odkąd skończyła piętnaście lat, więc zdążyła dobrze poznać jego zwyczaje. Przyroda powoli budziła się do życia, ale Nokturn potrzebował jeszcze chwili. Bo Nokturn nigdy nie spał. Nokturn trwał w niespokojnym letargu, zmęczony uciechami minionej nocy, niegotowy jeszcze na niegodziwości nadchodzącego dnia – potrzebował tylko chwili spokoju – potrzebował tylko kilku minut wyrwanych spod władzy czasu, kilku minut, by móc przymknąć ociężałe powieki i odpocząć.
Lorraine nie miała na to czasu.
Informacyjna siatka szpiegowska, budowana przez Malfoy przez długie lata, przypominała misterną pajęczynę: żadne, choćby najmniejsze drgnięcie nici nie mogło pozostać niezauważone, nie, kiedy za wiłą – która, zajmując miejsce w centrum pajęczyny, przypominała dotkniętą albinizmem akromantulę z kilkorgiem par wszystkowidzących oczu – stały zastępy anonimowych donosicieli. Jej informatorów. Jej pająków, bo tak wolała ich nazywać. Wiadomość od jednego z nich – zręcznego przemytnika, który robił dodatkowo za przywódcę większej szpiegowskiej komórki – dotarła do niej kilkanaście godzin temu.
Kim właściwie był Delaney? Klientem z ważnym zleceniem? Obiektem zlecenia? To nie było ważne. Ważnym było to, że Delaney – właściciel przybytku o dumnej nazwie Galeon – był jednym z wielu ludzi zaplątanych w pajęczynę powiązań Lorraine Malfoy i wydawał się wystarczająco ważny w kontekście knowań wiły, by ta udała się przesłuchać jednego z jego byłych pracowników osobiście. Doskonale wiedziała, że informacje na temat Delaneya zainteresują kilku istotnych graczy Podziemia, zwłaszcza Madame Fontaine, z którą wypadało żyć w zgodzie.
Staruszek – były ochroniarz Delaneya, którego wspomnienia chciała wydobyć za pomocą legilimencji – koczował w starym hangarze. Hangar służył mieszkańcom Nokturnu za czarny rynek. Lorraine, wchodząc do środka, nawet się nie rozejrzała. Kluczyła pewnie miedzy obskurnymi stoiskami i rozwalającymi się sklepami, kierując swe kroki w umówione miejsce spotkania. Wewnątrz, brudny, zakurzony budynek był mikrokosmosem slumsów: drobne sklepiki piętrzyły się jeden na drugim, ułożone kompletnie bezładnie na kilkunastu poziomach, tworzonych przez chwiejne półpiętra, podesty i zbite z losowych desek schody; przypominało to wszystko wielkie mrowisko – Horda, mówili na niego miejscowi, znosząc brud, smród i ciasnotę tylko dlatego, że nie kręcili się tutaj przedstawiciele służb porządkowych. To nie było tylko miejsce handlu. Tutaj niektórzy ludzie żyli – i umierali.
Lorraine przestąpiła przez kilku odrętwiałych ćpunów, rzuciła knuta jakiemuś dzieciakowi, pozdrowiła skinieniem głowy paru nieśpiących tubylców. Nie było sensu ukrywać twarzy. Wszyscy ją znali na Podziemnych Ścieżkach, a jeżeli nie znali jej – znali jej ojca. Co z tego, że właśnie szykowała się, by użyć na kimś nielegalnej magii? Nikt nie zwróci uwagi na siedzących w milczeniu staruszka z młodą dziewczyn. Kogóż miałaby się zresztą bać? Tutaj nikt nie mógł na nikogo donieść funkcjonariuszom Brygady Uderzeniowej, wszyscy byli częścią przestępczej Hordy. Nikt nie mógł zdradzić Ministerstwu, co działo się pośród cieni hangaru: wszyscy tutaj prowadzili mniej lub bardziej nielegalne interesy, nieważne, czy chodziło o obrót towarem o niepewnym statusie prawnym – jak choćby w przypadku niebezpiecznych czarnoksięskich artefaktów – czy o handel przedmiotami – na przykład kłusowniczymi trofeami pozyskiwanymi z rzadkich istot magicznych. Wszystko było tutaj wątpliwego pochodzenia, kradzione, przywłaszczone, a w najlepszym przypadku – podrobione. Zdecydowana większość wystawionych tu na sprzedaż fantów pochodziła z rabunku – nieważne, czy chodziło o głośny rozbój czy cichy przekręt, mały szwindel czy wielkie oszustwo – handlarze plądrowali domy, grabili grobowce i przeklęte ruiny, ogałacali rodzinne skarbce, a czasem – czasem zaś po prostu sięgali do cudzych kieszeni.
Lorraine sięgała tylko do cudzych umysłów.
– Nie bój się, to nie boli – wyszeptała do starszego mężczyzny, który mimo jej wcześniejszych zapewnień, wydawał się raczej przestraszony perspektywą użycia na nim legilimencji: oboje stali za ladą straganu zastawioną starymi zegarami naprawianymi przez staruszka, osłonięci przed wścibskimi spojrzeniami ludzi dookoła. Głos Malfoy był wyjątkowo ciepły, radosny niemalże, chociaż wpiła ostro palce w ramię mężczyzny, by ten – omamiony czarem wili – usiadł posłusznie na stołku. Uśmiechnęła się, z trudem tłumiąc narastające podniecenie.
– Będę bardzo delikatna – obiecała, zanim wypowiedziała w myślach formułę zaklęcia.
A potem zatraciła się we wspomnieniach staruszka, witając z rozkoszą to cudownie euforyczne uczucie, jakie zawsze towarzyszyło jej przy przeglądaniu cudzych umysłów: widząc zachwyt na jej twarzy, nie sposób było zaprzeczyć, że legilimencja była dla Malfoy czymś więcej niż zręcznym narzędziem do pozyskiwania informacji: ona była od tego absolutnie uzależniona.