Powinien się lepiej do tego ubrać. W koronkę. W delikatny materiał, który najlżejszy oddech wiatru podniósłby do tańca. Zamieniłby go w coś olśniewającego, nieludzko jasnego - biała plama dla ludzkości, a z pleców spływałyby skrzydła. Nie, to byłby tylko materiał przypominający te skrzydła, ale uwieszony pod gałęzią drzewa unosiłby się ponad codziennością. Ponad zieloną trawą. Latając do góry nogami. Tak, latając, albo raczej - wisząc do góry nogami. Wszystko w najlepszym porządku, bez zbędnego krzyku, bez nawoływań. Tylko głowa zaczynała już boleć od tego bujania się na boki. Nie wspominając o tym, jak bolała noga, jak sznur zaciskał się na kostce i jedyne, co można było robić to... robić jedno wielkie nic. Niezależnie od wyobrażeń, marzeń i fantazji obrazek był żałosny i beznadziejny. Być może dla kogoś z zewnątrz zabawny, ale gdyby tylko pojawił się wybawca na białym koniu to już nie byłoby różnicy, czy by się śmiał, płakał czy kpił. Niech zrobi, co chce, byle tylko po chwili to upokorzenie się zakończyło, byleby go w końcu ściągnął z tego drzewa i pozwolił postawić nogi na ziemi.
Godność? Kiedyś jakaś istniała, ale nie unosiła się ona parę metrów nad ziemią. Była pozbawiona anielskich uniesień i słodkości doznań. Brzydka, brudna, niesmaczna. Dokładnie tak długa, jak daleko należało wyciągnąć dłonie, żeby sięgnąć po różdżkę i poradzić sobie samodzielnie z tym problemem. Ta godność była bardzo cicha. Krzyk przecież już niczego nie zmieni. Nie ma tajemniczych wybawców w tym lesie, nie ma przypadkowych przechodniów - to cholerny rezerwat. Nikt się po tym miejscu nie kręcił niepowołany. Głowa więc bolała coraz bardziej, tak samo nogi. A ta godność, duma? One już nie bolały wcale. Sznur, który zacisnął się na kostkach, zacisnął się też na szyi. Wyjątkowo mocno - wystarczająco, żeby dopływ krwi zmienił już kolor skóry na czerwony. Niepasujący zupełnie do otoczenia, które przecież było w całości niebieskie. Drzewa były niebieskie, zielona trawa była niebieska, nawet chmury zlały się w jego z nieskończonością kosmosu.
Robiło mu się niedobrze. Tak powinno to wyglądać? W końcu, znając sytuację, Alexander ruszy się z New Forest. Przy tym, co ostatnio się tutaj działo wyjątkowo często oglądał się za Laurentem. Jeśli nie on to może pojawi się w końcu Victoria? A może nie przyjdzie nikt. Może nawet Duma go nie znajdzie, żeby kogoś przyprowadzić, może nie zjawi się Fuego, żeby kogoś powiadomić. Czekasz na księcia z bajki, a przychodzi Nicość. Dzień dobry, jak się Pan ma? Dzień dobry, bardzo dobrze, a Pani? Miała zwykłe pantofelki, była piegowatą damą o zielonych oczach. Bliźniaczka Śmierci. Ciepły uśmiech na twarzy, figlarny błysk zieleni - wiesz, że nie jest w stanie ci pomóc, bo dla niej to, co byłoby za pomoc uznawane zostałoby strącone do roli tragedii w ludzkich rękach.
Oto więc była Tragedia. W ciszy lasu, który wcale nie był cichy. Śpiewały ptaszęta, szumiały olchy i dęby. Jeśli nie miałeś najwyższej wieży to nie mogłeś oczekiwać rycerza - co najwyżej kolejnego draba, który nabije siniaki na wrażliwe ciało, by bawić się dalej cudzym kosztem. Poziom żałosności śmierci takiej jak ta jakoś wcale Laurenta nie zadziwiała. Płynęła z nurtem uznania, że przecież nie mogłoby być inaczej, a jednak pisała się odczuciem zupełnej niesprawiedliwości. Już się nad tym napłakał. Płacz zostawił po sobie tylko zaczerwienione oczy. Próbował już z tą nędzą nad nędzami nawet zawalczyć, ale było z tego tyle, że głupia kartka z jakże dumnym napisem "PINIATA" została ściągnięta z jego pleców, w złości podarta, tak porwał ją i wiatr. W końcu spadnie deszcz, rozpadnie się, rozmemła. Nie zostanie po niej nawet ślad.
Więc wisiał.