Laurent miał dobry dzień.
Niezależnie od tego, co się działo, Laurent miał dobry dzień. Całe mnóstwo ludzi gotowe było za nim chodzić ze zmartwionymi oczami, upewniać się, że się odezwie, kiedy będzie potrzebował pomocy, trzymać jego ramię, jakby zaraz miał się rozsypać w porcelanowy pył. Głupcy, przecież porcelana nie rozsypuje się w proch... Ci wszyscy ludzie, dla których to musiał być dobry dzień byli zawsze bardzo daleko od New Forest. Mógł kłamać, że wysyłał do nich sowy z prośbą o pomoc czy duchowe wsparcie, ale tak nie było. Sinusoida doświadczeń - raz naprawdę musisz się znaleźć w czyimś otoczeniu, w następnej chwili najlepiej było, gdy nikt cię nie widział. Gdy siedziałeś na pustej plaży, pijany i ledwo kontaktujący z życiem, dumający co najwyżej nad tym, dlaczego jeszcze nie oddałeś ostatniego oddechu, tylko nadal go w sobie dusiłeś. Znał takie przypadki, które odciągało się od kroku znad przepaści. Przypadki, które żądliły i kąsały, gryzły i szarpały, starając się zakryć własny ból, no ale on? Pojedyncze myśli o końcu kręciły czasem mu się w głowie w momentach największego załamania - były jednak żalami nad tym, że w ogóle przyszło się na ten świat, że nie istniało dobre miejsce dla takich jak on. Potem były myśli o tym, że może w końcu któraś z tragedii się nad nim zlituje i odeśle go do... Nieba. Albo Piekła. Nie ważne, jak bardzo starał się wychodzić z siebie samego, tragedia, dziki Omen, owijała się wokół jego kibici. Wystarczająco dowód na to, że szarpanina niekiedy mocniej zaciskała pętle wokół szyi. Powód, żeby codziennie mieć dobry dzień.
Kolejne beznadziejne spotkanie z Philipem dobijające do ziemi, próba budowania tych cudownych dni na prostej wycieczce, Nicholas z jego niewzruszeniem, po którego wizycie wczorajszego dnia efektem było to gwiezdne niebo tym razem zbudowane w salonie. Laurent przechodził koło niego i zatrzymywał się tylko na chwilę. To przez to głupie niebo w jego biblioteczce pojawiła się nowa książka - o astrologii.
Jak bardzo rozpaczliwie ktoś musiał pragnąć widzieć niebo, żeby coś takiego stworzyć? Jaka rozpacz musiała rozrywać serce, kiedy jesteś zamknięty sześć stóp pod ziemią, a chcesz tylko oglądać gwiazdy i blask księżyca?
Niewiele z tych rzeczy miało znaczenie, bo w przeciągu tych tygodni znów zdążyło się wydarzyć mnóstwo rzeczy, a on sam niemalże pozwolił sobie zapomnieć. Machnąć dłonią, dać sobie spokój, przestać się uczepiać kolejnych nierealnych wizji i marzeń. Najwyższy czas pogodzić się z bolesnymi realiami - dla takich jak on nie było żadnych dobrych zakończeń. Nie było żadnego "i żyli długo i szczęśliwie" niezależnie od tego, jakimi dobrymi życzeniami i intencjami zanosili się inni. Mogli go zapewniać "tak, na pewno będziesz szczęśliwy", ale co oni wiedzieli? Pobożne życzenia, które sam dla nich miał. Wszystkie te zapewniania, że będzie dobrze, że... To był ten dzień, w którym gorzki pragmatyzm niszczący wszystkie śliczne sny wygrywał. Jak te sławne dwa wilki, co rwały i szarpały siebie wzajem. Ludzie twierdzili, że one ciągle żyły w nich, ale to nieprawda. Jeden pożerał drugiego w swoim czasie, potem pojawiał się inny i psuł dotychczasowy koncept. Wszyscy wokół gotowi byli tylko szeptać fałszywie słodkie słówka, mówić o wielkiej miłości i o oddaniu, gotowi byli klękać przed nim i wznosić swoje modły, ale na koniec dnia ten dom wyglądał zawsze tak samo.
Był pusty.
- ... nie może Pan tego zrobić. Abraksan należy do mnie, to moje pieniądze. - Młoda Blackówna pyskowała, machała rękoma, a teraz zadowolona z samej siebie, jak jej mamusia, której nie trawił, patrzyła na niego wyzywająco, z cwaniackim uśmiechem. W którymś momencie przestał ją słuchać, ale nie był sam pewien, w którym. Czy umknęły mu jakieś istotne pozwy sądowe? Jakieś kary pieniężne, którymi gotowa go była obłożyć? To znaczy - jej mamusia. Był zmęczony. Na tyle zmęczony, że nawet kara w postaci konieczności podzielenia się swoimi bezcennymi pieniędzmi nie była taka straszna. Zresztą i tak będzie musiał się nimi podzielić. Zwrócić to, co ukradł. Tak przynajmniej zażyczył sobie Dante.
- Panienko Black. - Skrzywił się z lekką odrazą patrząc na nią. - Powinienem panienkę podliczyć za tego abraksana czy zostawić to prawnikowi, który zajmie się przy okazji sprawą panienki roszczeń i moim wątpliwościom dotyczącym naruszania prawa obowiązującego na terenie tego rezerwatu? - Kąciki ust Black zadrżały. - Dołożę do tego pozew o szantaż emocjonalny. Na razie jednak ograniczę się do tego, że jeśli panienka zaraz nie opuści tej stajni to puszczę ze smyczy psa. - Bo Duma grzecznie siedział obok jego nogi. Tylko nie miał żadnej smyczy. Black nie odpowiedziała, ale czasami rzucane spojrzenia były idealnymi odpowiedziami. "Żartujesz?", ewentualnie - "nie zrobiłbyś tego". Och, ależ zrobiłby. I to dokładnie mówiło jego spojrzenie. - Do widzenia. - Nacisnął mocniej. Duma postawił swoje uszy w sztorc reagując na ton głosu swojego Pana i spojrzał na niego na moment.
Odprowadził odgrażającą się matką kobietkę odchodzącą w stronę samej stajni, którą odprowadzał Alexander - ten sam, który przyprowadził ją prawie pod próg jego domu. Słusznie zresztą. Nie chciał więcej tej dziewuchy tutaj. Jedno złamanie skrzydła abraksana było wypadkiem. Drugie..? Może było nadal w złym stanie. Może. Do trzech razy sztuka w złym traktowaniu magicznych istot.
Odetchnął i pogładził psa po łbie, wchodząc na moment tylko do domu, żeby wziąć dokumenty ze swojego biurka i wynieść się z nimi na taras. Rzucił je na blat tarasowego stolika tak, jakby to one były teraz winne całemu złu świata, jakie lęgło się pod kopułami drzew tego, co miało być Rajem.