Rozliczono - Atreus Bulstrode - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Of those grey days
Please let the summer back to stay
Kilka dni po tym, co opętało New Forest wszystko wróciło do swoich norm. Laurent wrócił... do jakichś norm. Pokazanie się na honorowym pojedynku z Victorią, wczoraj nie pojawił się w domu Bulstrodów, żeby tutaj spać. Ludzie się mijali - chodzili do pracy i uczęszczali do codziennych zajęć niekoniecznie mogąc zawsze mieć ze sobą styczność. Laurent wychodził wczesnym rankiem, Florence potrafiła mieć całkiem nieregularne godziny swojego funkcjonowania. Dom więc tak tętnił życiem jak i potrafił być z niego wypruty. Lecz to przecież nic nie szkodzi - najważniejsze, że wszystko było dobrze. Musiało być dobrze. Nie istniała taka siła, która przechyliłaby ten świat i nagle wszystko stało połamane. Bywało gorzej, ale jeśli zanurzasz się w tym myśleniu to samego siebie krzywdziłeś i koniec końców - sam połamany się stawałeś.
Złapał trochę oddechu, kiedy wszedł do tego mieszkania, w którym słyszał krzątanie się w kuchni. Nie miał wątpliwości, że to była Florence. Orion zazwyczaj był jak duch, Atreus zazwyczaj nadrabiał trzaskaniem szafkami za ich wszystkich i tylko Florence miała ruchy, jakby każda z tych szafek miała co najmniej własną duszę. Wcale nie chodziło o to, że Florence przesadnie troszczyła się o rzeczy nabyte - w żadnym razie. To była wyłącznie kwestia tego, że mimo wyznawania zasady, że to jedynie rzeczy nabyte i da się je wymienić to żyła z szacunkiem do pieniądza i nie roztrwaniała go na boki. Pewnie mieszało się to w idealnej proporcji z jej charakterem. Był tak bardzo przyzwyczajony do ludzi mieszkających tutaj, że czasem naprawdę miał wrażenie, jakby znał ich lepiej niż osoby mieszkające w jego rodzinnym domu. Na pewno byli mu bliżsi. Na pewno tworzyli ze sobą mocniejszą więź.
- Dobry wieczór, Florence. - Odetchnął ze zmęczeniem, które było mieszanką dobrego dnia i wszystkich tych okropnych, które były już za plecami. Mówili, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Czasem jednak co cię nie zabije sprawi, że zechcesz umrzeć. Fatalistyczne scenariusze nie leżały w naturze Laurenta, który jak brzydkie kaczątko ciągle się szarpał i próbował walczyć o swoje. A potem nadchodził jakiś kryzys, coś nie wychodziło... i zazwyczaj trafiało się właśnie tu. Wchodząc do kuchni albo salonu Bulstrodów i stając przed wyrocznią tej rodziny - Florence. Więc Laurent wszedł do tej kuchni sądząc, że ten uroczy dzień spędzony na szwędwaniu się po Chinatown coś zmieni i zmyje wspomnienie poprzedniego dnia, ale nie. Zmazał tylko w tamtych chwilach. Tak samo jak najwyraźniej dobra noc nie dopisywała Atreusowi, którego niekoniecznie spodziewał się spotkać w tej kuchni. Zatrzymał się w progu i uświadomił sobie, że dziwienie się, że spotkało się kuzyna w jego własnej kuchni było... co najmniej dziwne. - Cześć, Atreusie. - Odezwał się miększym głosem i nawet uśmiechnął, choć raczej była to próba, szczególnie, kiedy zobaczył, jak strudzony jest jego kuzyn. Żeby nie powiedzieć - dogorywający. Usiadł przy stole, w tym felernym miejscu, które ciągle mu się kojarzyło z agresją i krwią. W tym pieprzonym domu, który powinien być schronem. - Przepraszam, że przedwczoraj nie dałem znać, że mnie nie będzie... nie spodziewałem się, wypadło mi... - Z uwagi na newralgiczność ostatniego czasu starał się pozostawać w bardzo aktywnym kontakcie z Bulstrodami. Żeby... było wiadomo, jeśli coś złego się znów wydarzy. Chciał jakoś spokojniej o tym porozmawiać, ale nawet nie był pewien, czy przy Atreusie powinien. Cóż, tak czy siak chyba było trochę za późno, bo i tak płacz podchodził mu do gardła i walczył o kontrolę nad głosem. Przetarł oczy i zwrócił spojrzenie na Atreusa. - Co się stało?