Laurent Prewett nie miał sylwetki postawnej. Był śmiesznie wręcz drobny, wąskie ramiona i drobne dłonie. Był za to wysoki i chodził zawsze wyprostowany. Wysoki, szczupły, albo wręcz chudy, stawiał kroki na ulicy Nokturnu z uniesioną głową, jakby należała do niego. Nie mogło być innej posadzki rozłożonej pod jego nogami, pomimo tego, jak bardzo nie pasował do tego miejsca. Podobno tutaj nikt nie podskakiwał blondynom, ale Laurent nie należał do rodziny Malfoyów. Był boleśnie i mocno związany z rodziną handlującą magicznymi końmi i zapuszczającymi macki swoich wpływów z pieniędzy zarówno w to miejsce jak i pod jego płaszczyznę. Wszędzie tam, gdzie ludzie marzyli o hazardzie i gdzie mówili o wysokich stawkach prawdopodobnie był jakiś Prewett. Czy czyniło ich to smakowitymi kąskami? Dla niektórych na pewno. A dla większości na pewno smakowitym kąskiem była osoba, której twarz jeszcze kilka dni temu w gazecie podpisano z cytatem "Śmierciożercy do terroryści" - i trafiła do druku sprzedając się znamienicie. Laurent do dzisiaj otrzymywał dziwne listy, ale niekoniecznie przejmowała się tym niebiańska istota, która teraz wędrowała wśród brudu i kurzu. Uważne spojrzenia brygadzistów patrolujących to miejsce zdawało się być raczej prośbą o niepisaną umowę milczenia - nie róbcie kroku do przodu, a wszyscy będziemy bezpieczni. Jeśli chcesz wyciskać łzy z czyichś oczu - proszę, rób to, tylko zasłoń najpierw firanki swojego sklepu. Będziesz tak miły? Jasna karnacja, mizerna budowa, arogancja? Niektórzy by opiewali arogancką postawę kogoś, kto nawet nie potrafił się bronić, a za dwa tygodnie mieli go okraść z różdżki zwykli chłopcy. Przybrany w białą koszulę spływającą po jego ciele wciśniętej w czarne, skórzane spodnie podkreślające długie nogi był jak bajka wciśnięta między koszmary. Gorzej byłoby tylko w kanałach, w których na Nokturnie życie kwitło i otwierały się coraz nowe interesy. Tam, gdzie nawet Pan Bóg nie zaglądał rządził sam Diabeł, więc tutaj..? Tutaj jeszcze były szanse, mizerne, by te wstęgi Boga oplotły człowieka i atłasem przyniosły chłód ukojenia na spocone i spalone słońcem ciała. Kostka brukowa i ściany budynków chciały nagrzewać się gorącem i chłonąć każdy z promieni, by potem oddawać ten nadmiar człowiekowi. A człowiek bronił się jak mógł.
Anioł Pański więc przemierzał uliczkę nie spoglądając na nikogo zza ciemnych okularów, które chowały jego nieludzkie błękitno-lazurowe oczy mieniące się, jakby zaklęto w nich obraz samego morza. Powinien oglądać się za grzesznikami, ale żaden nie był najwyraźniej godny błogosławieństwa. Pozostawało im obejść się smakiem. I obchodzili się nim również na widok srebrzystej, delikatnej biżuterii na jego uszach, na jego szyi, na palcach i na nadgarstkach. Więc czemu? Taki łatwy łup! Biedny, głupi aniołek zabłądził w miejsce, w które nie powinien...
... albo był w dokładnie tym miejscu, w którym sobie zażyczył, pilnowany przez samego Demona.
Idący u boku Prewetta... stwór był psem w niedopowiedzeniu. Ogar piekielny - ten zlepek słów lepiej opisywał istotę, która nawet o centymetr nie wyprzedzała swojego Pana, idąc jego tempem. Równym, miarowym, nieśpieszącym się. Zmęczonym - bo Laurent był bardzo zmęczony tą nocą, a okulary chowały jego podkrążone tym zmęczeniem oczy. Prawie metrowy ogar o czarnej, krótkiej i lśniącej sierści, z błyszczącymi żółcią ślepiami i pestką na czole ruszał nietoperzowatymi uszami na boki i łapał bodźce z okolicy. Tylko spoglądał na mijających ich ludzi, ale to wystarczyło.
nikt o zdrowym rozsądku nie chciał spotkać się z czarnomagicznym stworzeniem, jakim był jarczuk.
- Dzień dobry. - Zabrzmiał dźwięczny głos skowronka. Zmęczonego skowronka, jak zostało to jujęte. Laurent ściągnął okulary wchodząc do wnętrza sklepu Mulciberów, a za nim wkroczył jego jarczuk prowadzony w szelkach na smyczy w dłoni Prewetta. Tylko idiota pomyślałby, że jego mizerne ramię utrzymałaby to wielkie cielsko, prawie sto kilo żywej masy na smyczy. Nie, nie utrzymałoby. I może dlatego lepiej było nie ryzykować. A jednak nie zawahał się nawet przez sekundę, żeby wprowadzić to wielkie stworzenie do sklepu. - Jest pan Mulciber Robert? - Laurent rozejrzał się po pomieszczeniu i spojrzał w kierunku biura, w którym zazwyczaj witał, a dopiero potem spojrzał na młodego Charlesa. Śliczna buźka. Nawet uśmiechnął się lekko do nieznajomego człowieka, który... zastępował Williama, który tu zawsze dotąd pracował? A może podziały się przez ten miesiąc jakieś roszady, odkąd był tu ostatnio?