Tym razem nie było żadnego spóźnienia, nie można było mówić o tym, że pojawił się przed czasem. Minutka? Dwie? Przecież to żaden wyznacznik. Nie w świecie, w którym żył Laurent Prewett. Przybrany w swoją zwyczajową jasność - biel, odrobina błękitu nadająca znaczenia mlecznej, idyllicznej skórze, która chyba pękłaby pod mocniejszym dotykiem, a jednak - oto jest. Ostatni zastanawiając się nad tym, jak wiele znaczyły dla niego ostatnie spotkania z Nicholasem i układając sobie nowe wartości w głowie. Mówił wtedy szczerze - naprawdę wyniósł wiele z ich ostatniego spotkania. Dotarło do niego, jaki zrobił błąd prosząc go o to i że nie wziął poprawki, że przecież to miejsce wcale nie musi być dobre dla osoby, której dusza nie potrafiła latać. Ona potrafiła tylko pływać - i pływała. W odmętach Styksu, gdzie chłód gryzł koniuszki palców... jak wiele pracy było potrzebne, żeby tę wodę dla niego ocieplić i pokazać, jak wiele piękna przegapił spoglądając tylko przed siebie? Cena zmian zazwyczaj była wielka. A on niekoniecznie był w stanie tę cenę ponieść dla Nicholasa. Przecież sam potrzebował kogoś, kto założy za niego dług.
Mimo wszystkich wydarzeń, a może właśnie dzięki nim, czuł ulgę, że tutaj był. Ta ulga przywoływała do go porządku pytając, czy nie za bardzo chciał się oprzeć na tym człowieku. Osobie, której nie znał i która w wypowiadaniu się o sobie samym była bardzo małostkowa. Jedna, druga, trzecia porażka - nie można ich ponieść za wiele wobec ludu wokół siebie. Chyba dlatego, że trafił na grupę cudownych ludzi pozwalał się tym okropnym tak mocno dźgać nożem po żebrach. Przejeżdżały ostrza po kościach. Tylko tutaj... na ile była budowana nić zaufania? Spośród wszystkich osób, które ostatnio chciały objąć go ramieniem, Nicholas był jak chłodny okład na skaleczenia. Tylko jak długo? I czy to w ogóle miało sens? Chciał się trzymać układu, żeby zabezpieczyć siebie samego przed... przed wszystkim. Kolejnym rozczarowaniem, na przykład. Już nie był pewien, czy sam tym rozczarowaniem po prostu nie był. Te myśli wymiotły główny powód wizyty. Tak, kiedy ta koszula prezentowała dość mocno jego plecy, bo miała wycięcie, kiedy te spodnie prezentowały delikatne wstążki na bokach zbierające zgrabnie ich miękki materiał, kiedy właściwie można powiedzieć, że Prewett przypominał porcelanową lalkę, a nie człowieka, przyszedł tutaj żeby być odrobinkę więcej niż lalką. Nie bezbronną zabawką, za jaką kiedyś Dante go niewątpliwie miał. Przecież teraz to już było jawne wypowiedzenie wojny, a wymiana bukiecików i pozdrowień ledwie pstryczkami w noski.
- Nicholas. - Wypowiedział to imię z ulgą, prawie jakby spodziewał się kogoś innego za tymi drzwiami. Przymknął oczy w ciepłym, miłym uśmiechu, czując lekkie odprężenie mięśni. - Cieszę się, że cię widzę. - Nie chciał przesuwać ich znajomości do tego, czego potrzebował, ale również nie chciał wplątywać w to osoby niewtajemniczone. A potrzebował pomocy. Jeśli mógłby powiedzieć, co było jego największą siłą to powiedziałby, że właśnie znajomości. Ludzie, którzy gotowi byli wyciągnąć przed nim różdżkę, żeby ten świat go nie złamał. Pamiętał, że Nicholas zagajał o Dante, że w zasadzie sam brzmiał, jakby pomóc chciał, ale niekoniecznie wtedy sam Laurent chciał w pełni go wdrażać w swoje problemy. Teraz już nie bardzo miał wyjście. Och, to znaczy - mógł pójść do aurorów! Jasne... mógł też próbować działać sam. Ale czy nie było oczywiste, jak to się skończy? - Lubisz słoneczniki? - On uwielbiał, ale zaczynały mu się nieco źle kojarzyć. Wręczył mężczyźnie jednego - zerwanego ze swojego ogrodu, spoglądając, czy będzie jakakolwiek reakcja. - Musisz mi wybaczyć brak bardziej wykwintnego prezentu. Gubię ostatnio swoją głowę.