Tymi oto słowami Brenna przywitała Laurenta, gdy z rozmachem otworzyła przed nim drzwi. Trochę zadyszana, bo zbiegła z góry, gdzie wcześniej też biegała, próbując zrobić trzy rzeczy na raz, jako że dopiero co wróciła z Biura, i zaraz planowała od niego jeszcze wrócić. Zdążyła się przebrać, coś po drodze zjeść i podjęła próbę nakarmienia jaszczurek, ale najwyraźniej ten gatunek nie żywił się robakami, a przynajmniej nie takimi robakami, jakie miała im do zaoferowania Brenna.
Uśmiechnęła się do Prewetta na powitanie. Miała trochę wyrzutów sumienia, że go tu ściągała, ale taka teleportacja była wygodniejsza niż ciąganie – znowu – akwarium. Siedzących w nim okazów nie rozpoznała Brenna, co nie było zaskakujące, ale nie rozpoznała ich także Victoria, co już wskazywało na to, że mogą być jakimś rzadszym gatunkiem. A rzadsze gatunki czasem miały specjalne upodobania żywieniowe czy na przykład mogły zacząć zionąć ogniem – Brenna pamiętała niektóre lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami i do tej pory zastanawiała się, jak w ogóle ktoś niektóre z tych stworzeń mógł chcieć udomawiać.
– Chciałabym się upewnić, że wiesz, nie odgryzą nikomu palców, jeśli je komuś oddam albo nie wiem, nie zachwieją lokalnym ekosystemem, jakbym wypuściła je w Kniei – dodała, przesuwając się, żeby wpuścić Laurenta do Warowni i jednocześnie blokując nogą Gałgana, wielkiego psa o jasnym umaszczeniu, którego pewnie jednym z rodziców był jakiś rasowiec, ale drugim po prostu duży pies. Jak typowy pies obronny, Gałgan miał najwyraźniej ogromną ochotę na Laurenta się rzucić, obalić swoją wagą na ziemię i następnie przystąpić do procesu zalizywania go na śmierć, przy obowiązkowym, szaleńczym merdaniu ogonem. Między innymi przez psy Brenna pozostawała wobec jaszczurek podejrzliwa, bo jakby nie było, zabrano je z domu szalonej, afrykańskiej nekromantki – cholera wie, czy na nich nie eksperymentowała i na przykład nocą nie rosły i nie wychodziły zżerać okolicznych psów albo kotów?
Pewnie nie.
Ale Brenna pod pewnymi względami bywała paranoiczna.