Każdy mógłby przegapić fakt, że po raz kolejny Laurent prawie dał się zabić, ale Florence? Nie, ona by tego nigdy nie przegapiła. A szczególnie, że jej kuzyn był w Mungu, a gazeta już poszła w ruch. Najświeższe wiadomości o zatopionym statku Emperor, który na wzór historii Titanica poszedł na dno. Jego jednak nie pokonał żaden lodowiec i niesprzyjające warunki. Ten statek został pokonany przez ludzką chciwość i głupotę. Nawet nie musiałby jej zapraszać z prośbą, żeby się pojawiła. Jakoś te dwie rzeczy się na siebie nałożyły - fortunnie, albo właśnie nie? Fortuna na pewno młodemu Prewettowi nie sprzyjała, już usłyszał to od Bulstrode. To Fatum, nie Fortuna, trzymała kościste dłonie na jego ramionach. I cóż? Bywa. Obojętne przyjęcie tego losu było jak śpiew memortka w tych ostatnich podrygach, nim świat stawał się czarną plamą. Nim świat znikał, bo pojawiała się śmierć.
Laurent nie wiedział, czy on samego siebie również tym pokonywał. Potrzebą konsumpcji, potrzebą brania i oddawania się. Czemu? Emocjom. By buzowały, by były żywe, prawdziwe chociaż na chwilę albo dwie. Zapłata za to nie była tą, na którą było go stać, a mimo to ciągle płacił. Opłacał tę głupotę grzejąc się w promieniach porannego słońca, owinięty kocem, z kotem na kolanach, który mruczał cicho zwinięty w kłębek, a pod jego nogami spał Duma. Błogie lenistwo, słodkie oddawanie się spokojowi. Morze nie grzmiało, nikt nie wpadał do New Forest machając różdżką, nic wielkiego nie przelewało się w wydarzeniach przez to miejsce w ciągu ostatnich dni. Błogosławieństwo, bo przecież w tej puszczy ciągle coś się działo w ostatnim czasie.
Był przygotowany na burzę, ale był też przygotowany na ciszę. Na spojrzenie Florence, na przygany i ich brak. Na jej bezsilność i bezradność i na ciepłe słowa. Pewnie dlatego kiedy się pojawiła w kominku podłączonym do jej mieszkania niekoniecznie szukał jakichkolwiek słów. Koc został na fotelu, tylko Diva miałknęła z niezadowoleniem i nieco urażona przesunęła się w kierunku schodków prowadzących z tarasu do ogrodu. Ostatnie słoneczniki nadal piękniły się swoją złocistością i wyciągały łby ku słońcu. Laurent wyszedł na spotkanie z jedną z najbliższych mu osób i otulił ją swoimi rękoma. Przytulił. Ją do siebie, a może siebie do niej? Miks tych pojęć tracił na znaczeniu w potrzebie samego skupienia się na bliskości. Na przekazie. "Nic mi nie jest, czy tobie też nic nie jest?". Czasem zastanawiał się, o jak wielu sprawach Florence mu nie mówiła tylko po to, żeby go nie martwić.
- Dziękuję, że przyszłaś. Powinienem był dawno temu poprosić cię o to zabezpieczenie. - Odsunął się od kobiety. Nic wielkiego mu nie było - trochę poobijany, zmęczony, ale poza tym - cały. W jednym kawałku. Tym razem żadna bestia nie próbowała go rozerwać na strzępy. Próbowała to zrobić trytonka jakiś tydzień temu. Czy to zabezpieczenie było teraz najważniejszym tematem? Pewnie nie. Zapewne ani trochę... - Mam nadzieję, że będziesz ze mnie dumna. - Uśmiechnął się delikatnie. - Zerwałem kontakt z Philipem. - Kosztowało go to już... nic. Po tragedii tego statku to było takie naturalne, takie... Ale powinien był to zrobić już wcześniej. Nie mamić siebie i jego. Nie potrafił się na to zdobyć - a może gdyby tak było, to Philip też nie leżałby w tym szpitalu, a może, może, może... pełna dywagacja. - Postanowiłem zacząć od tych dobrych wieści.