• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu Podziemne Ścieżki v
1 2 Dalej »
[02.07.1972, Głębina] Kota! Królestwo za kota! | Stanley i Lorraine

[02.07.1972, Głębina] Kota! Królestwo za kota! | Stanley i Lorraine
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#11
18.12.2024, 19:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.02.2025, 23:26 przez Lorraine Malfoy.)  
Milczała, gdy Stanley jednym zamaszystym ruchem odsunął karty na bok, oczekując w napięciu na konfrontację, do której nie doszło. Milczała, patrząc, jak powoli rozlewa alkohol do szklanek, wyjątkowo nie wymawiając się abstynencją, nie śmiąc przerywać znamion męskiego rytuału. Milczała, kiedy ćmiąc papierosa za papierosem, zaczął swoją spowiedź. Spowiedź. Wszyscy potrzebowali czasem się wyspowiadać. Oparłszy się o blat biurka, Lorraine złożyła dłonie jak do modlitwy, pogrążając się w kontemplacyjnym milczeniu: choć ciałem wciąż była w Głębinie, duch jej przeniósł się z powrotem do ostatniej ławki kowenowej bożnicy, gdzie spędziła dzisiejszy poranek. Była niedziela, a ona, jak co niedzielę, oddawała cześć swej bogini, uczestnicząc w porannym nabożeństwie razem z Baldwinem, który chyba nie wierzył, że Lorraine pojawi się dzisiaj w kaplicy – nie po tym, co wydarzyło się na Lithcie – nie po tym, jak go zawiodła. Zbłądziłam, chciała szepnąć mu na ucho, kiedy otuleni oparami wonnych kadzideł – niewiele różniącymi się od obłoków papierosowego dymu unoszącego się teraz nad nią i nad Stanleyem – spowiadali się z grzechów, które ciążyły na sumieniu obojga: nie musiała szeptać, aby być usłyszaną przez Matkę, ale to nie do niej kierowała swoje przeprosiny, nie, na to nie była jeszcze gotowa. Zamiast tego, po prostu przysunęła się bliżej Baldwina. Oparłszy głowę o ramię chłopca, pozwoliła, aby bijące od niego ciepło otuliło ją jak dźwięki jej ulubionej pieśni śpiewanej na antyfonę ku chwale Matki, której wspomnienie zagłuszało teraz natarczywe podszepty instynktu samozachowawczego... "Dobra Matko, źródło łaski, ocal naszych synów z wojny...", powtarzała monotonnie w myślach tekst modlitwy, wszystko, byle odsunąć od siebie słowo, które nieustannie kołatało jej w głowie. Słowo, używanego przez społeczeństwo magiczne, aby opisać ludzi służących temu, który był odpowiedzialny za zamach na Beltane. Słowo, które nie powinno nigdy paść w powiązaniu z imieniem i nazwiskiem Stanleya Borgina. Słowo, którego żadne z nich nie wymówiło głośno, a jednak, wisiało między nimi, niewypowiedziane...

Śmierciożerca.

Lorraine przeceniła swoje możliwości: podniosła szlankę z ciemnoczerwonym trunkiem, chcąc wychylić ją do dna jednym haustem, ale zamiast tego, zaniosła się ostrym kaszlem, którego przez dłuższą chwilę nie mogła uspokoić. Zasłoniwszy twarz jedną ręką, uniosła drugą, dając Stanleyowi znak, że nic jej nie jest, nie, pokręciła przecząco głową, pokasłując, nieważne, jak by nie zareagował siedzący naprzeciwko mężczyzna, po prostu daj mi się wykaszleć. Nie czuła na języku słodyczy, o której wcześniej wspominał. Alkohol palił jej gardło żywym ogniem. Ogniem, do którego Stanley musiał być zahartowany, bo kroczył ścieżką prowadzącą na dno piekieł. Skarciła się zaraz za tę świętokradzką myśl, z wolna uspokajając oddech – żałowała, że nie potrafi uspokoić tak swego sumienia. Lorraine chciała wierzyć, że dostąpi kiedyś wybaczenia Matki, ale czy Śmierciożercy także mogli liczyć na jej miłosierdzie? Czy jeżeli poprosiłaby o łaskę dla jednego z nich, otrzymałby ją?

Nie wiedzieć kiedy wstała zza biurka, tylko po to, żeby wolnym krokiem zacząć przechadzać się po pokoju. "Czy teraz jesteś zadowolona?", wybrzmiało pytanie Stanleya. Lorraine milczała dobrą chwilę, ale przystanęła wreszcie w miejscu, opuszkami placów obu dłoni muskając powierzchnię biurka, o które oparła się, wzdychając ciężko.

– Stanleyu Andrew Borginie – odezwała się wreszcie, wciąż lekko zachrypniętym od kaszlu głosem. Przechyliła głowę, obserwując reakcję mężczyzny, kiedy z rozmysłem zwróciła się do niego tak, jak o to prosił – pełnym imieniem i nazwiskiem. – Nie spodziewałam się... – ...że tak mnie zawiedziesz, przyjacielu pomyślała ze smutkiem, jak możesz, chciała zapytać, jak możesz być jednym z nich? – ...że w twoich żyłach, obok krwi Mulciberów, płynie poezja. Widzę bowiem poezję w odciętej od ciała głowie rzuconej na biurko tej, która teraz gotowa wyznaczyć nagrodę za twoją głowę. – Zabębniła palcami w blat biurka, przyciągając tym na chwilę uwagę niesfornej kocicy, zajętej ugniataniem łapkami jednej z pomiętolonych już krzyżówek. – Więc tym są Śmierciożercy? Bojownikami poezji, podrzucającymi po kryjomu listy miłosne? Czy plany zamachu terrorystycznego zapisywaliście na marginesach "poetyki średniowiecznej" pani Lestrange? Lord Voldemort i jego stowarzyszenie umarłych poetów... Tylko dlaczego wasz kurewski manifest się nie rymował?

Dziwnie odrętwiała, dziwnie spokojna, Lorraine mówiła głosem wyzutym z emocji. Nie tego oczekiwała, odczytując utrzymaną w niefrasobliwym tonie wiadomość od Atreusa, w której ostrzegał ją, że Stanley jest poszukiwany. Nie tego oczekiwała, choć wiedziała, że Borgin miał wiele za uszami: wiedziała przecież, jak razem z Rookwoodem poradzili sobie z Elddirem i jego zbirami – wiedziała, że próbują zdobyć wpływy na Nokturnie – że tam, gdzie ona używała perswazji, oni woleli używać pięści. Nie tego oczekiwała, pół żartem, pół serio, oddając się z Atreusem niezobowiązującemu flirtowi na łamach korespondencji, próbując wyciągnąć z przyjaciela powód, dla którego biuro aurorów zainteresowało się w ogóle Borginem... Choć, gdy teraz o tym myślała, zaczęła wątpić, czy Bulstrode sam poznał prawdziwy powód tych poszukiwań. Stanley mógł mieć rację: nie mieli dowodów, pozwalających powiązać go z walkami na Beltane. Gdyby Atreus wiedział, że chodziło o Beltane, przecież by ją ostrzegł, prawda? Gdyby wiedział, że Stanley jest... Nie, Lorraine chciała wierzyć, że nie wiedział.
Niespokojne palce półwili powędrowały w stronę szyi, szukając naszyjnika, którym zawsze się bawiła, gdy była zestresowana, natrafiły jednak na pustkę: Lorraine przypomniała sobie, że przestała nosić naszyjnik od Atreusa po ich kłótni na początku czerwca. Zirytowana, opadła z powrotem na fotel, szybko znajdując nowe zajęcie dla rąk. Lorraine zaczęła obracać w palcach rodowy pierścień Malfoyów, wieńczący jej szczupłą dłoń.

"Prędzej zdechnę w jakiejś ciemniej uliczce, niż pozwolę, aby was skrzywdzili moim kosztem..."

– Miau – powiedziała Flądra, łapką spychając pustą szklankę Lorraine z krawędzi biurka, tylko po to, aby gniewnym machnięciem ogona wyrazić swoją dezaprobatę wobec nieprzyjemnego brzęku stłuczonego szkła.

Lorraine nie zareagowała. Patrzyła na Stanleya, a w jej zimnych, lodowato zimnych oczach odmalował się ból, który zdawał się roztapiać lód spojrzenia. Zamrugała dziwnie, jak gdyby coś wpadło jej do oka, ale opanowała się. To, co chciała teraz powiedzieć, było ważne, bardzo ważne, choć sposób, w jaki miała to powiedzieć, odarty był z podniosłości, jaka zwykła cechować podobne deklaracje: nie podniosła głosu, nie pozwoliła sobie, aby wybrzmiało w nim jakiekolwiek wahanie, nie, Lorraine Malfoy mówiła cicho, niewzruszenie, zachowując spokój. Nie chciała dać po sobie pokazać, jak wiele ją ten spokój kosztował, choć podejrzewała, że Stanley już dawno zdążył się tego domyślić.

– Obiecuję, że cię nie wydam. Obiecuję – powiedziała. – Ale nie mów tak do mnie więcej. "Nie ma niczego co mogłabyś zrobić, Lorraine" – wycedziła ze wstrętem, przywołując słowa, które były zarzewiem jej czerwcowej kłótni z Atreusem – słowa, które prześladowały ją za każdym razem, kiedy widziała w gazecie informacje na temat pokłosia wydarzeń na Beltane – wzięła głęboki, uspokajający oddech, zanim zaczęła mówić dalej – "to mój problem, nie twój, Lorraine", "nie pytaj, Lorraine"... Nie, Stanley, nie mów tak do mnie. Nie mów do mnie jak Atreus. – Wargi zadrgały jej niebezpiecznie. – Nie chcę tego słyszeć. Chcę usłyszeć, natomiast co zamierzasz.


Yes, I am a master
Little love caster
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#12
19.12.2024, 00:52  ✶  

Stanley nie reagował. Wszelkie kasłanie, kręcenie głową czy jakikolwiek inny znak, który świadczył, że dalej żyje, informował o jednym - Lorraine żyła i nie potrzebowała żadnej pomocy w tej chwili. Borgin nie podał jej też żadnej trucizny, która wymagałaby specjalistycznej opieki zdrowotnej. Nic z tych rzeczy. Gdyby jednak ktoś miał dosypać jakiegoś środku, który swoim działaniem miałby położyć kogoś do wiecznego snu, Stanley już dawno leżałby jak długi, wszak to on pierwszy spożył całą zawartość szklanki.

Jak mógł być jednym z nich? To było prostsze, niż jej się mogło wydawać. Wystarczyła odpowiednia indoktrynacja, nastawienie rodziny czy głoszone oraz wspierane idee. Tak właśnie czynili Borgini. Tak też czynili Mulciberowie. Kim był Stanley? Najgorszą możliwą kombinacją, bo zarówno Borginem jak i Mulciberem. Nie mógł gorzej trafić na loterii genów, ideologii i zachowań. On był stracony od dziecka, chociaż jeszcze nie wiedział jak bardzo był obciążony genetycznie pod tym względem. Całkowite oddanie sprawie? Chęć oddania życia w walce za ideały w które się wierzyło? Brzmiało dokładnie jak to, w co wierzył właśnie on. To był jednak tylko wierzchołek góry lodowej, która wyłaniała się na horyzoncie, a Stanley nie wiedział o zderzeniu jakie musiały nastąpić któregoś dnia. Nie szło tego nie uniknąć. Nie miał prawa tego uniknąć.

- Nie, Lorraine. To nie są żadni wygnani poeci. Nie są nawet zagubieni poeci... - odparł na jej słowa, chcąc wyprowadzić jej z błędu. Śmierciożercy nie byli żadną uciemiężoną grupą, która walczyła o niepodległość i własne jestestwo. To już nawet nie była walka ideologiczna czy o własne przekonania. To już była wojna totalna - nie brali jeńców, łamali wszelkie traktaty i postanowienia. Nie mieli oporów. Nie mieli litości. Byli niczym zaślepione maszyny, które czekały na rozkaz, a gdy otrzymały jeden, egzekwowały go jakby nie było niczego innego - prawdziego ja, które kryło się za maską. Podobnie zresztą miał Stanley, który mógłby mieć opory do tego, aby wykonać pewne rzeczy - rozkazy. Co innego Vulturis - alter ego, które było skryte za maską. On nie miał żadnych skrupułów. Nie pytał, nie dyskutował. Po prostu robił to, co od niego oczekiwano. Niesubordynacja była bardzo ciężko kara wśród wszystkich armii świata...

- Pewnie dlatego, że żadni z nas literaci, pisarze, poeci. To już nawet nie jest walka o ideę. O słuszność własnego słowa... - pokręcił przecząco głową - To już wojna o przetrwanie. O to, aby być. Żyć dzień dłużej, a może nawet dwa jeżeli los pozwoli - wzruszył ramionami - Cóż mam Ci więcej powiedzieć Lorraine? Rok temu może i jeszcze były to tylko niecne plany. Dzisiaj niestety nie. To nasza nowa rzeczywistość - westchnął ciężko, nabierając powietrza do płuc.

Stanley był zaskakująco spokojny w tym co mówił. Trochę jakby pogodził się z losem, jakby zdawał sobie sprawę, że taki czeka go los - jakby miał tylko dwie drogi. Pierwsza, która tyczyła się większości i kończyła się nieuniknionym, co było również zwane śmiercią. Druga zaś była niewinną igraszką, która kończyła się jednak zwycięstwem - przeżyciem w tej czy innej formie, bo jednak dożywocie w Azkabanie zaliczało się jako pozytywny werdykt w zaistniałej sytuacji.

Co innego miał zrobić? Miał paść na kolana i płakać? Łkać jak małe dziecko? Mleko było już rozlane i na łzy było zbyt późno. Sama stwierdziłaś, że jesteśmy ponad to... przypominał sobie słowa Lorraine.

Pytanie tylko czy Stanley był skłonny do jakichś większych uczuć? Czy potrafił patrzeć na tą sprawę przez inny pryzmat? Czy był w stanie spojrzeć z perspektywy trzeciej osoby, aby uzyskać lepszy widok? Czy te nie zostały zaćmione przez mroczne myśli, które dopadały go w ciągu dnia? To było tak wiele pytań, a zarazem cisnęło się jeszcze więcej. Malfoyówna nie była zapewne jedyną, która mogła się tym trudzić. On sam - Borgin - momentami popadał w taki stan, który był szybko przepędzany, oddalany na dalszy plan. Zostawał uciszony.

- Może tak by było prościej? - zasugerował niejako, skupiając się na jej twarzy. Słowa wybrzmiało szorstko i bez większej nadziei. Jakby wydanie go było jednym z nielicznych rozwiązań tej sytuacji. Problemu, który uparcie próbował rozwiązać na własną rękę. Problemu, który momentami go przerastał. I co gorsza problemu, który go paraliżował, bo nie potrafił dostrzec dłoni, a te były wyciągane w jego kierunku. Stanley niestety był w większości indywidualistą, który miał tendencję do brania zbyt wielu rzeczy na swoje barki. To była jego wada.

Słuchał dalej swojej przyjaciółki, podszedł w kierunku biblioteczki i zaczął czegoś szukać. Całe pomieszczenie było wypełnione wszelkiej maści książkami. Ciężko było wyszczególnić jeden gatunek, wszak zaczynały się na jakichś podręcznikach, przechodząc przez najprostsze księgi, a na biografiach czy reportażach kończąc.

Sam Stanley jeździł palcami po okładkach, usiłując coś odnaleźć. Jeden tomik, który potrzebował wyjąc i przytoczyć jego treść. Coś, co według niego tutaj pasowało i coś, co powinno zostać wypowiedziane. Tu i teraz.

- Nie mogę Ci obiecać, że nie będę mówić jak Atreus. Przyjaźnimy się całe życie. Znamy jeszcze dłużej - przypomniał jej o relacji jaka łączyła Bulstrode'a z Borginem - Pewne rzeczy nauczyliśmy się wzajemnie. Inne od siebie ściągnęliśmy. Nie mam wpływu na to jak będę mówił i czy Atreus mówi tak samo... - zatrzymał palec na opasłym tomie, skupiając swoją uwagę na jego tytule - Może to jednak dobry znak, że mówimy tak samo w pewnych kwestiach? Może jest to dowód, że nasza przyjaźń to coś więcej, niż założenia i stos obietnic bez pokrycia? A może po prostu mamy podobny ogląd na pewne sprawy i nasze problemy... - wyjął książkę, odwracając się w kierunku swojej przyjaciółki - To nasze problemy? - zasugerował niejako, kartkując dzieło sztuki jakie właśnie dzierżył w swych dłoniach. Księga nie posiadała tytułu, a nawet jeżeli tak, ten nie był widoczny po wielu latach użytkowania. Jej stan zewnętrzny sugerował zresztą, że musiała przejść bardzo dużo.

- Bo dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest świetę, jak dzieło tworzenia: Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze... - zamknął księgę, odkładając ją na bok. Podniósł swój wzrok na Lorraine, dając jej ponownie pełnię swojej uwagi - Czy nie każdemu będzie dane przeżyć tego na własnej skórze, aby móc wyciągnąć własne wnioski z tego? - zapytał, nie oczekując jednak odpowiedzi. To nie było też tak, że nie dawał jej pola do interpretacji czy odniesienia się. Nic z tych rzeczy, wszak miała do tego pełnię praw. Kim w końcu był Borgin, aby jej zaprzeczyć?

- Ja... - przejechał po swojej już lekko zmęczonej twarzy, zatrzymując się na kilka chwil na wysokości oczu, tak jakby chciał im dać moment odpoczynku. Jakby chciał im zafundować całkowitą ciemność - Wojna to coś więcej, niż jedną bitwa czy nawet dwie. To seria potyczek. To gra, którą się toczy dniami... tygodniami... miesiącami... - zastukał melodycznie w jedną z szafek - Czasami całą wieczność - zauważył - Dlatego ja, po prostu na razie będę obserwował. Spoglądał na to, aby ustalić ile mogę sobie pozwolić. Na co mogę sobie pozwolić. Aby nie zapomnieć docenić wroga, który nie jest byle zajączkiem w lesie. To jest niczym walka myśliwych, którzy próbują siebie wyeliminować... - stwierdził, sięgając po paczkę papierosów z szafki. Tych zaś było pełno w całym pomieszczeniu i zapewne były jeszcze poukrywane w jakichś innych zakamarkach - Tylko ich jest całe stado i to jest ta różnica - dodał - Czy to Cię bardziej satysfakcjonuje? - zapytał, unosząc swoją prawą brew do góry.



"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#13
25.12.2024, 21:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.05.2025, 22:23 przez Lorraine Malfoy.)  
"Może tak byłoby prościej?" Dziewczęcy śmiech odbił się dźwięcznie od wyciszonych wcześniej ścian gabinetu, śmiech szczery, niepowstrzymany: wydawać by się mogło, że Stanley opowiedział właśnie najprzedniejszy żart, jaki miała okazję usłyszeć.

– Zapewne – zgodziła się Lorraine, z uśmiechem wciąż igrającym na wargach. Och, byłoby prościej wejść do umysłu Stanleya z takim samym impetem, z jakim on i Sauriel weszli na początku czerwca do zajętego przez nią mieszkania barona narkotykowego. Byłoby prościej złamać go, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja – nie, nie złamać, pomyślała, nie zrobiłaby tego wrogowi, a co dopiero przyjacielowi – byłoby prościej, gdyby wiedziała od samego początku, że ma do czynienia ze Śmierciożercą, bo wtedy mogłaby... No właśnie, co? Czy odmówiłaby zlecenia? Czy wyprosiłaby ich wtedy z mieszkania? Ze swojego życia?

Może tak byłoby prościej.

– Tylko dla kogo? – spytała miękko, powiodłszy spojrzeniem za palcem Stanleya, który szukał czegoś na półce z książkami. Nie podejrzewała go choćby przez chwilę, nie, mówiła sobie, to czarnych, bezlitosnych oczu Sauriela Rookwooda należy się obawiać – jego porywczości i nieprzewidywalnej natury. Obecność Stanleya, brygadzisty, który miał jeszcze w życiu coś do stracenia, była poniekąd gwarantem bezpieczeństwa. Nie tak jak Maeve – Maeve i jej zapewnienia, że będzie jej oczami i uszami na Nokturnie – bo choć Maeve nie była w stanie ukoić jej obaw, Lorraine gotowa była złożyć swoje życie w jej ręce.

Zapewne, niemalże wzruszyła obojętnie ramionami, zapewne byłoby prościej porzucić wszystkie te niezdrowe sentymenty, wyzbyć chorych przywiązań do miejsc, do ludzi... Zostawić je za sobą. Zostawić to wszystko za sobą.

– Problemem nie jest to, że obydwaj mówicie to samo. Problemem jest to, że wasze słowa nic nie znaczą w obliczu tego, co robicie. – Lorraine podniosła się z miejsca, zbliżając się powoli do Stanleya, który stał wciąż obok regału z książkami, dziwnie zadumany, pochłonięty przez myśli równie czarne, co otchłanie Podziemnych Ścieżek. Przestępując obok rozbitego szkła, od niechcenia machnęła wyciągniętą z rękawa różdżką: naprawiła szklankę zrzuconą ze stołu przez kręcącą się między ich nogami kocicę. – Problemem jest to, że wasze problemy przestaną być tylko waszymi problemami, w momencie, gdy wszyscy będziemy musieli wybrać. Bo... Nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba wybrać między tym co dobre, a tym co łatwe. – Zawahała się. – A ja nie chcę wybierać wcale. – Ty też tego nie chcesz, chciała dodać. To byłoby jednak okrutne, przypominać Stanleyowi o tym, że, chcąc nie chcąc, już wybrał, i wybrał źle. – Nie chcę wybierać między wami.

Sięgnęła po tomik poezji, który odsunął na bok, skończywszy czytać: z namaszczeniem odwracała kolejne, naznaczone piętnem czasu, kruche strony wypełnione poezją, poszukując utworu, którego fragment Stanley zacytował przed chwilą na głos. Westchnęła, odnalazłszy wreszcie interesujący ją wiersz.

– "...Tylko czarna bryła ziemi niekształtnej leży – rozjemcza mogiła. Tam i ci, co bronili – i ci, co się wdarli – pierwszy raz pokój szczery i wieczny zawarli." – Lorraine przewróciła kartkę. – "Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona... Dusze gdzie?" – Podniosła oczy znad książki, skupiając spojrzenie na przyjacielu. – "Nie wiem." – Zamknęła cicho książkę, zwróciwszy ją na powrót Stanleyowi, w geście, który mógłby się wydać pojednawczy, gdyby nie pustka, goszcząca na jej twarzy – na twarzach obojga.

– Gdyby to Atreus stanął na twojej drodze na Beltane – Atreus, nie Harper – czy podjąłbyś go jak wroga, czy jak przyjaciela? – rzuciła konwersacjonalnie, takim samym, obojętnym tonem, jakim spytałaby, czy ma ochotę na jeszcze jedną partyjkę pokera. – Zabiłbyś go, gdybyś musiał? – Najokrutniejsza była wtedy, kiedy mówiła najbardziej czule. Troska w jej spojrzeniu była szczera, kiedy przechyliła głowę, aby zajrzeć Stanleyowi w oczy. Najczulsza była wtedy, kiedy musiała być okrutna.  – Skrzywdziłbyś Rosie, bo nie jest czystej krwi? – Coś zmieniło się w jej głosie i spojrzeniu, ale Lorraine nie odwróciła wzroku. – Skrzywdziłbyś Maeve? – wyszeptała.


Yes, I am a master
Little love caster
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#14
25.12.2024, 23:41  ✶  

Może trzeba było? Może to właśnie była odpowiedź na to wszystko - wyrzucić ich z hukiem ze swojego życia...

Problem jednak polegał w tym, że nie dało się tego zrobić. Prędzej czy później by wrócili. To zawsze działało w tej sposób. Jawiło się tylko jedno pytanie - jako kto by wrócili? Przyjaciele czy wrogowie? Jakie by mieli intencje? Dobre czy złe?

Tego nie wiedział nikt, a Stanley nie chciał być tym, który miał się o tym przekonać. Dużo bardziej preferował pozostawać na relacjach pozytywnych z blond włosą wiłą... Chciał też wierzyć, że i ona preferowała to w stosunku do jego osoby.

Nie wiedziała? Cóż... Wynikało to najpewniej z tego, że Borgin nie był jakimś wielkim ekstrawertykiem. Fakt - lubił ludzi i uwielbiał z nimi rozmawiać ale preferował dawkować informacje o sobie. Tylko ci z najbliższego grona mogli liczyć na to, aby poznać go lepiej. Należało się więc zastanowić ile jego "najbliżsi" wiedzieli o nim, bo bardzo szybko szło zweryfikować, że tak naprawdę... to nie wiedzieli prawie nic.

Z drugiej strony, co sobie Malfoyówna wyobrażała? Myślała, że Stanley przyjdzie do niej i powie - hej Lorraine, od dzisiaj robię drugi etat u Czarnego Pana? No nie. To nie działało w ten sposób.


Nie odpowiedział na zadanie pytanie. Uznał je za retoryczne i niewymagające odpowiedzi. A może udawał, że go nie usłyszał? Prawda musiała leżeć gdzieś pomiędzy, a nawet jeżeli była kłamstwem, miała w sobie ziarno, które mówiło, że jest inaczej.

Stanley, mimo, że zawiódł Lorraine, a tak przynajmniej odbierał jej zachowanie, od dawna grał va banque - stawiał całe swoje życie na szali, obstawiając jedną liczbę u krupiera zwanego śmiercią. O ile sam Borgin szastał swoim życiem, inaczej podchodził do zdrowia swoich przyjaciół czy rodziny. Chciał przecież dla nich jak najlepiej, aby nie musieli cierpieć w tym świecie, który przyjmował tylko dwa kolory - biały i czarny. Ich życie miało przyjmować jak najjaśniejsze barwy i odcienie...


Wojna nie ma w sobie nic z kobiety... Zrodziło się niemal od razu w głowie Borgina, słysząc słowa swojej przyjaciółki. To nie ona wywołała ten konflikt. To nie ona była zarzewiem tego sporu... Dlaczego więc była zmuszona wybierać? Cóż, dlatego, że... "Tak działa wojna. Albo zabija cię od razu, albo niszczy po kawałku. Tak czy inaczej cię dopada" - te słowa cisnęły mu się na usta. Nie wypowiedział ich jednak, ponieważ nie był to żaden poetycki pojedynki, a Lorraine była po prostu ofiarą tego konfliktu. Chcąc, nie chcąc, była zmuszona do wybrania strony. Nie mogła pozostać neutralna, bo tutaj panowała jedna zasada - jesteś z nami albo przeciwko nam. Nie miała innych opcji wyboru i Borgin to dobrze wiedział, wszak znał zasady działania Śmierciożerców jako jeden z nich.


Malfoyówna nie odpuszczała. Drążyła skałę. Ciekawski kot do studni wpadł i nie chodziło mu w tej chwili o Flądre, która miała w poważaniu ten ich poetycko-słowną dyskusję.

Stanley wyciągnął papierosa, którego następnie odpalił. Zaciągnął się, nie uciekając wzrokiem od blond włosej wiły. Słuchaj jej w spokoju, oddając się nałogowi. Musiał jej przyznać - pięknie czytała. Gdyby był to rok 1962, a oni siedzieliby teraz na korytarzu Hogwartu to może mogliby się z tego śmiać. Niestety był 1972 i siedzieli właśnie na Nokturnie, kontemplując nad własnymi wyborami życiowymi.


- Lorraine, cóż... - zaczął, odbierając książkę, która następnie powróciła na półkę - Może lepiej abyśmy się o tym nie przekonywali jak miałbym go podjąć... - dodał już pod własnym nosem, nie chcąc się w ten temat zagłębiać. To była nadal świeża rana, która po prostu bolała Borgina i dało się to dostrzec bez większego trudu.

- Nie będę Cię okłamywał... - westchnął - Nie. Nie skrzywdziłbym Atreusa... Ale powiedzieć to jedno, a zrobić to drugie... To już całkowicie inna sprawa - zastygł na chwilę, spoglądając na jedną z półek - Gdyby, nie daj Merlinie, miało dojść do tego, że stanę w szranki z Bulstrodem, chciałbym mieć taką samą odwagę, aby nic mu zrobić... tak jak mówię Ci to dzisiaj, że tego bym nie zrobił - powrócił całym swoim zainteresowaniem do Malfoyówny - Nie skrzywdziłbym Maeve. Nie skrzywdziłbym Rosie. Ciebie zresztą też. Nawet jeżeli dostałbym taki odgórny rozkaz. Przypłaciłbym za to pewnie życiem, ale bym tego nie zrobił... - zakończył swoją wypowiedź. A przynajmniej tak długo jak mam na to jakiś wpływ...

Nie chciał jej przecież smucić faktem, że miał tendencję do oddawania się czarnej magii i jego dusza powoli kroczyła w kierunku zatracenia. Fakt, że momentami czerpał z tragedii innych osób, nie była rzeczą całkowicie nową.

- "Kiedy dobywasz swojego miecza - nie myśl, kogo masz zabić. Myśl, kogo masz oszczędzić." - dodał, wypuszczając dym z ust.



"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#15
28.12.2024, 00:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.02.2025, 23:26 przez Lorraine Malfoy.)  
– Poezja jest jak miecz obosieczny – odparowała natychmiast, myśląc o ojcu, smarującym poematy na ścianach podziemnych korytarzy krwią tych, których uczynił ich bohaterami. – Wierz mi, wiem coś o tym. – Utoczysz komuś krwi tym mieczem, a on, zamiast się wykrwawić... Ojciec miał rację, pomyślała ze smutkiem, nawijając bezmyślnie pukiel włosów na palec – "krew woła o krew, Lorraine", mruczał pod nosem Armand, z rękami i twarzą pomazanymi skrzepłą posoką, która skapywała też z jego włosów – w tej wojnie chodziło o krew, choć nie taką ze skorowidza czystości krwi. "Krew woła o krew, Lorraine", rzucił gniewnie Baldwin, próbując wyrwać swoją pokaleczoną dłoń z jej dłoni, kiedy odwinęła bandaże przesiąknięte krwią, którą namalował fresk na ścianie salonu Anthony'ego, ale nie pozwoliła mu na to. Chodziło o krew, którą każde z nich gotowe było przelać za to, w co wierzyli. Lorraine była gotowa przelać ją za tych, których kochała. Każdą jej kroplę za Maeve. – Tylko ty byłbyś na tyle bezczelny – wyszeptała, patrząc prosto w oczy Stanleya – aby na pytanie o to, czy w wolnym czasie mordujesz mugoli, zacytować mi w odpowiedzi mugolską poezję.

Nie chciała pokazywać mu swojej pogardy, ta jednak czaiła się w niebezpiecznie drżącym kąciku ust.

Słowa wyciągnięte gdzieś spomiędzy ustępów rodem ze "Sztuki wojny" Sao Tzu, a wzniosłych wersetów spisanych rękoma biblijnych poetów zdawały się jednak do niej trafiać. Lorraine skinęła krótko głową, sygnalizując, że przyjęła słowa Stanleya do wiadomości. Czy w nie wierzyła? To nie była kwestia wiary dla Lorraine Malfoy, która przywdziała z powrotem maskę opanowania, ściągając usta w surową kreskę. Stanley Borgin nie był głupcem, nie tylko dlatego, że czytywał poezję, nie, Stanley Borgin potrafił być diabelnie cwany: skryty, nieczęsto zdradzał, co naprawdę czuje, nigdy zaś, co myśli, jednym razem potrafił być po chłopięcemu powściągliwy, innym – czarujący w ten szalenie ujmujący sposób, który zawsze zjednywał mu ludzi. Zawiódł ją... Zawiódł ją straszliwie, a Lorraine nie zamierzała ukrywać swojego zawodu. Nie zamierzała też ukrywać, że podobnie jak i Borgin, jest skończoną hipokrytką.

– Dziękuję, że to powiedziałeś – odpowiedziała chłodno. Pewne rzeczy musiały być czasem powiedziane, pomyślała, splatając elegancko dłonie przed sobą, choć oboje pozostawali doskonale świadomi tego, że Stanley może mówić tylko za siebie, a za niesubordynację – przyjdzie zapłacić mu życiem. – Ja też nie chcę ciebie krzywdzić – dodała, wyciągając nagle dłoń w jego stronę, niespodziewany gest ze strony Lorraine, która wbrew pozorom nie przepadała za fizyczną bliskością – ale czego chcą oni? Jak wielu ich jest? Możesz mi obiecać, że oni wszyscy nie skrzywdzą Maeve?

Nie widziała sensu w ukrywaniu tego, co, a raczej kto jest jej priorytetem.

– Ja też nie zamierzam cię okłamywać, Stanleyu. Nie darzę większą niż ty sympatią mugoli. – Nieważne, że ceniła sobie ich dokonania na polu sztuki – że nauczono ją kochać ich muzykę, poezję, malarstwo – Lorraine Malfoy pozostawała, niezaprzeczalnie, Lorraine Malfoy, a krew, ktora płynęła w jej żyłach była stara, bardzo stara. A krew woła o krew. – Nie są nam równi – zauważyła cicho – nigdy nie będą nam równi. Nie rozumiem więc, po co walczyć – po co walczycie, pomyślała – z nimi jak z równymi. – Odwróciła na chwilę wzrok, zerkając na kota, który plątał się między ich nogami. – Nie skręcasz karku kociakowi, który nieopatrznie zadraśnie cię pazurą w trakcie zabawy.


Yes, I am a master
Little love caster
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#16
02.01.2025, 23:10  ✶  

Poezja jest jak miecz obosieczny Cóż... Stanley nie wiedział. Tak szczerze, to w chuju miał tą całą poezję i trochę dla żartu zacytował kawałek, który mu się ostatnio przewinął, a cała reszta potoczyła się sama. Nie miał zielonego pojęcia, że Lorraine będzie kontynuować tę batalię, a jak już się zaczęła, to kim był Borgin, aby ją powstrzymywać?

- Uznam to za komplement - odparł jedynie na słowa o byciu bezczelnym.

Nie miała mu też za co dziękować. Maeve, chcąc czy nie chcąc, była częścią jego rodziny, a Stanley był gotów za swoją rodziną wskoczyć w ogień czy oddać swoje życie bez zawahania. To już nie była tylko kwestia Malfoyówny ale również Borgina. Kwestia, aby Changównie nie spadł włos z głowy, bo może i on sam mógł znieść wiele... tak czara goryczy musiała w pewnym momencie przelać i ktoś, kto ma zapędy w kierunku czarnej magii, nie mógł być stabilny w swojej żądzy zemsty. Dodając do tego fakt odpowiednich znajomości, ludzi bliskich poglądowo i niewahających się przed niczym - tragedia murowana dla kogoś, kto postanowi podnieść o jedną rękę za dużo.

- Wiesz, że zadajesz trudne pytania? - zapytał, chcąc mieć pewność, że będzie o tym przekonana - Jakim cudem nie wyrzucili Ciebie z Hogwartu za bycie zbyt dociekliwą osobistością? - rzucił retorycznie. W sumie to nie miał pojęcia czy za coś takiego można było wylecieć... cóż... może powinni dodać taką zasadę po tym jak Lorraine opuściła tę placówkę dydaktyczno-naukową?

- Nie znam odpowiedzi na pytanie czego chcą oni. Nie znam też odpowiedzi na pytanie ilu ich jest... - kontynuował swoją wypowiedź jak i dokarmianie własnego zwierzątka, które hodował na swojej piersi - Jeżeli chcesz słów bez pokrycia to tak. Obiecuję, że oni wszyscy nie skrzywdzą Maeve. Włos jej z głowy nie spadnie - "obiecał". Oczywiście kłamał, ponieważ nie miał na to żadnego wpływu jak już jej zdążył powiedzieć. Czasem jednak ludzie potrzebowali takich zapewnień - nawet jeżeli nie miały one prawa bytu na blokach.

- Jeżeli jednak pragniesz, abym obiecał Ci coś na co mam wpływ i możliwości... - zwrócił się do przyjaciółki, odrobinę wbijając jej swój wzrok prosto w jej własny - To masz moje słowo, że Stanley Andrew Borgin prędzej odda się sam w ręce wymiaru sprawiedliwości, niż odmówi pomocy w sprawie ochrony Twojej czy Maeve. Nie mogę Wam zapewnić nietykalności... - przejechał dłonią o dłoń - Ale mogę Was zapewnić, że każdy skurwiel, który tylko przyczyni się do najmniejszej skazy na waszym lico, po tysiąckroć odczuje to bardziej na swojej własnej, cierpiąc nieskończone katusze... - ugasił papierosa w popielniczce - A prośba o śmierć będzie jego największym marzeniem, które z uśmiechem na ustach spełnię, odsyłając go do miejsca jakie było mu pisane... Czyli bezimienny rów po środku lasu - zakończył, ściskając jej dłoń z zawadiackim uśmieszkiem na twarzy. Nie wynikał on z faktu, że kłamał, ponieważ słowo dane było dla niego cenniejsze, niż jakiekolwiek pisma. Zrobił go, bo oczami wyobraźni widział jak taka osoba, która zrobiła o krok za blisko Lorraine czy Maeve, skomle o litość w jakiejś bocznej uliczce czy zagajniku ciemnego lasu. Iście piękny obraz...

Powiedzieć, że się nie ucieszył na słowa Malfoyówny to jak nie powiedzieć nic. W końcu była porządną kobietą - damom, więc musiała posiadać odpowiednie poglądy, które były im wszystkim dobrze znane i bliskie sercu.

- Dlaczego walczyć z nimi jak równy z równym? Nie wiem - wzruszył ramionami - Wiem za to, że są czarodzieje, czystej krwi zresztą, którzy próbują ich chronić i z nimi współpracować... - westchnął ciężko, bo co innego miał zrobił w tej chwili? Miał tupnąć nóżką w niezadowoleniu?

- Obawiam się Lorraine, że... - podszedł do Flądry, podnosząc ją, aby następnie położyć ją na blacie biurka - Skręcasz kark kociakowi, aby ceną śmierci jednostki... - przejechał powoli palcami, aby zatrzymać się gdzieś pod jej głową - Wytłumaczyć reszcie co ich czeka... - przejechał raz w lewo, a później w prawo po jej futrze, podnosząc przy tym wzrok na blondynkę -Jeżeli nie będą się słuchać... - puścił kota, ponieważ nie miał zamiaru robić jej najmniejszej krzywdy.

- Jeżeli ktokolwiek by Wam podpadł... Dajcie mi po prostu znać - zakomunikował, siadając z powrotem w swoim fotelu.



"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#17
27.01.2025, 14:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.02.2025, 23:26 przez Lorraine Malfoy.)  
Ta sama ironia, którą ociekały słowa wydostające się z ust Stanleya, obecna była także w uśmiechu Lorraine: uśmiechniętej, a jednak milczącej – jak gdyby dalsze angażowanie się w tę dyskusję uznała za coś poniżej jej godności, "jeżeli chcesz słów bez pokrycia, to tak, obiecuję", mówił Stanley, a im dłużej mówił, tym szerszy stawał uśmiech Lorraine – milczącej, a jednak uśmiechniętej, bo bawiły ją starania mężczyzny, próbującego "odwrócić kota ogonem". Nie wierzyła w to, że nie posiada wglądu w organizację. Nie wierzyła, że nie zna tożsamości innych Śmierciożerców. Brygadzista musiał stanowić cenny nabytek w ich szeregach – pomyślała, niemal z czułością przesuwając spojrzeniem po twarzy Stanleya, wcale skutecznie zasłaniającego się retoryką – nie tylko przez wzgląd na umiejętności bojowe: brygadzista, pracujący w ścisłym porozumieniu z aurorami i administracją sądowniczą, z łatwością mógł przeniknąć w głąb struktur Ministerstwa. Nic dziwnego, że wszystkie środki bezpieczeństwa jakie przedsięwzięto na Beltane zawiodły.

"Nie znam odpowiedzi na pytanie, czego oni chcą", mówił Stanley, chwytając się desperacko bezosobowej formy "oni", podsuniętej przez Lorraine, która nie użyła formy "wy" tylko przez litość. Nie była jedną z wątłych kobiet, którym należało wmawiać, że świat jest piękny, bo inaczej stałby się całkiem nie do zniesienia i Stanley dobrze o tym wiedział. Oczywiście, że nie znasz odpowiedzi, pomyślała pogardliwie, słuchając, jak zręcznie dystansuje się od śmierciożerczego kolektywu – jak gdyby ten nie był powodem, dla którego teraz musiał ukrywać się przed światem – powstrzymała się jednak od przewrócenia oczami.

"A prośba o śmierć będzie jego największym marzeniem, które z uśmiechem na ustach spełnię, odsyłając go do miejsca jakie było mu pisane..."

– A mówiłeś, że żadni z was poeci – zaczęła droczyć się Lorraine, przerwając milczenie, gdy Stanley ścisnął ją przyjaźnie za rękę. Odwzajemniła uścisk, skinąwszy głową w niemym podziękowaniu. Dziękowała za wszystkie zapewnienia, jakie wymienili – te szczere i te mniej szczere – dziękowała także i za te, których nie wymienili, ale które trwały niewypowiedziane w przestrzeni między nimi, bo oboje dobrze wiedzieli, że były rzeczy, których nie dało się wypowiedzieć słowami. Niektóre trzeba było po prostu przeżyć, poczuć – jak uścisk dłoni – niektóre zaś zobaczyć na własne oczy. Właśnie dlatego, gdy Stanley rozluźnił uścisk, Lorraine – zamiast zwyczajnie puścić jego dłoń – przesunęła rękę wyżej, jednym, płynnym ruchem prześlizgnąwszy się wzdłuż przegubu, podwijając przy tym do góry rękaw koszuli. Ale na jego skórze nie widniał żaden tatuaż.

Uśmiechnęła się niewinnie, wcale niezakłopotana.

– Wybacz – posłodziła, próbując poprawić zgnieciony mankiet, poklepawszy go delikatnie po dłoni, zanim zdołał się odsunąć. – Chciałam wiedzieć, czy piętno nosisz na tej samej ręce, którą zabijasz, czy na tej, którą udzielasz łaski, ale tknęło mnie, że to byłoby kolejne trudne pytanie.

Przesadziła.

Dlatego teraz patrzyła, zafascynowana, jak Stanley powoli głaszcze koci kark – sunąc ręką po sierści czarnej jak smoła i gęstej jak noc – sunąc ręką pod włos, imitował dreszcz, który przeszedł jej po plecach, wzdłuż kręgosłupa. Nie ośmieliła się zerwać kontaktu wzrokowego. Lorraine zacisnęła palce na oparciu krzesła tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. Przez chwilę istniały tylko jego oczy.

– Daję znać, że to nie ze mną powinieneś dzielić się sentymentem do skręcania karków czarnym kotom – zauważyła kąśliwie, kiedy Stanley opadł na fotel – tylko z Saurielem. – Choć spojrzenie Lorraine było poważne, oceniające, twarz nie wyrażała żadnych emocji: wzięła kota na ręce, tylko po to, aby móc wtulić ją w gładkie futerko, aksamitne jak głos Stanleya, kiedy szeptał groźby. Niejako z premedytacją wspomniała w rozmowie imię Rookwooda, ciekawa reakcji Borgina, jak i tego, czy podzielił się z przyjacielem swoją tajemnicą. Koty zwykły chodzić, co prawda, swoimi własnymi, kocimi drogami, ale drogi Sauriela i Stanleya przecinały się ze sobą.

I jeden, i drugi, obiecał jej protekcję. Co gdyby i jeden, i drugi, okazał się być...

– Wszyscy mamy grzechy, które musimy dźwigać – zmieniła miękko temat, głaszcząc kota trzymanego w ramionach. – Niektóre większe od od słów, jakimi próbujemy je ująć, od wyobrażeń nadającym im kształt. Niektóre zaś mniejsze od pokładów czasu, jakich potrzeba, aby obrócić je w czyn. – Lorraine mówiła powoli, przechylając w zamyśleniu głowę – mówiła, a jej wysokiemu głosowi zdawały się towarzyszyć wspomnienia wszystkich dźwięków, które słyszała dawno temu – głęboko w spowitych w mroku otchłaniach podziemnych ścieżek – wspomnienia pełne tajemnicy, rozpaczy i smutku: nikłe echo dochodzącej z oddali, sennej melodii, pomruk pieśni katakumb, czuły szept głosu Baldwina, który przyzywał ją po imieniu, odgarniając z twarzy welon wieczystej ciemności, welon pajęczyn i skołtunionych włosów. – Grzechy, ciążące na moim sumieniu... – grzechy, których nawet bogowie nie mogą, a może nie chcą przebaczyć, pomyślała ze smutkiem – ...ciągnęły mnie w dół, w ciemność, coraz głębiej, i głębiej, głębiej, tak głęboko, jak sięgać mogą tylko podziemne ścieżki.

Wtuliła policzek w sierść trzymanego w ramionach kota, a jej lekko przytłumiony głos wydał się jeszcze bardziej odległy, bo choć stała naprzeciw biurka Stanleya, myślami była daleko.

[+]soft gore
– Mówią, że podziemne ścieżki to otchłań bez dna, która rozpościera swoje ramiona niczym kochanka. Mówią, że kto osunie się zbyt głęboko w ciemność, która je spowija – w jej słodkie, słodko-mdlące objęcia – kto zatraci się w ciepłym, gęstym oddechu korytarzy, ten staje się częścią tej otchłani. Jednym z wielu, którzy oddali serce podziemiom, aby już nigdy nie powrócić na powierzchnię. Bo gdy schodzisz wciąż głębiej i głębiej, zapominasz, kim byłeś, zanim zacząłeś schodzić. Ścieżki rozwierają przed tobą swoje podwoje niczym potworną paszczę, ziejąc zepsutym oddechem korytarzy: powietrze, ciepłe, gęste i stężałe w bezruchu, zaczyna przypominać miękki zaduch kowenowej kaplicy – kaplicy wyścielonej kośćmi i rozkładającymi się ciałami tych, którzy zgubili drogę. Osunąwszy się zbyt głęboko, nie odnajdziesz drogi na powierzchnię. Bo ciemność uwodzi. Ciemność śpiewa tęsknie, abyś do niej wrócił. Śpiewa cicho, ledwie słyszalnie, lecz w jej śpiewie kryje się nieodpartego, coś, co woła, obiecując ukojenie. Ale ukojenie nie nadchodzi.

W myślach wciąż błądziła pośród podziemnych korytarzy, gdzie zeszła po tym, jak pierwszy raz złamała legilimencją czyjś umysł. Nie chciałam tego, powtarzała, zrozpaczona, próbując naprawić to, czego naprawić się nie dało. Nie chciałam tego, przepraszała, gdy każde kolejne zanurzenie się w odmęty wspomnień mężczyzny, który padł ofiarą jej uroku, tylko pogarszało sprawę. Nie chciałam tego, wypłakiwała oczy w ojcowski rękaw: te same oczy spoglądały na nią z twarzy ojca, który uśmiechał się, ocierając jej łzy, choć oczy Armanda Malfoya – w przeciwieństwie do oczu jego córki – były suche. "Nie chciałaś tego", powtórzył powoli, rozkoszując się każdym słowem, w którym bezlitosna kpina mieszała z pobłażliwą czułością, bo to, co w Lorraine budziło moralny sprzeciw, strach i zgryzotę, w nim budziło dumę. Był z niej dumny.

Gdy Baldwin ją znalazł, była bliska histerii.

– Mówiłeś, że anioł czuwał nad tobą na Beltane. Nade mną także czuwał wtedy anioł, który rozproszył ciemność i pomógł mi powrócić do światła. Powrócić na powierzchnię. Ocalił mnie, a Matka wie, że potrzebowałam ocalenia. – Lorraine zmusiła się, aby na powrót skupić spojrzenie na twarzy Stanleya. – Ty i ja – ciągnęła, prostując dumnie plecy – zostaliśmy ocaleni przez anioły. Może nigdy nie zostaniemy rozgrzeszeni. Może nawet nie pragniemy rozgrzeszenia. – Stanley nie żałował tego, co zrobił, tylko tego, że został przyłapany. Nie jestem lepsza od niego, stwierdziła Lorraine, której plecy dawno już przestały uginać się pod ciężarem grzechów. Nie mam wyrzutów sumienia. – Nie wierzymy zresztą w rozgrzeszenie, lecz w boską retrybucję, która nakazuje spłacić zaciągnięte długi. Zaciągnęliśmy dług u aniołów, ale możemy go spłacić. Ty i ja, możemy oboje czuwać nad Maeve. Możemy być jej aniołami.

Nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuściła powietrza z płuc. Lorraine Malfoy nie darzyła Śmierciożerców żadnymi pozytywnymi uczuciami. Śmierciożercy byli terrorystami, dokonującymi bezmyślnych aktów okrucieństwa, aby siać zamęt. Śmierciożercy nie znali świętości, Śmierciożercy byli bluźniercami, niszczącymi wszystko, czego tylko się dotknęli. Śmierciożercy byli plagą czasów, w jakich przyszło im żyć. Gdyby chociaż klękali przed obliczem chaosu, który sieją, słyszała, jak mówił do Baldwina ojciec, pełen pogardy do wszystkiego i wszystkich, zamiast padać na kolana przed kolejnym samozwańczym lordem. Lorraine nie obchodziło przed kim, ani przed czym klękają Śmierciożercy. Nie w tym momencie. W tym momencie, Lorraine obchodziło tylko bezpieczeństwo Maeve.

Jeżeli to Śmierciożerca miał jej to bezpieczeństwo zapewnić, miał Lorraine po swojej stronie.

– Ty też daj znać, jakbyś czegoś potrzebował. – Wiedział przecież, gdzie jej szukać. Oboje mieli wiele do przemyślenia, wiele do zrobienia: myśli Lorraine wirowały wokół nowozdobytych informacji, gdy podążyła w stronę drzwi, podobnie musiały wirować myśli Stanleya, który potrzebował nowej tożsamości, fałszywych dokumentów, zapasowej kryjówki i konta w Gringottcie, może zmiany twarzy, bo przecież nie będzie mógł teraz wyjść na ulicę bez przebrania... Nie zamierzała zostawić go z tym samego. Nikły uśmiech zadrgał na jej wargach, gdy odwróciła się tuż przy drzwiach, z ręką wspartą o klamkę. – Będę się za ciebie modlić.

Z Lorraine trudno było czasem wyczuć, czy żartuje, czy mówi poważnie, zwłaszcza, że wychodząc, puściła do Stanleya oczko.


Yes, I am a master
Little love caster
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#18
12.02.2025, 19:57  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.02.2025, 19:58 przez Stanley Andrew Borgin.)  

Jak się nie miało w głowie, to trzeba było mieć w ustach... Oczywiście chodziło o charyzmę, a nie jakieś inne, zbereźne rzeczy, które mogły chodzić po głowie niektórym mieszkańcom Nokturnu, ale i nie tylko.

Stanley jako uczeń dosyć średni, musiał sobie wyrobić jakąś umiejętność, która miała mu pomóc przebrnąć przez te wszystkie lata katorgi w szkole i przyszłej pracy. Pech, a może właśnie los chciał, że trafiło się na pewnego rodzaju złoto ustność. Chciało się usłyszeć, że wszystko będzie dobrze? Nic trudniejszego - jedno słowo i Borgin mógł to powiedzieć. Trzeba było się wytłumaczyć z tego, że pies zjadł wypracowanie z zielarstwa? Prościzna. Nic więc dziwnego, że mógł mówić Lorraine to, co chciała usłyszeć.

Z drugiej zaś strony nie było to kłamstwem. Nie mógł wypowiedzieć się za wszystkich Śmierciożerców, ponieważ nie on podejmował tutaj decyzje czy wpływał na agendę, którą mieli głosić. Gdyby tak jednak było, dawno zmieniłby ich barwy na jakieś bardziej przyjemniejsze. Zapewne wprowadziłby również cruciatusowe czwartki dla ich jakże młodego i dynamicznego zespołu. Młodego, bo Śmierciożercy w większości ledwo mieli pierwszy koper pod nosem, a dynamicznego, bo trzeba było szybko spierdalać z akcji, kiedy coś szło nie tak. Ot, taki był żywot poplecznika Lorda Voldemorta.

Kiedy Malfoyówna próbowały swoich sztuczek, nie oporował. Uśmiechał się tylko pod nosem. Znali się od dobrych kilkunastu lat, a Lorraine robiła jakieś podchody. Zupełnie jakby dalej byli w Hogwarcie. Mentalnie może tak, wszak człowiek mój wyjść z Hogwartu, ale Hogwart z człowieka nigdy... czy jakoś tak.

Jako, że miała szczęście bycia blondynką i przyjaciółką Borgina, pokiwał głową na jej przeprosiny. Mogła uznać je za zaakceptowane.

Na pytanie nie odpowiedział. Gdyby jego rozmówczyni była jedną z zaangażowanych w sprawę dam, wiedziałaby, że znak nosiło się na lewej dłoni, a Stanley był praworęczny. Dzięki tym informacjom, mogła się domyślić, że piętno nosił na innej dłoni, niż kończył ludzkie żywoty.

Gorzej jak chodziło jej o piętno jakim było pochodzenie z mieszanki genetycznej Borginów i Mulciberów - wtedy nosił piętno w swoim sercu i nie za wiele mógł z tym faktem uczynić. Po prostu był chodzącym męczennikiem.

- Pewnie tak - zgodził się z nią - Tylko to żaden sentyment, a... - uniósł spojrzenie ku sufitowi - Przenośnia? Tak to chyba nazywacie w klubie książki vel ludzi bardziej oddanym opasłym tomikom... - powrócił swoim zainteresowaniem do Lorraine, obserwując jak Flądra przymila się do jednej z właścicielek. Co za pocieszne stworzenie... skomentował pod nosem, pozwalając sobie na krótki uśmiech.

- Zamykasz oczy i nagle... - zastukał w blat - Idziesz doliną gdzie zło nie jest nowiną. Wartości w ludziach giną mimo dobroci... - wpatrywał się w bliżej nieokreśloną przestrzeń, która dzieliła biurko z drzwiami - Ciężar wrzuca na bary, ciężar elementem kary - dorzucił od siebie jako odpowiedź dotyczącą przemyśleń Lorraine o tym, co ciążyło na jej sumieniu.

Jeden i drugi mogli obiecać jej protekcję, bo zarówno jeden, jak i drugi, nie rzucał słów na wiatr. Jeżeli tak miało być - tak będzie. Cena nie grała roli, a cel uświęcał środki.

Kiedy mówiła taka przejęta, brzmiało to niczym jakieś kazanie. Jakby wszyscy Śmierciożercy zostali złapani, a Lorraine była tą, która miała udzielić im ostatniego namaszczenia przed sądem ostatecznym. Jakby miała ich uświadomić o wszelkim złu, które dokonali w swoim życiu. Jakby miało to cokolwiek zmienić w ich żywotach, które w większości były już spisane na stratę. Na piekielne czeluści - stąd nie było ucieczki. Było tylko potępienie.

- Tak. Sauriel - odparł krótko, zwięźle i na temat - Bardziej Czarny Kot, niż anioł. Wystarczająco dobry, aby spełniał się w swojej roli - przyglądał się jej w skupieniu. A potrzebujesz rozgrzeszenia? Nie wystarczy, aby Twoi najbliżsi Ci wybaczyli? Czy to nie jest najważniejsze w tym wszystkim? Pytał retorycznie, chociaż jego słowa nie odnalazły adresata.

Żałujesz? zapytał jeden głos sumienia. A ty żałujesz? odparł mu drugi. Ja nic nie zrobiłem dało się słyszeć od pierwszego. No właśnie, żałujesz, że nic nie zrobiłeś? wtórował mu następca. Nie odnosiło się to jednak do Stanleya, ponieważ on coś zrobił - złego, dobrego. Nie miało to znaczenia. Ważne, że nie siedział bezczynnie i opowiedział się po jednej ze stron. A jaki to miało mieć wpływ na sam koniec spraw? Tego nie wiedzieli nawet najlepsi wróżbici z Alexandrem Mulciberem na czele.

- Już to robimy - dodał - Cały czas czuwaliśmy nad Maeve. Dalej będziemy to robić. Nic się w tej sprawie nie zmienia - podkreślił, aby Lorraine miała tego świadomość. Mogła na niego liczyć, bo może był Śmierciożercą ale był przede wszystkim przyjacielem, a tych stawiał ponad rozkazy, które mogły paść z góry.

Słysząc jej słowa, uśmiechnął się. Złożył również dłonie w trójkącik. Nie omieszkał odprowadzić ją wzrokiem.

- Jasne - przyłożył palce do skroni, aby lekko nimi zasalutować w kierunku Malfoyówny - Dzięki. Powiedziałbym to samo, ale może lepiej bardziej jak zostanie to w Twojej jurysdykcji - przyznał, odkładając dłonie na blat. Przejechał po powierzchni blatu.

Stanley może i potrzebował nowej tożsamości, fałszywych dokumentów, zapasowej kryjówki, konta w Gringottcie... ale przede wszystkim potrzebował świętego spokoju.

Nie było jednak rzeczy z którą mieliby sobie nie poradzić, ponieważ... friendship is magic.


Koniec sesji


"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości
Podsumowanie aktywności: Stanley Andrew Borgin (7388), Lorraine Malfoy (7448)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa