• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie Hogsmeade [27.08.1972, MUZA] Feel like I'm the worst, so I always act like I'm the best

[27.08.1972, MUZA] Feel like I'm the worst, so I always act like I'm the best
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#1
11.10.2024, 23:21  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.12.2024, 00:32 przez Lorraine Malfoy.)  
Rodzina była dla Lorraine wszystkim.

Poczucie przynależności do rodu Malfoy zawsze stanowiło jeden z głównych aksjomatów jej tożsamości: rodzina była świętą ostoją w świecie naznaczonym zepsuciem, nieważne, że sami byli zepsuci do cna – przegnili jak trupy dostarczane czasem przez koronera do zarządzanego przez Lorraine zakładu pogrzebowego. Siostry Parkinson mogły kpić z zajęcia, jakim parała się wiła, ale Lorraine odnajdywała spokój, stojąc przed rodzinnym grobowcem. Jakaś kojąca nieuchronność tkwiła w imionach jej ojca i matki, wyrytych obok siebie w kamieniu – na wieki. Rodzina sugerowała jedność, wspólnotę – przeżartą nepotyzmem bestię z tysiącem głów, każda z nich plująca jadem. Słysząc szepty za swoimi plecami, powtarzała sobie jak mantrę to, co wtłaczano jej do głowy od najwcześniejszych lat dziecinnych: była Malfoy, więc nie mogła mieć knuta przy duszy, a wciąż była warta więcej od najbogatszego spośród obecnych tu ludzi – tylko dlatego, że była Malfoy. Nawet jej ojciec nigdy nie kwestionował tej zasady, wierny swemu nazwisku. Lorraine nie przejmowała się więc plotkami, kiedy jednak słyszała najdrobniejszą choćby sugestię dotyczącą potencjalnego wydziedziczenia, serce w niej zamierało – tak, jakby najważniejsza jej część miała za chwilę umrzeć.

Dźwięki harfy nie grały jednak requiem, lecz miły uchu walc, a Lorraine i Eden spacerowały wolnym krokiem blisko wody, rozmawiając ściszonymi głosami. Kiedy wiła usłyszała pytanie kobiety, uśmiechnęła się leciutko. Początkowo powzięła jej słowa za żart, oscylującą na pograniczu humoru i pogardy kpinę, wycelowaną w młodszego kuzyna, który demonstrował dzisiaj na wszystkie możliwe sposoby, że brzydzi się przynależnością do arystokratycznej kasty: począwszy od doboru wykonywanego utworu – manifestu pogardy wobec potęgi burżuazyjnego dziedzictwa – skończywszy na wizerunkowej schiźmie z malfoyowskim blondem. Dopiero po chwili zrozumiała, że Eden mówi jak najbardziej poważnie.

Uśmiech zamarł Lorraine na ustach. Kochała swoją rodzinę, ale nie miała złudzeń, że znaczy dla nich jeszcze mniej niż Baldwin. Odgarnęła wolną ręką włosy z twarzy, starając się zamaskować zakłopotanie.

– To przecież Baldwin? Baldwin Malfoy? – podsunęła ostrożnie, badając reakcję Eden – To nasz kuzyn – właściwie, brat stryjeczny – syn... Nie pamiętam, którego to w kolejności starszeństwa brata twojego taty, za dużo ich dziadek Septimus miał. – Pamiętała, ale nie chciała sprawić Eden przykrości, że ona nie pamięta. Podejrzewając, że wszystkie te imiona nie za wiele mówią kuzynce, pośpieszyła jednak z dalszymi wyjaśnieniami, gotowa wyprzedzić jej pytania. – Jego ojciec to stryj Marcus, ten religioznawca, który zawsze zakłada najbardziej niedorzeczne szaty z dedykowanych kolekcji Rosierów na rodzinne spotkania z okazji Yule. Pamiętasz, jak pokłócił się z twoim tatą i stryjem Abraxasem o etykietę noszenia spinek do mankietów? Ostentacyjnie nie odzywali się do siebie przez rok, a my w ramach żartu podmieniłyśmy bileciki i usadziłyśmy ich obok siebie na bankiecie organizowanym przez ciocię Cornelię.

Zachichotała, wspominając zbolałą minę stryja Fortinbrasa.

– Wybacz mi, że wtrąciłam się tak znienacka w waszą rozmowę – usprawiedliwiła się nagle, nawiązując do niezbyt fortunnej interakcji z Brenną i Atreusem: do napięcia, które rosło między nimi, od momentu, gdy wymieniła uprzejmości z panną Longbottom, dopóki wszyscy się nie rozeszli się, każdy w swoją stronę – nie chciałam sprawić ci przykrości, po prostu... – Ważyła przez chwilę słowa, nie chcąc powiedzieć nic niewłaściwego. – Odstraszam dzisiaj ludzi.

Wymuszony uśmiech wykrzywił wargi Lorraine, która u boku Eden pozwalała sobie na nieco więcej swobody niż w obecności reszty rodziny – a tym bardziej zgromadzonych na wydarzeniu gości. Prychnęła leciutko, ironicznie, dając do zrozumienia, że słyszy, jak niedorzeczne rzeczy padają z jej ust, ale nie potrafi się powstrzymać przed ich wypowiedzeniem.

– Nie powiem, to nader sprzyjająca okoliczność, jeżeli potrzebny ci ochroniarz u boku – zażartowała szybko, starając się kpiną rozładować napięcie – a to zaszczyt służyć w orszaku szekspirowskiej królowej wróżek, piękna – nie wymarzyłabym sobie wspanialszego zajęcia – jestem taka szczęśliwa, że przyszłaś. – Starała się wygładzić twarz, uśmiechnąć, szczerze, bo była szczera: pokazać, że jest wdzięczna, tak, nie potrafiła słowami opisać, jak cholernie jest wdzięczna za to, że jest obok, że trzyma ją teraz za rękę, że nie wstydzi się jej... Choć Lorraine wątpiła, by Eden wiedziała, jak wiele znaczy dla kuzynki jej uwaga. – Przepraszam, to po prostu nie jest mój dzień.



Yes, I am a master
Little love caster
prodigal daughter
I knew one day I'd have to watch powerful men burn the world down
I just didn't expect them to be
such losers
Wysoka na 175cm, jasnowłosa zjawa. Jest niezwykle szczupła, wręcz na granicy chorobliwości; lekko zapadnięte policzki ukrywa dobrze dobranym makijażem, którego nieodłączną częścią są usta pomalowane czerwoną szminką. Włosy ma proste i długie, sięgające lędźwi, zwykle nosi je rozpuszczone. Zawsze bardzo elegancko ubrana, najczęściej w stonowane barwy - nie jest zwolenniczką jaskrawych odcieni i mieszania kolorów. Nie lubi też przepychu; widać, że nie szczędzi pieniędzy na dobrej jakości ubiór, lecz nie obwiesza się biżuterią i tym podobnym. Porusza się bardzo zgrabnie, ale pewnie. Zawsze patrzy ludziom prosto w oczy podczas rozmowy, mając przy tym ciemne, przenikliwe spojrzenie. Zwykle mówi w bardzo spokojnym, niskim, nieco zachrypniętym tonie. Ma bardzo przejrzysty akcent, wyraźnie wymawia słowa, po sposobie mowy słychać, że to ktoś z dobrego domu, ktoś świetnie wykształcony.

Eden Lestrange
#2
16.10.2024, 01:19  ✶  
Eden miała bardzo dziwną definicję rodziny, nieszablonową wizję. Zawsze widziała ją jako coś więcej niż zbiór jednostek - była ona bytem samodzielnym, większym niż suma swoich części. Nosiła w sobie coś niemalże świętego, niezłomnego, nienaruszalnego. To w jej obrębie istniały wszystkie zasady, to z niej płynęły największe wartości. Jednak poszczególne osoby, które tworzyły ten święty krąg, nigdy nie miały tej samej doniosłości. Były jedynie pionkami, które można było przestawiać, zastępować, usuwać z gry - nikt z osobna nie mógł zagrozić świętości tego bytu.

Eden była oddana rodzinie, ale nie poszczególnym ludziom. Każdy, nawet najbliższy krewny, był przede wszystkim narzędziem, rolą do odegrania. Byli niezbędni, aby podtrzymywać iluzję jedności, siły, ciągłości dziedzictwa, ale jednocześnie pozostawali wymienni, nieistotni, kiedy już przestali spełniać swoją funkcję. Rodzina istniała od wieków, przewyższała swą trwałością każdego z jej członków, którzy z czasem odchodzili, zostawiając po sobie jedynie puste miejsce przy stole. W miejsce tych, którzy upadali, zawsze pojawiali się nowi, gotowi kontynuować tradycję.

Rozumowanie kryjące się za tą definicją było proste; nie ludzie tworzyli rodzinę - to rodzina kształtowała ich. Eden widziała to na każdym kroku: jej matka, Eleonora, była przecież doskonałym przykładem kogoś, kto podporządkował swoje życie wyłącznie w imię zachowania honoru rodu. Fortinbras, z pozoru dystyngowany i pełen charyzmy, nigdy nie pozwalał, by jego własne pragnienia przesłaniały to, co jest korzystne dla nazwiska. Każdy z nich był jedynie elementem, który trzeba było ułożyć we właściwym miejscu, aby cały obrazek wyglądał na kompletny. A kiedy któryś z elementów przestawał pasować, Eden wiedziała, że lepiej odsunąć go na bok, zanim zaszkodzi całości. Nawet jeśli ten kawałek pasował idealnie w miejsce głowy rodu.

Może właśnie dlatego nie połączyła twarzy Baldwina z jego nazwiskiem. Kiedy Lorraine tak bardzo starała się namalować obraz jego osoby, przywołać wspomnienia zapomniane przez czas, Eden patrzyła na nią z rosnącą konsternacją. Starała się przypomnieć sobie, kim u licha był ten podrostek, ale robiła to tylko z sentymentu wobec kuzynki, dla której ewidentnie postacią był istotną. Nie mówi się z takim detalem i uniesieniem o byle kim, pewnie znaleźli niegdyś wspólny język poprzez sztukę, czy jakieś inne genetyczne skrzywienie, które krążyło po ich familii.
- To ten dziwny, który robi sobie przerwę na oddech co drugie słowo, jakby miał przewlekłe suchoty? - Zapytała, usilnie próbując połączyć wątki. Za moment pokręciła głową. - A nie, to inny. Baldwin przecież wygłaszał monolog, ewidentnie umie się wysławiać - oceniła, robiąc przy tym średnio zadowolone miny. Nie zapamiętywała chłystków z własnej rodziny, bo z perspektywy Eden nie wnosili do niej żadnej wartości, jedynie sprawiali, że na drzewie genealogicznym było tłoczno. Wstyd pomyśleć, że to po nich oraz Elliocie będzie dziedziczone to nazwisko.

- Wybacz mi, ptaszyno, ale ja nie przywiązuje uwagi do miernych mężczyzn - wyjaśniła, łapiąc w palce i bawiąc się kosmykiem włosów Lorraine. - Nie mam na to czasu. - Uśmiechnęła się nieco pobłażliwie, ale wcale nie skłamała. Miała zbyt dużo na głowie, by jeszcze zaprzątać ją sobie spowinowaceniem z jakimś podrzędnym artystą krzyczącym do księżyca lub maziającym pijane wizje po sztaludze.

- Nie przejmuj się tym, wymienialiśmy tylko grzeczności - ostatnie słowo wypowiedziała z przekąsem, bo bliżej tej rozmowie z Brenną i Atreusem było do przytyków niż sympatycznych gestów. - Nie sprawiłaś mi żadnej przykrości, Lorraine, ani tego wieczoru, ani nigdy dotąd. Co masz na myśli, mówiąc, że odstraszasz ludzi? - Eden była skonsternowana. Czego młoda Malfoyówna mogła jeszcze dzisiaj chcieć? Zebrała oklaski, laur wdzięczności w postaci bukietu kwiatów, gratulacje zebranych wokół osób. Czy nie tego chciała, występując przed wszystkimi? Uwagi?

- Czemu miałabym się nie zjawić? Moja droga, spójrz na pasmo niepowodzeń, jakim są mężczyźni w naszej rodzinie. Przyjrzyj się dobrze tym pustym spojrzeniom tęskniącym za rozumem. Mając do wyboru wspieranie tych imbecyli, a wspieranie ciebie, jak miałabym nie przyjść na recital kogoś, kto jako jedyny wykazuje jakikolwiek potencjał? - Przestała bawić się kosmykiem kuzynki i teraz czule włożyła go za jej ucho, przemykając z troską po złocistych włosach. Miała sentyment do Lorraine, bo przypominała jej kogoś, kim mogła się stać, gdyby nie została przez własnego ojca pozbawiona duszy.

- Wypadłaś świetnie, dlaczego to nie miałby być twój dzień? Czy ktoś powiedział ci coś przykrego? - Zapytała, węsząc w tym drugie dno. Ktoś musiał podminować jej pewność siebie, przecież sama z siebie nie użalałaby się nad sobą bez powodu. W tej rodzinie się tak nie robi. - Który to? Powiedz tylko słowo, a z dziką chęcią też wręczę mu wiązankę, choć niezłożoną z kwiatów - zaproponowała, ewidentna gotowa do wyjaśnienia kogokolwiek, zrugania go od stóp do głów jak stał, bo jej bliskich się nie obraża. Nie na jej warcie.


I was never as good as I always thought I was
— but I knew how to dress it up —
I was never satisfied, it never let me go
just dragged me by my hair and back on with the show

~♦~
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#3
02.01.2025, 18:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.01.2025, 18:55 przez Lorraine Malfoy.)  
– Baldwin ma dar – powiedziała z przekonaniem, ale i z dziwną zadumą, wyglądając przez chwilę tak, jak gdyby błądziła myślami gdzieś daleko, nie dostrzegając – a może nie chcąc dostrzec – pogardy, z jaką Eden wypowiadała się o sztuce: twarz Lorraine lśniła bowiem pewnością. Jeżeli wszyscy mieli dzisiaj śnić ten sam sen, pomyślała, Baldwin był tym, który zaklinał go swoją poezją. Odwróciła głowę, zerkając na harfę, która przez chwilę zdawała się wygrywać znajomą melodię... Zaraz jednak straciła zainteresowanie zaklętym instrumentem. Musiała się przesłyszeć.

Gdy Eden stwierdziła, że nie ma czasu na miernych mężczyzn, tylko uśmiechnęła się lekko. Lorraine Malfoy całe życie spędziła szukając siebie w umysłach miernych mężczyzn. Mężczyźni, myślała, sunąc palcami po skórze swoich kochanków, są jak klawisze fortepianu. Wystarczyło nacisnąć, aby uzyskać spodziewany dźwięk, co nie było trudne dla kogoś, kto w grze był wprawiony. Lorraine kochała grać. Odnajdywała się w tchnącym precyzją wymiarze czerni i bieli, tak jak odnajdywała się w relacjach z mężczyznami, bo wszystkie te relacje były poniekąd jej sposobem na realizację samej siebie. Kiedy jej palce przebiegały po klawiszach, to było jak popieprzona, mentalna masturbacja, której zamiast jęków rozkoszy towarzyszyły dźwięki klasycznych kompozycji.

Lorraine była wilą, ale była też kobietą, więc kiedy chciała ustawić się w pozycji władzy robiła to tak, jak robiły to kobiety: grając wątłą, bezbronną i słabowitą. Atreus miał rację, rozważała chłodno, lubiła grać przy mężczyznach ofiarę, choć sama nigdy się za ofiarę nie uważała, bo kiedy oni manipulowali nią, ona manipulowała nimi. Lorraine manipulowała wszystkimi... Lorraine manipulowała najbardziej samą sobą. Zatracić się we własnych manipulacjach było niemal tak łatwo, jak zatracić w muzyce.

Zwracała wtedy wzrok w stronę Eden. 

Gdy Lorraine patrzyła na szlachetny profil Eden, doceniała przede wszystkim estetyczne skontrastowanie rezolutnie poglądających na świat, ciemnych oczu z otaczającą jej głowę świetlistą aureolą jasnych włosów: czerń i biel, choć te nie przywodziły na myśl klawiszy fortepianu, nie, rozważała cicho Lorraine, patrząc z czułością na kuzynkę – na jej dumnie uniesiony podbródek, ostro zarysowane kości policzkowe i elegancko wykrojone usta, pięknie układające się w wyniosłe uśmiechy. Gdy Lorraine patrzyła na Eden, czuła się tak, jak gdyby patrzyła na szachownicę i na stojącą na czarnym polu figurę białej królowej z bijącą od niej aurą wyższości.

Eden Malfoy była kobietą, której również zależało na jej pozycji w świecie, ale nie szukała tej pozycji tak, jak zwykły to robić inne kobiety. Jak zwykła to robić Lorraine. Eden Malfoy była bowiem kobietą niezwykłą. Przypominała Lorraine, że królowa jest najsilniejszą figurą na szachownicy. Tak jak król mogła poruszać się po wszystkich polach i we wszystkich kierunkach... Ale w przeciwieństwie do króla, miała nieograniczoną możliwość ruchu.

– Który z nich nie jest mierny? – spytała Lorraine. Niefrasobliwy ton, którym wypowiedziała te słowa, nie pasował do jej spojrzenia. Ciekawość błyszczała w jej oczach, tak jak błyszczały diamenty z tiary Ondyny pogrzebane w mule jeziora. Choć Eden mówiła ironicznie, za ironicznymi słowami zawsze kryło się coś więcej, coś, co dla Lorraine mogło stanowić naukę, bo w ironii zbyt często kryła się prawda.

Prawda była taka, że Lorraine we wszystkich mężczyznach próbowała odnaleźć siebie. Próbowała odnaleźć siebie w Atreusie, w Otto, w Oleandrze... W Maeve szukała zaś czegoś więcej. Dzięki Maeve zrozumiała, że liczy się coś więcej. Maeve, której z tego właśnie powodu zdedykowała swój dzisiejszy występ. Niepoznawalna bogini Ondyna skryła się przed śmiertelnikiem w wodach jeziora, pozostając niepoznaną. Czy Ondyną była Lorraine, która na wczorajszym przyjęciu pozwoliła ponieść się pasji i grała, tonąc w dźwiękach kompozycji jak we własnej namiętności – tylko po to, aby na dzisiejszym koncercie móc skryć tę burzliwą namiętność pod gładką taflą opanowania? Czy Ondyną była może Maeve, która miała tyle twarzy, mieniących się jak wody jeziora w świetle nocnej łuny, że nikt nie znał tej prawdziwej, jak księżyc, nigdy nie pokazujący całej swej twarzy? Nie. Ondyną była łącząca je miłość, która pozostawała skryta przed wszystkimi w odmętach ich serc.

Przycisnęła bukiet lilii bliżej piersi, przesuwając dłonią po zebranych w przepyszne kielichy płatkach, w dotyku przypominających aksamit. To nie płatki lilii pragnęła pieścić.

Maeve zapewne bawiła się teraz w dalece przyjemniejszym towarzystwie, pozwalając, aby słodkie wino płynęło tak, jak płynęły słodkie dźwięki piosenek miłosnych śpiewanych jej na ucho przez damy z Kościanego. Czy ich palce sunęły po ciele Maeve tak jak palce Lorraine sunęły wcześniej po klawiszach fortepianu, ze skupieniem, rewerencją, z uczuciem? Nawet nie mogła mieć do niej o to pretensji: nie śmiałaby przecież odmawiać jej tych prostych uciech, nie, kiedy sama upajała się blichtrem spędzonej na salonach nocy. Lorraine była przecież tutaj, a Maeve była tam.

Tam, czyli w domu. Na Nokturnie.

Niechętnie wróciła myślami do sióstr Parkinson i ich uwag na temat Nokturnu. Pozwoliła kuzynce bawić się swoimi włosami, mimowolnie przechylając głowę bliżej, jak gdyby była jedną z lalek, którymi Eden mogła bawić się w dzieciństwie: nie "jedną z lalek", pomyślała, tylko ulubioną z lalek, uśmiechając się lekko, kiedy kuzynka założyła opadający jej na twarz kosmyk za ucho. Zawsze z pewnym sentymentem zerkała na porcelanowe lalki ze sklepowych witryn, nawet wtedy, kiedy dawno już z lalek wyrosła: były piękne, uważała – tak upiornie piękne, że aż brzydkie – były piękne, bo były kruche. Pamiętała, jak Eunice stłukła kiedyś przy niej jedną ze swoich lalek. Porcelanowe skorupy walały się na podłodze pokoju dziecinnego, a ona tylko patrzyła na nie obojętnie. Nie było na tym świecie nic żałośniejszego od popsutej lalki.

"Powiedz tylko słowo, a z dziką chęcią też wręczę mu wiązankę, choć niezłożoną z kwiatów."

– Nie ma takiej potrzeby – odpowiedziała pogodnie. – Wiara uczy, że przebaczenie jest cnotą silnych, a Matka... Nie pierwszy wystawia moją wiarę na próbę. – Porcelanowa była też niegdyś skóra Lorraine, teraz pokrywała ją jednak kość słoniowa, tak jak klawisze fortepianu. Jak wiele czasu musi upłynąć zanim nabierze szlifu diamentu? Niezrażona, uśmiechnęła się do kuzynki. – Sprowokowałabyś tylko mało przychylne komentarze na temat oferty wiązanek pogrzebowych, jaką dysponuje mój zakład – zauważyła – choć stanowiłoby to miłą odmianę dla wszystkich tych zawoalowanych uwag o trupach, trumnach i smrodzie nokturńskich ścieków. Niezwykłym zbiegiem okoliczności właśnie wokół tych tematów krążą rozmowy, kiedy pojawiam się w towarzystwie. Cały czas tylko: "co sądzisz o pracy u podstaw, Lorraine?" – zaćwierkała słodko. – "Zastanawiam się, czy wilgotne powietrze Nokturnu nie wpływa negatywnie na instrumenty. Jak często twój fortepian wymaga strojenia?" Och, albo moje ulubione: "musimy spotykać się częściej niż na pogrzebach, kochana!" – Kącik ust półwili zardgał w zdegustowaniu. – Nie, Eden, nie pozwoliłabym, abyś narażała się dla mnie na nieprzyjemności. Choć wiem, że jesteś ponad to, ale ja... Ja wciąż się tego uczę. – Wytrzymała przenikliwe spojrzenie kuzynki, choć oczy Eden potrafiły prześwidrować człowieka na wylot jak oczy legilimentki. – Próbuję sobie powtarzać, że ich słowa są bez znaczenia, bo nieważne co zrobię – nieważne, jak pięknie zagram, pomyślała – nie uniknę obmowy. To tylko słowa... Słowa mają moc, ale tylko taką moc, jaką my sami decydujemy się im nadać. Chcę wierzyć w twoje słowa, Eden.


Yes, I am a master
Little love caster
prodigal daughter
I knew one day I'd have to watch powerful men burn the world down
I just didn't expect them to be
such losers
Wysoka na 175cm, jasnowłosa zjawa. Jest niezwykle szczupła, wręcz na granicy chorobliwości; lekko zapadnięte policzki ukrywa dobrze dobranym makijażem, którego nieodłączną częścią są usta pomalowane czerwoną szminką. Włosy ma proste i długie, sięgające lędźwi, zwykle nosi je rozpuszczone. Zawsze bardzo elegancko ubrana, najczęściej w stonowane barwy - nie jest zwolenniczką jaskrawych odcieni i mieszania kolorów. Nie lubi też przepychu; widać, że nie szczędzi pieniędzy na dobrej jakości ubiór, lecz nie obwiesza się biżuterią i tym podobnym. Porusza się bardzo zgrabnie, ale pewnie. Zawsze patrzy ludziom prosto w oczy podczas rozmowy, mając przy tym ciemne, przenikliwe spojrzenie. Zwykle mówi w bardzo spokojnym, niskim, nieco zachrypniętym tonie. Ma bardzo przejrzysty akcent, wyraźnie wymawia słowa, po sposobie mowy słychać, że to ktoś z dobrego domu, ktoś świetnie wykształcony.

Eden Lestrange
#4
02.02.2025, 21:29  ✶  
Patrzyła na Lorraine, jakby analizowała figurę na szachownicy, zastanawiając się, jakiego ruchu może się po niej spodziewać. Były do siebie podobne w sposobie, w jaki traktowały ludzi, ale Lorraine igrała z emocjami, podczas gdy Eden grała tylko rzeczywistością. Lorraine budowała misterne sieci, Eden wolała patrzeć, jak inni zaplątują się we własne. Nie potrzebowała kłamstw ani iluzji - jedynie szczerość obnażoną w najdogodniejszym momencie.

Który z nich nie jest mierny?
Eden uniosła brew, uśmiechając się ledwie zauważalnie. Oczy Lorraine lśniły w półmroku, ale to nie był ten rodzaj blasku, który Eden ceniła - to była odbita poświata, echo czegoś, co wciąż szukało swojego kształtu. Lorraine widziała siebie w mężczyznach, ale to nie mężczyźni powinni nadawać jej definicję.
- Miernota nie jest wrodzona - powiedziała w końcu, głosem spokojnym, ale stanowczym. - Jest wyborem. -
To było coś, w co wierzyła całym sercem. Człowiek rodził się z możliwością wielkości, ale nie każdy miał odwagę po nią sięgnąć. Baldwin miał dar - i co z tego? Mógł pisać najpiękniejsze strofy świata, ale jeśli nie potrafił ich użyć do czegoś więcej, pozostawał jedynie kolejnym głosem w tłumie. Poeci, muzycy, artyści - w swojej bezsilności budowali światy, których nigdy nie mogliby posiadać.

Lorraine manipulowała mężczyznami, bo wiedziała, że to jedyna droga, by ich kontrolować. Eden nie bawiła się w manipulacje, ona stawiała żądania. Panoszyła się na planszy niczym zaraza, przejmując newralgiczne elementy ich życia w taki sposób, by nie dało się jej zignorować. Wkładała but między drzwi a framugę, nie pozwalając sobie ich zamknąć przed oczyma, trwając uparcie jak wół tak długo, aż jej warunki nie zostaną spełnione. Nie prosiła, wymagała. Chciała, aby mężczyźni robili dla niej przysługi z pełną świadomością ugiętego przez siebie kolana.
I dzisiaj postanowiła, że tak samo będzie w jej relacji z ojcem. Patrząc w naiwnie oczarowane oczy Lorraine podjęła decyzję, że czas odwrócić role.

Spojrzała na bukiet lilii przyciśnięty do piersi Lorraine. Piękne, doskonałe, ale martwe. Dary składane na grobach. Lorraine była żywa - tak żywa, jak tylko mogła być kobieta szukająca siebie w cudzych dłoniach. Eden martwiło, że pokładała wiarę w kogoś, coś więcej niż samą siebie. Nigdy nie posunęłaby się tak daleko, by wyśmiewać cudzą religijność, ale zawsze sceptycznie podchodziła do ludzi, którzy liczyli na boską interwencję. W końcu tyle osób modliło się nie raz, aby Eden trafił szlag, a ona nadal na przekór wszystkim stała i miała się względnie dobrze.
Ciekawe jak to jest mieć świadomość, że twój bóg cię nie słucha.

- Możesz im przebaczać, masz wolną wolę. Mam jednak nadzieję, że im nie zapominasz. - Uniosła brwi niby wyczekująco, licząc, że mimo skłonności ku wierze w bajki, nadal imała się jej rodzinna skłonność do trzymania urazy choćby i na później. Eden miała długą listę osób, z którymi stosunki posiadała pozornie dobre, ale jednocześnie ciągle była gotowa wyciągnąć nań brudy z przeszłości, gdyby zaistniała potrzeba. Ale może to dlatego, że ona nikomu nigdy tak naprawdę nie wybaczała. - Nie przejmuj się żadnymi rzekomymi nieprzyjemnościami. Wręcz przeciwnie, nic nie ucieszyłoby mnie tak, jak możliwość wręczenia komuś jego własnego nekrologu jeszcze za życia delikwenta. Wiesz, gwoli pozostania w klimacie robienia sobie jaj z pogrzebu - oświadczyła z perlistym uśmiechem, który jednak nie dosięgnął oczu Eden. - Skoro jednak takie komentarze nadal do ciebie trafiają, nie chciałabyś zwyczajnie zmienić zajęcia? Wybacz, kruszyno, ale ja również nie jestem zadowolona z faktu, że szlajasz się po Nokturnie. To jest miejsce dla mętów pokroju Mulciberów, nie dla panny z tak dobrej rodziny jak nasza. Nie myślałaś nad tym, żeby się przebranżowić i wyrwać z tej nory? - Przechyliła głowę, patrząc na Lorraine z troską i brakiem zrozumienia jednocześnie. Wiedziała, że to Armand ściągnął ją na te paskudne manowce, ale teraz przecież nie miał już możliwości trzymać jej tam siłą.
- Zawsze przecież możesz pracować dla mnie. I tak miałam kogoś szukać... - mruknęła, jakby sama się jeszcze zastanawiała nad tym pomysłem, ale minę już miała zadowoloną. Przecież komuś musiała kiedyś zostawić swoją spuściznę, a nie zapowiadało się na to, żeby na świecie pojawił się ktoś godniejszy niż Lorraine.


I was never as good as I always thought I was
— but I knew how to dress it up —
I was never satisfied, it never let me go
just dragged me by my hair and back on with the show

~♦~
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#5
04.05.2025, 19:07  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 04.05.2025, 19:09 przez Lorraine Malfoy.)  
"Miernota nie jest wrodzona", powiedziała Eden, "miernota jest wyborem".

Lorraine zapiekły policzki.

Nie mogła się z kuzynką nie zgodzić, nie, kiedy ta tak trafnie podsumowała tę wymianę zdań. Wszystko w życiu było wyborem, co do tego skłonna była przyznać Eden rację, ale Eden zapominała – a może nie chciała pamiętać – że niektórzy mieli tę możliwość wyboru bardzo ograniczoną. Niektórzy zaś nie mieli wyboru wcale... Zmuszeni byli więc zadowolić się jego iluzją.
Wszystko w życiu jest wyborem, pomyślała ze smutkiem Lorraine, ale kiedy każdy wybór jest zły, czy w ogóle można nazwać to wyborem? Gdy każdy wybór jest zły, czy w ogóle powinno się wybierać – czy lepiej byłoby nie wybierać wcale?

Wszystko w życiu jest wyborem, ale nie wybierasz rodziny, w jakiej przychodzisz na świat, protestował cichy głosik w jej głowie. Nie wybierasz nazwiska, z jakim się rodzisz. Nie wybierasz dziedzictwa, przeznaczonego ci już od chwili narodzin.

Czy gdyby miała wybór, wybrałaby bycie wilą? Czy wybrałaby muzykę? Czy wybrałaby Nokturn?
Czy wybrałaby w ogóle bycie Lorraine?
Czy gdyby odpowiedziałaby "nie", mogłaby być kimś innym – kimś lepszym – kimś takim, kim była w jej oczach Eden?
Czy gdyby odpowiedziała "tak", oznaczałoby to, że wybrałaby bycie miernotą?

Zamyślona gładziła białe główki lilii.

Wymówki – wszystko to były tylko wymówki – wymówki wymięte jak rąbek białej wstążki, którą przewiązano jej bukiet. Wytrzymała spojrzenie Eden, wiedząc, że tego się od niej oczekuje. Wzięła głęboki oddech, wdzięczna, że kuzynka nie oferuje jej taniego współczucia, tylko wprost dzieli się swymi przemyśleniami. Perspektywa Eden była dla niej cenna, bardzo cenna, nie tylko dlatego, że punktowała jej słabości: przeglądając się w jej oczach, tak jak przeglądała się w cudzych umysłach, Lorraine mogła pomyśleć "co by było gdyby". Bo Lorraine nie była lustrem, w którym odbijały się twarze mężczyzn. To Lorraine przeglądała się w lustrze sklejonym z ich odłamków: z odłamków mężczyzn, ale i z odłamków kobiet. Bo dla Lorraine płeć nie robiła takiej różnicy, jak dla Eden, może dlatego, że jej nigdy nie dane było odczuć różnicy. Na Nokturnie nie zależało jej na tym, żeby walczyć z mężczyznami, nie zależało jej też na tym, żeby konkurować z kobietami, bo nie była przecież ani jednym, ani drugim. Lorraine była wilą. Była nie córką, nie synem, ale dzieckiem swego ojca. Odziedziczyła po nim nazwisko i wszystkie jego grzechy, ale była też dziedziczką jego talentu i artystycznej spuścizny. Nie musiała nigdy udowadniać mu swojej wartości w taki sposób jak robili to Elliott i Eden. Nie musiała dowodzić swojej kompetencji w zmaskulinizowanym zawodzie aurora, ani w pieleszach ministerialnej polityki, gdzie rywalizacja wyglądała zupełnie inaczej niż w znanym jej od podszewki środowisku artystycznym.

Kątem oka podchwyciła, że Brenna Longbottom stoi z boku, robiąc dokładnie to samo, co robiły Eden i Lorraine, czyli obserwując rozwój sytuacji.

"Możesz im przebaczać, masz wolną wolę. Mam jednak nadzieję, że im nie zapominasz."

Gdyby Eden podzieliła się z Lorraine swoimi przemyśleniami na temat wiary, powiedziałaby jej, że to nie jest modlitwa, kiedy modlisz się o czyjąś zgubę. To nie modlitwa, lecz przekleństwo. Można by się kłócić, czy bogowie są tak miłosierni, czy tak obojętni, że słuchają modlitw, ale ignorują ludzkie przekleństwa... A może po prostu są bogami, pomyślała Lorraine, a my jesteśmy po prostu ludźmi. Każdy przed kimś klęka. Ale kiedy jesteś człowiekiem wiary, głosiły nauki kowenu, wysyłasz swoją postawą wyraźny sygnał: stawiam swoją boginię na pierwszym miejscu, co znaczy, że klękam przed nią, i tylko przed nią. Wiara w Matkę była wiarą w naturę, a natura nie znała panów, nie pozwalając nad sobą panować, tak, jak nie pozwalał na to Nokturn. Jakie więc ma znaczenie, że ktoś zmusza cię, abyś padł przed nim na kolana? Staje się przegranym w momencie, w którym musi użyć do tego siły. Przed swoim bogiem klękasz bowiem z własnej, nieprzymuszonej woli.

– Pamiętam – odpowiedziała cicho. – Jestem skazana na to, aby pamiętać. Dlatego wciąż jestem na Nokturnie. Bo pamiętam o naszych korzeniach. Nokturn to szansa, Eden. Nie bez powodu nasze nazwisko wypowiadają tam, w podziemiach, z bojaźnią. Pod ziemią biegną korzenie drzew, a korzenie Malfoyów sięgają głęboko, głębiej niż korzenie wszystkich tu zgromadzonych. Anglia to ziemia na której wyrośliśmy, ale skostniałe zwyczaje naszej arystokracji są jak wieczna zmarzlina: w pewnym momencie korzenie drzew nie mogą rosnąć już głębiej, bo głębiej jest tylko lód. Muszą rozrastać się na boki, aby wysiudać inne, zagrażające im systemy korzeniowe. Nie bez powodu ktoś z naszej rodziny zawsze dbał o kontakty z Nokturnem, o poszerzanie tam naszych wpływów – zauważyła, poważnie patrząc na kuzynkę. – Nie ma sensu walczyć z naturą. Dostosowujesz się, albo giniesz.
Tak na Nokturnie, mówiło spojrzenie Lorraine, jak i na salonach.
– My wszyscy tu zgromadzeni – powiodła wzrokiem po zbitych w grupki arystokratach, przewracając lekko oczami, gdy dostrzegła rodzeństwo Kellych, no, może jednak nie wszyscy, dopowiedziała sobie pogardliwie w myślach, bo była przecież zbyt dobrze wychowana, aby powiedzieć to głośno – jesteśmy cześcią tej wiecznej zmarzliny. Ty jesteś jak lód. – Nieukrywana czułość pojawiła się w spojrzeniu i w głosie Lorraine, gdy zwróciła się w stronę kuzynki. – Twarda, nieustępliwa, prędzej się skruszysz niż ugniesz. Ja jestem jak woda, która wsiąka w ziemię, niezauważona, wypełniając szczeliny między skałami. Ale gdy woda zamarza, nawet skały pękają. – Nikły uśmiech zadrżał na wargach Lorraine, która spuściła oczy, milknąc na chwilę, zanim pociągnęła swój wywód dalej. – Potrzeba pokoleń, aby z ziemi powstała wieczna zmarzlina. Potrzeba lodu, który nigdy nie topnieje. Potrzeba wody, wsiąkającej w ziemię, której nie zdołał skuć lód. – Niejako z wahaniem podniosła głowę, niepewność zniknęła jednak, gdy spojrzała Eden w oczy, zastąpiona przez przygniatające poczucie oddania i obowiązku wobec kuzynki. – Musisz po prostu powiedzieć, gdzie mam płynąć – szepnęła – a w tym celu musisz pamiętać, jak biegną nasze korzenie. Moje biegną od Armanda, twoje od Fortinbrasa. Ale drzewo, które z nich wyrasta, to drzewo Malfoyów.

A dla Malfoyów – dla rodziny – Lorraine była przecież gotowa zrobić wszystko. Wszystko i jeszcze więcej.

– Jak mogłabym ci pomóc? – zaoferowała się natychmiast, uśmiechając się miękko, gdy usłyszała propozycję kuzynki.


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Eden Lestrange (1426), Lorraine Malfoy (2807)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa