To miał być spokojny wieczór. Spokojna noc. Kto by pomyślał, że tak miło przebiegający dzień mógłby zakończyć się w tak tragiczny sposób...
To miał być kolejny wrześniowy wieczór, kończący jeden dzień, by mógł nadejść kolejny. To miał być spokojny wieczór, przynajmniej póki był w mieszkaniu sam, jeśli nie liczyło się Benjiego, bawiącego się w salonie jedną ze swoich zabawek, z których wypadały jego ulubione smaczki. Mama była w pracy. Rita była w pracy. Theo był... Gdzieś... Jessie nie dokładnie, gdzie jego młodszy brat miał spędzać popołudnie i wieczór, korzystając z dnia wolnego od pracy. Chyba miał iść do biblioteki... Albo spotkać się ze znajomymi. Zajmował się swoimi sprawami - nie było więc powodu, by się o niego niepokoić.
Jego plan na wieczór prostszy i normalniejszy już nie mógł być - zaparzyć sobie herbatę, usiąść wreszcie do którejś z książek, które już dawno polecił mu znajomy, trochę później wyjść jeszcze na jeden spacer z Benjiem, jeżeli Rita lub Theo nie będą mieli ochoty (od jakiego czasu miał wrażenie, że za bardzo zagarniał psiaka dla siebie, a przecież Benji był ich psem, nie tylko jego) i położyć się spać.
Za oknem widział ludzi, pośpiesznym lub powolnym krokiem przemierzających Aleję. Część z nich zapewne wracała z pracy, a reszta najwidoczniej zapragnęła jeszcze nabrać świeżego, wieczornego powietrza, nim zamknął się za nimi drzwi mieszkań. Wszystko toczyło się swoim zwykłym rytmem i ludzie zatrzymali się tylko na moment, by unieść oczy ku niebu, na którym zebrały się ciemne chmury, nim ruszyli dalej, zniesmaczeni wizją kolejnego obfitego deszczu. Również na twarzy Jessiego pojawił się grymas, gdy jego wzrok padł na ciężkie obłoki. Nie uśmiechało mu się wychodzić w ulewę, a przecież Benji z pewnością będzie potrzebował jeszcze jednego spaceru, a po powrocie trzeba będzie go szybko wysuszyć, żeby mama znowu nie narzekała, że w mieszkaniu czuć mokrego psa. Bo nawet jeśli Jessie mógł magią osłonić się przed wodą, to psiak nie przepadał za rzucaniem na niego zaklęć, a z pewnością znajdzie niejedną kałużę, w którą postanowi po prostu wbiec. To była jedna z tych rzeczy, których Jessie wciąż nie potrafił pupila oduczyć.
Za oknem zrobiło się jakby ciemniej, gdy wrócił do pokoju już z herbatą, a podchodząc bliżej okna, zauważył, że z nieba coś spadało. Coś drobnego i ciemnego, co nie mogło być kroplami deszczu. Dziwne, nawet jak dla dzielnicy, zamieszkanej przez czarodziei... Benji przydreptał do niego powoli z opuszczonymi uszami i ogonem.
-Spokojnie, mały - Jessie pochylił się, by pogłaskać psa. -Nic się nie dzieje. Pewnie ktoś z góry bawi się zaklęciami.
Czuł, że to nie była zwykła zabawa z magią, więc dla pewności wyprowadził psa z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Benji położył się pod stołem w kuchni i nie odrywał wzroku od Jaspera, nerwowo chodzącego po kuchni. Mogło to być jedynie jego wyobrażenie, ale powietrze jakby stało się cięższe. Upił łyk herbaty, ale ta z jakiegoś powodu smakowała już inaczej - paskudnie - aż mu się odechciało pić. Zanim jednak odstawił kubek, rozległ się huk, przez który kubek wypadł mu z ręki i spadł na podłogę, rozlewając herbatę na dłoń Jaspera i na podłogę. Huk dobiegł z góry - coś musiało się stać na wyższych piętrach - aż zatrzęsły się ściany. Benji wystawił łeb spod stołu i zaczął szczekać, ale nie wylazł.
-Cholera - mruknął Jessie, machając oparzoną dłonią, i pobiegł do drzwi.
Zdążył otworzyć drzwi, nim krew w żyłach zmroził mu potworny wrzask z zewnątrz. A potem kolejny wrzask i kolejny, aż rozbrzmiało ich zbyt wiele, by powiedzieć, jak wiele osób krzyczało. W środku kamienicy również wzniósł się krzyk i pojawiły się cienie.
-Jasper! - sąsiad z wyższego piętra, Hector, wuj Claudii, zbiegł do niego po schodach. -Nic wam nie jest? Jesteście cali?
-T-tak... Jestem sam z Benjim. Co się dzieje?
-Nie mam pojęcia, ale to nie wygląda dobrze. Pójdę sprawdzić na górze, co tam się wyrabia. Nie wychylaj się.
-Ale-
Sąsiad nie pozwolił mu dokończyć myśli, szybkim, ciężkim krokiem wspinając się na kolejne piętra. Jessie wyjrzał jeszcze za nim i zamarł, widząc coś ciemnego, kłębiącego się pod sufitem. Dym? Pierwsi spanikowani mieszkańcy kamienicy zbiegli po schodach, przepychając się jeden przez drugiego i nie patrząc za siebie, przez co niektórzy omal nie wylecieli poza barierki. Nikt nie patrzył na nikogo, ale wszyscy powtarzali te same słowa.
OGIEŃ! POŻAR!
Kolejne uderzenie zatrzęsło kamienicą, ale tym razem było inaczej. Było bliżej. Jakby...
...Tuż za jego plecami...
Drugi huk i Jasper poczuł na plecach nieprzyjemny gorąc. Odwrócił się i na dwie sekundy jego serce zamarło.
Drzwi jego pokoju były wyrwane z zawiasów i leżały na podłodze - na samym ich środku rzucał się w oczy ślad po wypaleniu. Okno było wybite. Jego pokój płonął. Sofa płonęła. Dywan płonął. Wszystko zajęło się ogniem, a ten rozprzestrzeniał się szybko, przez co powietrze szybko wypełniło się dymem. Ludzie wciąż biegli za jego plecami, krzycząc, piszcząc i kaszląc, gdy ogień i dym rozrastały się po kamienicy.
Jessie zaniósł się kaszlem. Dym drapał w płuca i piekł w oczy, gorąc parzył skórę, a Benji skomlał żałośnie, kuląc się pod stołem.
-Benji... Khe khe... Chodź tu - Jessie próbował krzyknąć, ale drapanie w gardle odbierało mu głos i pies prawdopodobnie nawet nie usłyszał komendy.
Różdżka! Gdzie była jego różdżka?! Leżała na blacie w kuchni, gdzie ją położył, kiedy nastawiał wodę na herbatę. Jeszcze nie zdążył sięgnąć jej ogień. Jessie chwycił ją i wyczarował strumień wody, by ugasić szalejący ogień. Wpierw kuchnia, gdzie Benji kulił się i skomlał pod stolikiem, potem salon i pokoje. Ogień syczał wściekle i gasł, nie mając szans ze swoim naturalnym przeciwnikiem, ale nie walczył uparcie, bo tam, gdzie woda jeszcze nie dotarła, ogień próbował sięgnąć młodzieńca i wyrzucał w powietrze coraz więcej i więcej ciemnego, duszącego dymu i sadzy i popiołu. Gęste kłęby ciemnego dymu uciekały przez okna, ale nie sprawiało to, że duszących obłoków było w mieszkaniu mniej.
Zasłaniając usta ramieniem, Jessie zacisnął oczy i zaniósł się kaszlem, padając na kolano. Otaczający go dym dusił, lepił się do niego i ciążył coraz bardziej i coraz głośniejsza stawała się myśl w głowie, że powinien uciekać. Zrobił, co mógł - szkody nie wydawały się katastrofalne, istniała więc szansa, że wraz z rodziną będzie mógł tu wrócić, jeśli uda im się odbudować mieszkanie. Do połowy spalone meble, zupełnie spalone firany, wszystko częściowo zwęglone, ale w tym wszystkim uchowało się jedno krzesło.
Jedno nienaruszone krzesło wśród zniszczenia. I było to dokładnie to samo krzesło, na którym siedziała jego matka, gdy rozmawiali dwa dni temu.
Benji w końcu wybiegł spod stołu, chwycił zębami rękaw jego swetra i zaczął go ciągnąć w stronę drzwi. Jessie nie oponował - podniósł się, wziął psa na ręce i pobiegł do wyjścia. Kilka osób zbiegło jeszcze z górnych pięter - dzieci kaszlały i płakały w ramionach swoich rodziców, ale przynajmniej były bezpieczne.
Jessiemu zaczynało kręcić się powoli w głowie. Ściskał w ramionach przestraszonego Benjiego i nawet nie zwrócił uwagi, kiedy ktoś złapał go za ramię - w następnej chwili był już na zewnątrz, a świeże powietrze jeszcze nigdy nie było tak cudowne. Sąsiad odprowadził go dalej od budynku, gdzie byli również pozostali mieszkańcy, i kazał mu usiąść.
Kamienica nie była może w najgorszym stanie, ale na jakiś czas nie nadawała się do zamieszkania, szczególnie wyższe piętra, w których wciąż tlił się ogień i Jessie usłyszał, jak kilkoro sąsiadów próbowało ustalić, gdzie mieliby się zatrzymać, póki szkody nie zostaną naprawione. On sam również się nad tym zastanawiał - powinien dać znać mamie i rodzeństwu, co się stało.
Ale nie tylko ich kamienica spłonęła, co uderzyło w Jessiego, gdy podniósł się i rozejrzał dookoła. Płonęły budynki dookoła nich i te oddalone. Kłęby dymu zlewały się z ciemnym niebem, ale ogień z dalszych ulic tworzył nad budynkami przerażającą łunę. Londyn płonął.
Londyn płonął. Londyn panikował. Nie był to jednak najgorszy widok, jaki czekał ich tej okropnej nocy, bo gdy tylko unieśli głowy, ich oczom ukazało się coś o wiele gorszego.
Ciemne chmury wciąż kłębiły się nad Londynem, ale w ciężkich obłokach lśniła zielona poświata, otulająca widmową czaszkę, ze której szczęki wypełzał powoli wąż. Wąż ten kołysał się powoli i syczał groźnie i chociaż nie był w stanie sięgnąć ich i jakkolwiek zranić, to jego widok wystarczył, by krew zamarła w żyłach, a serca ścisnął strach.
Mroczny Znak. JEGO znak. Znak Volde-
Śmierciożercy wzniecili ogień i nietrudno było się domyślić, czym się kierowali. Chcieli wzbudzić strach i z pewnością osiągnęli swój cel.
Chcieli wzbudzić strach w tych, którzy, według ich Pana, nie pasowali do czarodziejskiego świata oraz w tych, którzy odważyli się złamać zasady, rządzące magicznymi rodzinami od pokoleń.
Jak jego matka.
Jak wielu czarodziejów dołączy do niego, ze strachu o swoje życie, czy z radości, że ktoś wreszcie wypowiedział na głos to, co nigdy nie powinno być na głos wypowiedziane? Jak wiele osób straci życie, nim Londyn znów zazna spokoju?
Jego dłonie drżały. Jego ramiona. Jego nogi i wszystko w jego środku. Wszystko drżało z ogarniającego go strachu, ze ściskającego go niepokoju i naciskającego na ramiona ciężaru. Wąż zdawał się patrzeć prosto na niego, odbijał się w jego oczach, wystawiał długi język i rozwierał paszczę, prezentując ostre kły, gotowe zanurzyć się w żywym ciele i wpuścić śmiertelny jad.
II Rzut na wyczarowanie wody, zgodnie z wymogiem karty został wykonany tu