22.03.2025, 18:49 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.04.2025, 16:16 przez Alexander Mulciber.)
Londyn płonął, a on kroczył poprzez ogień, spowity dymem i czernią swego płaszcza: ogień trawił wszystko dookoła, ale Alexander Mulciber nie myślał o ogniu. Nie myślał o płonącym Londynie.
Myślał o psach. O bezdomnych psach, które zawsze snuły się na peryferiach ulic i spojrzeń. Uciekały przed pożogą, ujadając wściekle między trawionymi ogniem domami, choć zwykle przemykały między nimi chyłkiem, niezauważone. Alexander Mulciber nie słyszał krzyków, które dobiegały z ogarniętych pożarem domów. Nie słyszał trzasku płonących belek, podtrzymujących płonące stropy ani zwierzęcego niemalże zawodzenia tych, których żywcem pochłaniały płomienie ukształtowane jego dłonią. Słyszał tylko skowyt psów.
Gdy podpalał kolejną kamienicę, zastanawiał się, jak wiele z nich zdoła uciec, jak wiele zaś zgnie na pogorzelisku, próbując zaklinać ogień opętańczym wyciem, do ostatniej chwili broniąc swoich domów. Jak wiele ocaleje, by na ich zgliszczach przyzywać potem duchy swych właścicieli skomleniem przepełnionym psim smutkiem.
Jak wiele psów będzie snuć się bezpańsko po ulicach Londynu, gdy opadnie popiół? Jak wiele będzie lizać ogryzione kości tak jak wcześniej lizały je płomienie, włóczyć za sobą nadwęglone części ciał, które pachniały dziwnie znajomo, a jednak dziwnie obco? Nos sunący tuż przy ziemi nie złapie żadnego tropu, choć będzie tropił bezustannie. W brzuchu będzie burczało, a niegdyś otwarte ręce zmienią się w pięści, bo gdy w oczy zajrzy im głód, nie będą się niczym różniły od swych zdziczałych braci, nocami wyjących do księżyca.
Odwrócił się w tej samej chwili, w której za jego plecami zaczął wyć pies. Wył pod palącym się domem, a wycie zagłuszało krzyki mieszkańców palących się w jego wnętrzu. Młody owczarek z łańcuchem zwieszającym się z poranionej szyi. Musiał szarpać się tak długo, dopóki nie udało mu się z niego zerwać. Wciąż jednak tkwił uwięziony między dwiema bliźniaczymi kamienicami, w przejściu prowadzącym na łączący je dziedziniec.
Alexander zadziałał czysto instynktownie.
Machnął różdżką, aby otworzyć zamkniętą bramę, uwalniając oszalałe z przerażenia zwierzę, które pognało przed siebie, błyskając białkami oczu i ziejąc pianą z pyska. Był teraz tak samo bezdomny jak ten pies.
Tylko że Alexander nie był psem, który zerwał się z łańcucha. Został z niego spuszczony, aby przegryzać gardła. Nie było w nim wahania, gdy wycelował różdżką w sąsiadujący budynek.
Londyn płonął.
Zapach spalenizny wdzierał mu się do nosa mimo zakrywającej twarz maski. Chciał kontynuować dzieło zniszczenia, chciał spalić cały, pierdolony Londyn, ale gdy spojrzał w zadymione niebo, spostrzegł ostrzegawcze iskry, które zwykli wystrzeliwać z różdżek przegrupowujący się brygadziści. Musieli być blisko. Nie wiedział nawet, kiedy oddalił się od reszty, ale nie zamierzał walczyć z całym ich zastępem zupełnie sam. Teleportował się z cichym trzaskiem, który utonął w krzyku płomieni i ujadaniu psów, pozostawiając za sobą smugę dymu, niczym nie różniącą się od tej unoszącej się ponad płonącą Aleją Horyzontalną.
Złapał bowiem nowy trop. Trop, który prowadził do niemagicznej części Londynu.
Myślał o psach. O bezdomnych psach, które zawsze snuły się na peryferiach ulic i spojrzeń. Uciekały przed pożogą, ujadając wściekle między trawionymi ogniem domami, choć zwykle przemykały między nimi chyłkiem, niezauważone. Alexander Mulciber nie słyszał krzyków, które dobiegały z ogarniętych pożarem domów. Nie słyszał trzasku płonących belek, podtrzymujących płonące stropy ani zwierzęcego niemalże zawodzenia tych, których żywcem pochłaniały płomienie ukształtowane jego dłonią. Słyszał tylko skowyt psów.
Gdy podpalał kolejną kamienicę, zastanawiał się, jak wiele z nich zdoła uciec, jak wiele zaś zgnie na pogorzelisku, próbując zaklinać ogień opętańczym wyciem, do ostatniej chwili broniąc swoich domów. Jak wiele ocaleje, by na ich zgliszczach przyzywać potem duchy swych właścicieli skomleniem przepełnionym psim smutkiem.
Jak wiele psów będzie snuć się bezpańsko po ulicach Londynu, gdy opadnie popiół? Jak wiele będzie lizać ogryzione kości tak jak wcześniej lizały je płomienie, włóczyć za sobą nadwęglone części ciał, które pachniały dziwnie znajomo, a jednak dziwnie obco? Nos sunący tuż przy ziemi nie złapie żadnego tropu, choć będzie tropił bezustannie. W brzuchu będzie burczało, a niegdyś otwarte ręce zmienią się w pięści, bo gdy w oczy zajrzy im głód, nie będą się niczym różniły od swych zdziczałych braci, nocami wyjących do księżyca.
Odwrócił się w tej samej chwili, w której za jego plecami zaczął wyć pies. Wył pod palącym się domem, a wycie zagłuszało krzyki mieszkańców palących się w jego wnętrzu. Młody owczarek z łańcuchem zwieszającym się z poranionej szyi. Musiał szarpać się tak długo, dopóki nie udało mu się z niego zerwać. Wciąż jednak tkwił uwięziony między dwiema bliźniaczymi kamienicami, w przejściu prowadzącym na łączący je dziedziniec.
Alexander zadziałał czysto instynktownie.
Machnął różdżką, aby otworzyć zamkniętą bramę, uwalniając oszalałe z przerażenia zwierzę, które pognało przed siebie, błyskając białkami oczu i ziejąc pianą z pyska. Był teraz tak samo bezdomny jak ten pies.
wiadomość pozafabularna
Myślę o psach i ratuję jednego przed płomieniami ze względu na posiadane zwierzę totemiczne (owczarek niemiecki).
Tylko że Alexander nie był psem, który zerwał się z łańcucha. Został z niego spuszczony, aby przegryzać gardła. Nie było w nim wahania, gdy wycelował różdżką w sąsiadujący budynek.
wiadomość pozafabularna
Korzystam ze statystyki kształtowanie (Z), aby palić kamienice mieszkalne na Alei Horyzontalnej.
Rzut Z 1d100 - 55
Sukces!
Sukces!
Londyn płonął.
Zapach spalenizny wdzierał mu się do nosa mimo zakrywającej twarz maski. Chciał kontynuować dzieło zniszczenia, chciał spalić cały, pierdolony Londyn, ale gdy spojrzał w zadymione niebo, spostrzegł ostrzegawcze iskry, które zwykli wystrzeliwać z różdżek przegrupowujący się brygadziści. Musieli być blisko. Nie wiedział nawet, kiedy oddalił się od reszty, ale nie zamierzał walczyć z całym ich zastępem zupełnie sam. Teleportował się z cichym trzaskiem, który utonął w krzyku płomieni i ujadaniu psów, pozostawiając za sobą smugę dymu, niczym nie różniącą się od tej unoszącej się ponad płonącą Aleją Horyzontalną.
Złapał bowiem nowy trop. Trop, który prowadził do niemagicznej części Londynu.
Koniec sesji
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat