27.04.2025, 16:02 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.04.2025, 16:17 przez Alexander Mulciber.)
Cichy trzask teleportacji zginął pośród trzasku płomieni, które rozprzestrzeniały się po niemagicznej dzielnicy Londynu, pozwalając Mulciberowi, spowitemu w popiół, przemknąć niezauważenie pod mury rodzinnej kamienicy.
Uniósł różdżkę. Gesty, którymi władał, były starsze od drzewa ściętego do jej wykonania. Poruszył rękoma, wlewając całe swe skupienie w splecenie uroku, całą swoją moc w wypełnienie woli Czarnego Pana. Wola Mulcibera nie była wyłącznie przedłużeniem jego woli, była jej ogniskową. A on przyszedł tutaj, aby przynieść ogień. Pomruk inkantacji przypominał trzask ognia, gdy Alexander obracał na języku słowa, które smakowały jak popiół. Mógłby spalić tę kamienicę, pomyślał, dając sobie chwilę, aby nacieszyć się tą myślą. Spalić ją aż do zgliszczy. A jednak nie spalił. Ogień przynosił oczyszczenie, a na oczyszczenie trzeba było zasłużyć.
Alchemia jego klątwy była alchemią popiołu, który spadał z nieba jak boski gniew: gniew Czarnego Pana, od którego otrzymał składniki do klątwy, a może jego własny.
Alexander nie widział już różnicy.
Czuł magię pod opuszkami palców. Patrzył jak gromadzi się jak brud pod paznokciami, jak wypełnia czernią drobne żyły przebiegające tuż pod powierzchnią skóry, rozlewając się niczym gangrena. Zacisnął dłoń w pięść. Nie masz nic na własność, pomyślał. Twój ród nie jest twój. Twoje przekleństwo nie jest twoje.
Z trudem rozwarł poczerniałe palce, aby dotknąć murów kamienicy, pieczętując nałożenie klątwy, tak jakby pieczętował wyrok. Alexander Mulciber był wyrocznią i wyrokiem. Jak kat, który w oczekiwaniu na świst spadających głów przejeżdża palcem wzdłuż ostrza katowskiego topora. Jak prorok, podrzucający w ręku kamień, którym chciano go ukamienować: w przeciwieństwie do kamieni, proroctwa zawsze trafiały celu.
Ogień nie dotknął fundamentów kamienicy. Dotknęła ich zaklęta przez Śmierciożercę nienawiść, która osadzała się wszędzie sadzą. Sadza wsiąkała w drewno i w tapicerki, w tapety i dywany. Wsiąkała w duszę Mulcibera, który ostatnie słowa inkantacji wycedził przez zęby, zwlekając chwilę, zanim gwałtownie oderwał przyciśniętą do muru dłoń. Krew zdążyła całkiem odpłynąć ze zdrętwiałych palców: Alexander patrzył jak skóra, która przybrała odcień wosku, wraca do naturalnej barwy, a żyły – pociemniałe jak gdyby wypełniała je trucizna – stają się na powrót niebieskie. Powoli odzyskiwał czucie. Poruszył palcami.
Odciski pokrytych sadzą dłoni zaczęły pojawiać się na ścianach.
Wiedział, że większość będzie widziała w tym chęć zapewnienia sobie alibi: nie zaprzeczał, że zależało mu na odwróceniu podejrzeń od swojej rodziny, ale jego motywacje były głębsze. To, co zrobił... Wiedział, że niektórzy nazwaliby to zemstą. Alexander nazywał to sprawiedliwością. Spróbuj częściej postępować sprawiedliwie, Mulciber, pomyślał, wkraczając między cienie. Niech dążenie do sprawiedliwości wejdzie ci w nawyk. Myśli, że jesteś jedynym sprawiedliwym w Azkabanie, nie zdoła wydrzeć ci dementor.
Mulciber zniknął, ale odciski dłoni na ścianach kamienicy pozostały.
Uniósł różdżkę. Gesty, którymi władał, były starsze od drzewa ściętego do jej wykonania. Poruszył rękoma, wlewając całe swe skupienie w splecenie uroku, całą swoją moc w wypełnienie woli Czarnego Pana. Wola Mulcibera nie była wyłącznie przedłużeniem jego woli, była jej ogniskową. A on przyszedł tutaj, aby przynieść ogień. Pomruk inkantacji przypominał trzask ognia, gdy Alexander obracał na języku słowa, które smakowały jak popiół. Mógłby spalić tę kamienicę, pomyślał, dając sobie chwilę, aby nacieszyć się tą myślą. Spalić ją aż do zgliszczy. A jednak nie spalił. Ogień przynosił oczyszczenie, a na oczyszczenie trzeba było zasłużyć.
Alchemia jego klątwy była alchemią popiołu, który spadał z nieba jak boski gniew: gniew Czarnego Pana, od którego otrzymał składniki do klątwy, a może jego własny.
Alexander nie widział już różnicy.
Czuł magię pod opuszkami palców. Patrzył jak gromadzi się jak brud pod paznokciami, jak wypełnia czernią drobne żyły przebiegające tuż pod powierzchnią skóry, rozlewając się niczym gangrena. Zacisnął dłoń w pięść. Nie masz nic na własność, pomyślał. Twój ród nie jest twój. Twoje przekleństwo nie jest twoje.
Z trudem rozwarł poczerniałe palce, aby dotknąć murów kamienicy, pieczętując nałożenie klątwy, tak jakby pieczętował wyrok. Alexander Mulciber był wyrocznią i wyrokiem. Jak kat, który w oczekiwaniu na świst spadających głów przejeżdża palcem wzdłuż ostrza katowskiego topora. Jak prorok, podrzucający w ręku kamień, którym chciano go ukamienować: w przeciwieństwie do kamieni, proroctwa zawsze trafiały celu.
Ogień nie dotknął fundamentów kamienicy. Dotknęła ich zaklęta przez Śmierciożercę nienawiść, która osadzała się wszędzie sadzą. Sadza wsiąkała w drewno i w tapicerki, w tapety i dywany. Wsiąkała w duszę Mulcibera, który ostatnie słowa inkantacji wycedził przez zęby, zwlekając chwilę, zanim gwałtownie oderwał przyciśniętą do muru dłoń. Krew zdążyła całkiem odpłynąć ze zdrętwiałych palców: Alexander patrzył jak skóra, która przybrała odcień wosku, wraca do naturalnej barwy, a żyły – pociemniałe jak gdyby wypełniała je trucizna – stają się na powrót niebieskie. Powoli odzyskiwał czucie. Poruszył palcami.
Odciski pokrytych sadzą dłoni zaczęły pojawiać się na ścianach.
Wiedział, że większość będzie widziała w tym chęć zapewnienia sobie alibi: nie zaprzeczał, że zależało mu na odwróceniu podejrzeń od swojej rodziny, ale jego motywacje były głębsze. To, co zrobił... Wiedział, że niektórzy nazwaliby to zemstą. Alexander nazywał to sprawiedliwością. Spróbuj częściej postępować sprawiedliwie, Mulciber, pomyślał, wkraczając między cienie. Niech dążenie do sprawiedliwości wejdzie ci w nawyk. Myśli, że jesteś jedynym sprawiedliwym w Azkabanie, nie zdoła wydrzeć ci dementor.
Mulciber zniknął, ale odciski dłoni na ścianach kamienicy pozostały.
// Opis klątwy zgodny z rzutem kością na lokację Richarda Mulcibera.
Koniec sesji
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat