Nie mogła dłużej szukać, dopóki nie upewni się, że synowie są bezpieczni. Rita na pewno da sobie radę, w to Charlotte nie wątpiła, ale co z chłopcami?
Nie była ranna. Była za to dość brudna, a jej śliczna szata nadpaliła się tu i ówdzie. Była też okropnie, okropnie zdenerwowana. Ogień rzecz jasna zupełnie Charlotte nie tknął, natomiast miała zepsutą fryzurę, część jej ubrania spłonęła, a w dodatku kiedy wbiegła do jednego z budynków sprawdzić, czy na pewno w środku nie ma Morpheusa, ten głupi dym ją oślepił i jeszcze śmiał coś do niej krzyczeć. Nie wspominając już o tym, że atrium i korytarze Ministerstwa były okropnie zatłoczone, i Charlie musiała przepychać się przez nie niemalże siłą, torując sobie drogę swoją ogromną torebką, którą bezlitośnie uderzyła kilka osób.
Ktoś kiedyś spytał, czy nosiła tam kamienie.
Kamieni może nie, ale być może znalazłaby się jakaś cegła.
– Jessie!!! Theo!!! – zawołała, z ulgą, kiedy dostrzegła swoich chłopców. Czym prędzej ruszyła w ich stronę. Młody Kelly na szczęście miał też przy sobie psa: Charlotte może nie była ogromną fanką zwierząt, ale nie chciałaby, żeby Benjemu stało się coś złego. – Gdzie ten bałwan, twój ojciec chrzestny? Rita jest w Ministerstwie, prawda? Anthony, mam nadzieję, też już wrócił? Widzieliście może Morpheusa? – spytała, sięgając do twarzy Jessiego, jakiejś takiej bardzo brudnej, zupełnie jakby jak ona, wbiegł do jakiegoś płonącego budynku. Theo, na szczęście, wyglądał lepiej. – Co robiłeś tej nocy, młody człowieku? – spytała marszcząc brwi.
!Strach przed imieniem