31.05.2025, 22:53 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.05.2025, 23:57 przez Alexander Mulciber.)
Londyn płonął, ale jego duch gasł.
Płomienie szeptały w takich chwilach najgłośniej. Tańczyły nisko nad ziemią, słaniając się pośród ruin niczym derwisze Abd al-Qadira al-Dżilaniego, obracający się w rytualnym tańcu symbolizującym śmierć i odrodzenie. Tańczyły pośród kurhanów, ginąc tylko po to, aby za chwilę znów powstać z martwych. Ogień także odprawiał swoje rytuały. Ogień był rytuałem.
Nie wiedział, jak wylądował na Horyzontalnej, ani co go tutaj przywiodło. Teraźniejszość przeplatała się w jego oczach z przeszłością, a ta była tylko echem przyszłości, której przebłyski widział w płomieniach.
Alexander był niegdyś Prometeuszem. Nie dlatego, że ukradł bogom ogień, lecz dlatego, że chciał zrozumieć jego język. Teraz niewidzącymi oczyma wpatrywał się w ulicę ogarniętą pożarem, wsparty o na wpół rozwalony mur, za którym ukrył się, aby uspokoić urywany oddech. Nie nosił kajdan, które przykuwałyby go do skały. Nosił w sobie jednak wizje. Każda przepowiednia, którą wypowiadał, była jak sęp: wyżerała z niego resztki nadziei, resztki godności, resztki złudzeń. Nie wątrobę. Nigdy wątrobę. Wątroba dawno mu zgniła od alkoholu, który w siebie wlewał. W starożytnej Grecji kapłani spożywali kykeon podczas obrzędu misteriów, mieszając go ze złocistym kirros, gdy wznosili toasty ku czci prymitywnych bóstw, ale jemu wystarczała wódka.
Podniósł oczy, a rozpoznając znajomą uliczkę, przypomniał sobie, po co tutaj przyszedł.
Z popiołem pod powiekami i krwią przeciekającą przez przyciśnięte do naprędce zaopatrzonego ramienia palce, patrzył jak dogasa pożar trawiący jego dom. Płonął dach kamienicy, w której mieszkał przez ostatnich czternaście, nie, piętnaście lat. Płomienie tańczyły na balkonie, jak gdyby zostawił w popielniczce niedopałek papierosa, wiatrem na powrót wzniecony do życia.
Uspokoił oddech. Prometeusz buntował się nie dlatego, że świat był tego wart – buntował się, bo wierzył, że może być. W tym sensie Alexander przegrał nie z przeznaczeniem, lecz z samym sobą. Przestał się buntować. Przestał wierzyć w istnienie przyszłości, na którą mógłby mieć wpływ. Przestał rzucać się w płomienie, próbując zgasić to, czemu przeznaczone było spłonąć.
Przyglądał się płonącemu miastu z wysokości prometejskiej skały. Przyglądał się światu jak ktoś, kto już dawno przestał być jego częścią. Przenikał pośród cieni, przyglądając się jak na Alei Horyzontalnej przegrupowują się grupy ludzi: aurorów, brygadzistów i cywili, którzy przetrwali pożary. Patrzył, jak kłęby dymu unoszą się nad dachami, jakby niebo próbowało przyjąć ofiarę popiołu, ofiarę ognia.
Jego wzrok przesuwał się po twarzach ocalałych, nie szukając przy tym nikogo konkretnego. Na Alei Horyzontalnej z wolna rozrastały się skupiska ludzi. Aurorzy z poprzepalanymi pelerynami, brygadziści o pustych spojrzeniach, cywile, których łzy wypalił ogień. Błogosławieństwo Prometeusza. Przekleństwo Prometeusza.
Zanim teleportował się na Pokątną, odprowadził spojrzeniem smugę dym unoszącą się ponad dachem galerii sztuki Loretty. Zastanawiał się, czy ogień strawił jej obrazy. Zastanawiał się, czy bogowie przyjęli ich popioły jak ofiarę. Loretta zaklinała swoje obrazy za pomocą magii, mówiąc, że zaklina w nich swoją duszę. Alexander nigdy nie potrafił zobaczyć w jej obrazach niczego na podobieństwo duszy. "Sztuka jest odpowiedzią na wszystko", mówiła mu. Wszystkie odpowiedzi, jakich mogła mu udzielić, płonęły teraz w ramach z lipowego drewna. Przez te wszystkie lata, próbował nauczyć się czytać jej obrazy, poznać język farb i kompozycji, tak jak próbował kiedyś poznać język ognia. Bezskutecznie. Jego spojrzenie było jak pożegnanie.
Płomienie szeptały w takich chwilach najgłośniej. Tańczyły nisko nad ziemią, słaniając się pośród ruin niczym derwisze Abd al-Qadira al-Dżilaniego, obracający się w rytualnym tańcu symbolizującym śmierć i odrodzenie. Tańczyły pośród kurhanów, ginąc tylko po to, aby za chwilę znów powstać z martwych. Ogień także odprawiał swoje rytuały. Ogień był rytuałem.
Nie wiedział, jak wylądował na Horyzontalnej, ani co go tutaj przywiodło. Teraźniejszość przeplatała się w jego oczach z przeszłością, a ta była tylko echem przyszłości, której przebłyski widział w płomieniach.
Alexander był niegdyś Prometeuszem. Nie dlatego, że ukradł bogom ogień, lecz dlatego, że chciał zrozumieć jego język. Teraz niewidzącymi oczyma wpatrywał się w ulicę ogarniętą pożarem, wsparty o na wpół rozwalony mur, za którym ukrył się, aby uspokoić urywany oddech. Nie nosił kajdan, które przykuwałyby go do skały. Nosił w sobie jednak wizje. Każda przepowiednia, którą wypowiadał, była jak sęp: wyżerała z niego resztki nadziei, resztki godności, resztki złudzeń. Nie wątrobę. Nigdy wątrobę. Wątroba dawno mu zgniła od alkoholu, który w siebie wlewał. W starożytnej Grecji kapłani spożywali kykeon podczas obrzędu misteriów, mieszając go ze złocistym kirros, gdy wznosili toasty ku czci prymitywnych bóstw, ale jemu wystarczała wódka.
Podniósł oczy, a rozpoznając znajomą uliczkę, przypomniał sobie, po co tutaj przyszedł.
Z popiołem pod powiekami i krwią przeciekającą przez przyciśnięte do naprędce zaopatrzonego ramienia palce, patrzył jak dogasa pożar trawiący jego dom. Płonął dach kamienicy, w której mieszkał przez ostatnich czternaście, nie, piętnaście lat. Płomienie tańczyły na balkonie, jak gdyby zostawił w popielniczce niedopałek papierosa, wiatrem na powrót wzniecony do życia.
Uspokoił oddech. Prometeusz buntował się nie dlatego, że świat był tego wart – buntował się, bo wierzył, że może być. W tym sensie Alexander przegrał nie z przeznaczeniem, lecz z samym sobą. Przestał się buntować. Przestał wierzyć w istnienie przyszłości, na którą mógłby mieć wpływ. Przestał rzucać się w płomienie, próbując zgasić to, czemu przeznaczone było spłonąć.
Przyglądał się płonącemu miastu z wysokości prometejskiej skały. Przyglądał się światu jak ktoś, kto już dawno przestał być jego częścią. Przenikał pośród cieni, przyglądając się jak na Alei Horyzontalnej przegrupowują się grupy ludzi: aurorów, brygadzistów i cywili, którzy przetrwali pożary. Patrzył, jak kłęby dymu unoszą się nad dachami, jakby niebo próbowało przyjąć ofiarę popiołu, ofiarę ognia.
// Rzucam na percepcję ◉◉◉◉○, aby przyjrzeć się tym, którzy przeżyli, nadal walczą i pomagają innym pozbierać się po pożarach.
Rzut PO 1d100 - 46
Sukces!
Sukces!
Rzut PO 1d100 - 57
Sukces!
Sukces!
Jego wzrok przesuwał się po twarzach ocalałych, nie szukając przy tym nikogo konkretnego. Na Alei Horyzontalnej z wolna rozrastały się skupiska ludzi. Aurorzy z poprzepalanymi pelerynami, brygadziści o pustych spojrzeniach, cywile, których łzy wypalił ogień. Błogosławieństwo Prometeusza. Przekleństwo Prometeusza.
Zanim teleportował się na Pokątną, odprowadził spojrzeniem smugę dym unoszącą się ponad dachem galerii sztuki Loretty. Zastanawiał się, czy ogień strawił jej obrazy. Zastanawiał się, czy bogowie przyjęli ich popioły jak ofiarę. Loretta zaklinała swoje obrazy za pomocą magii, mówiąc, że zaklina w nich swoją duszę. Alexander nigdy nie potrafił zobaczyć w jej obrazach niczego na podobieństwo duszy. "Sztuka jest odpowiedzią na wszystko", mówiła mu. Wszystkie odpowiedzi, jakich mogła mu udzielić, płonęły teraz w ramach z lipowego drewna. Przez te wszystkie lata, próbował nauczyć się czytać jej obrazy, poznać język farb i kompozycji, tak jak próbował kiedyś poznać język ognia. Bezskutecznie. Jego spojrzenie było jak pożegnanie.
Koniec sesji
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat