15 kwietnia 1972
Obrzeża Little Hangleton
Effimery Trelawney i Brenna Longbottom
Westchnięcie zamierało na obmierzłym licu wszechświata, czyniąc z nieboskłonu plejadę barw; zachodzące słońce lizało językami ostatnich promieni obrzeża Little Hangleton, a chmury pędzone przez wiatr zakrywały miękkim puchem księżyc, który rozpoczynał swoją wędrówkę po podszyciu ziemskim – tlące się brylanty gwiazd przykrywała burzowa gęstwina i choć oberwanie chmury nie było wpisane w kwietniową prognozę pogody – całokształt świata znalazł się w impasie, który mógł zwiastować nieuchronne. Obrzeża wioski o tej porze dnia – sennie bezsennej, zmierzchem piętnujące niebywałe nadejście nocy – pozostawały wyludnione, a kroki Effie, którymi przemierzała ścieżkę okalaną drzewami o gałęziach rozłożystych jak nitki waty cukrowej, pozostawały pełne odwagi i pogody ducha.
W gruncie rzeczy przecież, w jej naturalną uwerturę wpisana była towarzyska absurdalność; przejrzysta osobowość nie zawierała w sobie nici niewiadomego zła; jedyne, co motywowało ją w codziennej wędrówce to szczerość, niezawoalowana troska o bliskich i lojalność. Możliwe dlatego, kpiąc poniekąd z własnego życia, wybrała się na spacer gdy słońce zechciało już schować się za horyzontem.
Ciemnowłosa kobieta początkowo nie rzuciła się jej w oczy, łachmanami i barwą pukli zlewając się z zacienionym przez leśne drzewa akwenem. Zwróciła uwagę na klatkę, którą ta niosła i prędko rozpoznała w niej lelka wróżebnika. Wziąwszy odrobinę głębszy wdech, chciała ją wyminąć i zniknąć z jej pola widzenia, ta jednak zatrzymała ją na środku ścieżki.
– Spotka cię wielkie nieszczęście. Nim słońce wzejdzie, będziesz cierpieć – rzekła kobieta, której wtórował przeraźliwy krzyk ptaka, rozlegający się po leśnej przestrzeni, rozdzierająco tak, iż ptactwo zlegające w konarach drzew uniosło się i powiodło podniebnym kluczem ku dogodniejszemu miejscu.
Przełknęła ciężko ślinę, nie mogąc zdobyć się na żadne racjonalne dictum wobec jej słów. Dreszcz przebiegł po jej plecach na palcach, a niewinne krople potu zaznaczyły kark. Wystraszona nie na żarty, minęła kobietę i prędkim krokiem oddaliła się w kierunku mostu.
Wchodząc na most, nie spodziewała się w żadnej mierze tego, co miało nastąpić. Skrzypiące deski nie dawały wotum zaufania wobec ich trwałości, a naturalna zdolność do pakowania się w nie byle jakie tarapaty – te dwa faktory dawały całkiem słuszny powód do znalezienia innej drogi do Little Hangleton.
Weszła jednak powoli na most i wykonała parę kroków.
Nagły trach, który rozległ się po całej okolicy, był skutkiem deski, która pękła pod jej nogami. Zatoczyła się niepewnie, wpadając jedną nogą w dziurę po felernej, zardzewiałej desce. Chciała krzyczeć rozpaczliwie, jednak głos ugrzązł jej w gardle.