Dolina Godryka była miejscowością sporą – zwłaszcza, że nie licząc centrum miasteczka, zabudowania były rozsiane tu pośród sadów, wzgórz i wrzosowisk – ale nie na tyle dużą, aby wieści nie rozchodziły się szybko. Zwłaszcza o tym, że w okolicy pojawili się nowy lokatorzy.
Nie wspominając już o tym, że ci konkretni lokatorzy podobno rzucali się w oczy.
Panna Sprout twierdziła, że nad Dolinę Godryka nadciągnęły ciemne chmury, bo sprowadziły się tutaj „prawdziwe olbrzymy” i na pewno zniszczą wioskę, a ich wszystkich pożrą. (W to Brenna niezbyt wierzyła, bo prawdziwe olbrzymy mierzyły jakieś siedem metrów wzrostu. Na pewno by ich nie przegapiła.) Pan Johnson, mugol, prowadzący sklep w centrum Doliny, wspomniał coś o tym, że widział „jakichś barbarzyńców, kto wie, czy to turyści, czy przyjechali tutaj nas zabić i ograbić”. Mały Edwin, nastoletni mugolak, z zapałem opowiadał o tym, że do Doliny Godryka przybyli wikingowie i zastanawiał się, czy któryś z nich nie weźmie go na ucznia oraz czy tutejsze jezioro nie jest za małe na to, aby pływały po nim knary („poza tym kogo miałyby napadać, bo chyba nikt nie zabiera na ryby wielkich bogactw”). Z kolei Leona Bagshot, potrójna wdowa, licząca sobie lat czterdzieści pięć, podekscytowana wspomniała Brennie, że „widziała dwóch mężczyzn, ale żadnej kobiety, może też są wdowcami, jak sądzisz, Brenno, czy powinnam iść się przedstawić?”.
A ponieważ Brenna lubiła wiedzieć, co w trawie piszczy i kto pląta się po okolicy – zwłaszcza w obecnych czasach, które stawały się nieco niespokojne – postanowiła swoją ciekawość zaspokoić. Ktoś w końcu musiał sprawdzić, czy sprowadzili się tutaj olbrzymy, wikingowie, barbarzyńcy, dzikie bestie, wdowcy pragnący uwieść Leonę Bagshot czy czarnoksiężnicy (chociaż tacy, Brenna miała szczerą nadzieję, wybraliby raczej Little Hangleton). Ewentualnie teoria, którą Longbottom szalenie też brała pod uwagę: normalni ludzie, prawdopodobnie czarodzieje, wokół których narosło zdecydowanie zbyt wiele plotek, jakie należałoby zdementować, zanim jacyś nadgorliwi, młodzi obrońcy Doliny, podejmą próbę podpalenia domu.
W przeciwieństwie do sąsiadów, nie łypała zza rogów, nie chowała za najbliższym drzewem (jak zwykł czynić Edwin), ani nie przechadzała się w tę i z powrotem ścieżką, biegnącą wzdłuż budynku, który kupili i chyba właśnie dostosowywali do swoich potrzeb nowi sąsiedni. Po prostu zatrzymała się przy wejściu na posesję (bezceremonialne wpadanie do cudzych włości zaczynała praktykować zwykle wtedy, kiedy już poznała przynajmniej imię właściciela, chyba tak mniej więcej w wieku około szesnastu lat zrozumiała, że niektórzy mogą nie być zachwyceni z niespodziewanych wizyt obcych osób, a i czarodzieje rzucali czasem na domy różne czary zabezpieczające), podparła o płot i czekała aż pojawi się na horyzoncie któryś z nowych sąsiadów. Jeden rzut oka prawdopodobnie mógł wystarczyć, aby potwierdzić chociaż części dzikich teorii mieszkańców.
Jeżeli szło o samą Brennę – z powodzeniem mogła uchodzić teraz za mugolkę, bo po Dolinie zwykle kręciła się w mugolskich ubraniach, by nie rzucać się w oczy niemagicznym mieszkańcom okolicy. W porwanych, wyblakłych jeansach, pamiętających lepsze czasy i spranej, czerwonej bluzie, z płócienną torbą na ramieniu, w dodatku jak zwykle niemożebnie rozczochrana na pewno nie wyglądała na jedną z przedstawicielek najbardziej znanych rodzin magicznych Wielkiej Brytanii. Bardzo uważany obserwator mógłby jednak dostrzec, że z kieszeni bluzy wystawał kraniec różdżki.