adnotacja moderatora
Rozliczono - Florence Bulstrode - osiągnięcie Pierwsze koty za płoty
Florence obserwowała linię wody z daleka. Wiatr sprawiał, że morze tego dnia – nie błękitne czy zielone, a stalowe – burzyło się, a fale z hukiem raz za razem zalewały plażę i przybrzeżne skały, pozostawiając po sobie ślad białej piany. Z bezpiecznej odległości widok był nawet imponujący. Choć niebo przejaśniło się, wyjątkowo nie padało, a gdyby nie porywisty wiatr, można by powiedzieć, że jest ciepło, Florence nie miała najmniejszej ochoty podchodzić bliżej wody. Na pewno nie kiedy żywioł zdawał się tak niespokojny. W okolicy nie było wielu ludzi: pogoda ostatecznie nie sprzyjała jeszcze kąpielom, a nie wybrali żadnej z najpopularniejszych plaży.
Rzadko bywała nad wodą. Jakkolwiek wodą. Nie przepadała za nią, a bodaj najbardziej traumatyczne wspomnienia jej lat nastoletnich, to był ten dzień, kiedy okrutny olbrzym (który potem okazał się niezbyt rozgarniętym gajowym o dobrym sercu) zmusił ją, aby przeprawiła się do Hogwartu przez jezioro i ten dzień, gdy matka zmusiła ją do opieki nad kuzynostwem nad rzeką. Nie żeby miała coś przeciwko opiece nad kuzynostwem, ale dodanie do tego rzeki i jej lęku przed wodą oraz małego chłopca, udającego że tonie…
Mogła jednak patrzeć na nią ze skał i to było całkiem przyjemne. Poza tym po prostu chciała spotkać się z Patrickiem, obojętnie w jakich okolicznościach przyrody i upewnić się, że radzi sobie z tym… wszystkim. Zamieszaniem, jakie zaistniało po ataku na Beltane. Nagłym zainteresowaniem prasy i ludzi (gdyby wiedziała, który uzdrowiciel z namiotów w Kniei powiedział za dużo, już zadbałaby o to, aby wyleciał z Munga z hukiem słyszalnym aż po drugiej stronie globu). Chłodem, który osiadł w jego ciele. Nie była pewna, czy postanowił przynieść herbatę, bo naprawdę miał na nią ochotę, czy może ta choć na chwilę rozpraszała to zimno?
Florence powoli przeszła parę kroków wzdłuż plaży. Nie oddalała się z miejsca, w którym się umówili. Wiatr szarpał błękitną spódnicę i bawił się ciemnym warkoczem. Kapelusz – jak zwykle u niej, bardzo starannie dobrany do reszty stroju, bo zmysł estetyczny Florence po prostu nie znosił żadnych nie grających ze sobą elementów ubioru – musiała przytrzymać ręką. Spojrzenie jasnych oczu na moment zatrzymało się na molo, na starych, ciemnych, może nawet zbutwiałych deskach. Zastanowiła się, kto o zdrowych zmysłach chciałby wejść na taką konstrukcję.
A potem jej uszu dobiegł śpiew.
Florence zamarła. Dłoń osunęła się, wypuściła kapelusz, pozwalając mu ulecieć wraz z wiatrem. W ostatnim przebłysku świadomości, uzdrowicielka próbowała sięgnąć po różdżkę. Ale choć miała silną wolę i zajmowała się łamaniem klątw… to nie była oklumentą. Różdżka też wysunęła się jej z palców, opadając na piach.
Zahipnotyzowana ruszyła za pieśnią, ku molo, ku wodzie. Nie myślała racjonalnie. Nie myślała wcale, bo strach inaczej by ją powstrzymał. A choć niczego nie bała się tak jak wody, ujęła rękę wyciągniętą spomiędzy fal i pozwoliła pociągnąć się w dół. Niżej, coraz niżej, w głąb, i nawet gdy uświadomiła sobie, że zaciskają się na niej szponiaste palce, nawet gdy szarpnęła się, uwalniając z tego uścisku… nie miała szansy wypłynąć na powierzchnię i to mimo tego, że wcale nie znajdowała się daleko od brzegu ani bardzo głęboko.
Florence wszak nie potrafiła pływać.