Laurent miał w swoim życiu problem z wieloma rzeczami. Jedzenie było tym wiadomym szeroko w gronie osób, które były z nim bliżej. I tak w niego wciskali i karmili, czym mogli, póki mieli go na oku, a potem on wracał do swojego zupełnie zakręconego życia i znowu ta wspaniała dieta brała na łeb, na szyję. Potem były problemy ze snem. Nie pojawiły się dawno temu, nie. Nie minął nawet miesiąc. Na to lekarstwo było całkiem proste - wystarczył eliksir nasenny i oczy zamykały się same. Tylko czy na pewno zdrowym było ciągle poić się tym wspomagaczem śnienia? Miał pewne wyobrażenie o tym, że nie do końca. Trzeci pojawił się w zasadzie razem z tym drugim - i co tragiczne również wiązał się z lekiem w postaci mikstur. Innym rozwiązaniem, doraźnym, były czekoladki, które nosił przy sobie i kiedy było naprawdę źle po prostu zjadał jedną z nich. Robiło się przez to lepiej. Nigdy nie był wybitny w kontrolowaniu swoich emocji, albo może nawet nie w ich kontrolowaniu co przeżywaniu. W tym świecie było za wiele bodźców i zbyt mało filtrów, przez które byłby w stanie je przesiewać. W zasadzie miał wrażenie, że z czasem jest tylko gorzej, nie lepiej. Że staje się coraz bardziej rozhisteryzowany, że już się zupełnie gubił w tym wszystkim i w oczekiwaniach, jakie miał wobec niego świat. Czy raczej w oczekiwaniach, jakie sam przed sobą stawiał, żeby wychodzić naprzeciw temu światu. Niekoniecznie zawsze gościnnemu. Niekoniecznie zawsze chcącego przywitać cię z szeroko otwartymi ramionami. Uspakajające zszargane nerwy eliksiry również były w sprzedaży. Chyba była pora się tutaj zastanowić, gdzie leżał błąd w całej kalkulacji i co poszło nie tak. Czy opętała go miłość do samych opętań? Ta najbardziej trująca, bo pragnienie uczepiania się uzależnień? Czy może był za bardzo uzależniony od czucia i musiał znaleźć coś, co jednak za niego przefiltruje te bodźce, skoro sam nie potrafił?
Noc była bardzo dobry filtrem.
Wszystko wyciszała i normalizowała. Tłumiła dźwięki, a dziś drzewa pochłonęły nawet huk morza w swoim listowiu i sosnowych igłach. Laurent siedział na drewnianej ławce zrobionej z jednych ze ściętych drzew. Ławce zrobionej przy bardzo konkretnym miejscu, bo w miejscu, gdzie na wysokich skałach stworzonych tu specjalnie dla niego rezydował feniks. Nie śpiewał tym razem. Siedział tuż obok na tej ławeczce, jakby została ona zrobiona dla niego z przymkniętymi, czarnymi oczami. Może spał? Laurent bał się wielu rzeczy, ale przede wszystkim - bał się ludzi. To nie magiczne istoty go przerażały. Nie one tak knuły i spiskowały, bo nawet jeśli nie miały przyjaznej natury, to przynajmniej wiedziałeś, czego się po nich spodziewać. A ludzie..? Żarłoczne kreatury, które wyrywały pióra ze skrzydeł i układali sobie z nich koronę. Warto było - przecież były anielskie. I nie oznaczało to, że tych ludzi nie kochał. Każde życie było cenne. O każde należało dbać. O każde warto było się troszczyć. Bo ludzie potrafili być okrutni, ale potrafili być też wspaniali.
Laurent zwinął się bardziej na ławce, opatulając swoje zgięte nogi rękoma, opierając na kolanach podbródek. Była noc, pojedyncze pasma księżyca przedzierały się przez korony. Może i ludzie usnęli, ale ten stary las nie spał. Nocne stworzenia wyruszyły na patrol swoich terenów albo żer - Laurent nie ingerował w życie tego lasu, dopóki jego ingerencja nie była wymagana dla zdrowia tych istot. To zdrowie nie obejmowało naturalnego kręgu życia. Tak było dobrze - móc być tą wersją siebie z daleka od świata, w którym nie potrafił siebie samego umiejscowić do końca. Bez szarpaniny o lepsze jutro i bez zmagania się z nerwami i stresem.
Wyobraźcie sobie więc jego zaskoczenie, kiedy Duma leżący u jego stóp, spokojny dotychczas, choć ciągle czujny, uniósł gwałtownie łeb. Kiedy pojawił się ruch, trzaski... Duma zawarczał cicho, ostrzegawczo. Laurent aż przymrużył oczy widząc sylwetkę przedzierającą się na gwałt, na złamanie karku, przez krzewy, gałęzie, liście. A za nim druga sylwetka. Delikatne światło lumos błyszczało z różdżki tego drugiego i błysnęło, kiedy jakiś czar poleciał w powietrzu, ale zamiast trafić w osobę, która goniła tę pierwszą, uderzyło w gałąź. Drzewo załkało, zaskrzypiało i ciężki kawał drewna zwalił się na dół. Laurent podniósł się, od razu przebudzony, razem z nim Duma. Fuego pisnął zbulwersowany cicho, spoglądając chmurnie czarnymi jak koraliki oczyma w kierunku błysków. Choć Laurent tego dumnego feniksa zwykł przezywać per kurczak czasem zamiast jego własnym imieniem. To jest - imieniem, jakie mu nadał. I jakie ewidentnie ptakowi się spodobało.
Mówić o tym, że poczuł zaniepokojenie to było jak nie powiedzieć niczego.
- S-stać! Nie wolno tu biegać nocą! - Brzmiało niepoważnie? Ale nawet nie wiedział, jak zareagować. Duma zaszczekał wściekle, teraz już obnażając przerażające zębiska, ale Laurent go przytrzymał. Sylwetki zbliżały się do niego, a on panicznie poszukał różdżkę, próbując odgrodzić postaciom drogę ucieczki.
Próba wykształtowania z pnączy ściany między drzewami, które zatrzymają ten bieg.
Sukces!
Akcja nieudana