Wieczór, Ulica Pokątna, bardzo wąskie alejki
Miał dzisiaj naprawdę dobry humor po tej potyczce słownej z Brenną, a zwłaszcza to, że wyjec jej wybuchł w pracy. Miał na sobie ubrane koszulę, która luźno opadała na ciemne, luźne, wygodne, ale w miarę eleganckie spodnie. Na to narzucił skórzaną kurtkę. Miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia; nie była ona istotna, ale chciał mieć już to z głowy, aby móc potem wrócić do New Forest i zająć się resztą swoich spraw. Trzy godziny latał i załatwiał drobne problemy Edwarda, a miał już ich serdecznie dosyć. W gębie jak zwykle trzymał papierosa i kopcił jak smok, ręce wcisnął w kieszenie.
Nagle do jego nosa dotarł ciężki zapach kadzideł, a był on cholernie dziwny i nie za bardzo pasujący do tego miejsca. Zaczął się rozglądać, ale nie mógł znaleźć nigdzie źródła. Zignorował to, ale po pewnym czasie alejki zrobiły się cholernie wąskie, ludzie zniknęli, a on nie wiedział gdzie jest. To mu się nigdy nie zdarzało. Nawet jak czasem zdarzyło mu się wziąć coś mocniejszego, ale upić do nie przytomności nie czuł się tak zdezorientowany. Opierał się o ścianę i próbował się wydostać, ściany alejek miał wrażenie, że na niego napierają, powodują u niego wręcz klaustrofobiczne poczucie duszności. Źrenice miał cholernie rozszerzone przez co jego ciemne oczy wyglądały demonicznie. Może Brenna miała rację, że pochodził z piekła?
Próbował w panice szukać jakiejkolwiek pomocy, wyjścia z tego labiryntu, ale nie mógł nawet myśleć, aby się opanować. Powtarzał pod nosem ciągle jakieś przekleństwa, ale jego umysł i wzrok nie współpracował. W końcu obraz mu się całkowicie zamazał, całkowicie spocony, padł na kolana, a potem na bok tracąc przytomność. Obudził się nawet nie wiedząc po jakim czasie z bólem głowy i jeszcze zawrotami głowy. Labirynt alejek zniknął, a on znajdował się w jakiejś ciemnej ulicy. Podniósł się na równe nogi, ale był to błąd, bo błędnik mu zaszalał, więc oparł się o ścianę i ponownie się po niej osunął.
– Kurwa.