~ J.R.R. Tolkien
- ... dzięki, że pomogłaś mi to zorganizować. - Odetchnął, odkładając pudło na stół - zaraz obok innych pudełek, pakunków i... w ogóle. Przetarł wierzchem rękawa ciepłej kurtki czoło czując perlący się tam pot zlepiający jego włosy. Skierował swoje spojrzenie na dzieci siedzące przy choince, otwierające pudełka, w których były kolorowe bombki, girlandy i świeczki, które można było rozpalić magicznym płomieniem nie narażającym wszystkiego na spłonięcie. Nic tutaj nie było kompletne, do pary. To były wszystko, co Cain był w stanie zebrać od ludzi i teraz przynieśli to, o co poprosił Brennę. O to, co było potrzebne, bo listę trochę miał. Ciepła odzież na zimę, prezenty dla dzieciaków, nowe prześcieradła, bo przecież tamte wołały o pomstę do nieba - i zalęgły się w nich mole, które pożerały wszystko, co napotykały na swojej drodze. Starsza kobieta, która zajmowała się tymi sierotami, a która sama była mugolakiem, przykucnęła przy dzieciach wyciągających do niej swoje zdobycze - bombki lśniły i błyszczały w bladym świetle dawanym przez żyrandol. Tak, żarówkę też trzeba będzie wymienić, kiedy spojrzał na górę. A nawet kilka żarówek. Dwie już nie świeciły, jedna z nich mrugała, jakby chciała a nie mogła.
Ciężko było powiedzieć, że był to dom dziecka. To było schronisko w starym domu dla tej kobiety i dla siódemki dzieciaków, które straciły swoje rodziny z różnych względów. Albo raczej... ze względu całkiem jednego. To były Mikołajki. Wiedział. Wiedział, że nie powinien Brenny nigdzie ciągnąć, że powinien to sam ogarnąć, ale to nie tak, że załował im pieniędzy. Zgrozo - wydał to, co tylko mógł i co miał. Problemem było to, że warunki tego starego domu niekoniecznie sprawiały, że było to miejsce w pełni mieszkalne. Trzeba było ich przenieść, najlepiej właśnie do jakiegoś domu dziecka, które miało normalne warunki, a może po prostu sfinansować odnowę tego? Gdyby to było takie proste. Gdyby to było takie proste i jeszcze te dzieciaki... gdyby te dzieciaki nie były porzuconymi mugolakami na pastwę losu, ponieważ nikt nie był nimi zainteresowany. Kuło go to w tył głowy. Nie mógł ich tak zostawić. Po prostu nie mógł. Ten obrazek wydawał się taki spokojny i niewinny, ale taki nie był. Mikołajki.
- Brenn... - Złapał Brennę za ramię i odciągnął kawałek na bok, odrywając wzrok od grupy. - Widziałem, jak ktoś się kręci koło tego domu trzy dni temu. Ktoś o bardzo czarnej aurze. - Nie chciał być czarnowidzem, nie chciał być tym pesymistą - cholera, nigdy nie chciał nim być..! Ale nie potrafił. Nie potrafił się nie stresować i nie spinać. Normalni ludzie nie mieli takich aur, takich kolorów. Nawet samobójcy nie byli czernią. Takie aury posiadali tylko czarnoksiężnicy. I tak, tym samym właśnie przyznał, że kręcił się tutaj dłużej i pomagał ten rodzinie dłużej. I przy tym był przemęczony - to też było widać po jego oczach. Bycie w Zakonie czy nie bycie w Zakonie - co to zmieniało? Nawet gdyby w Zakonie nie był, robiłby dokładnie to samo. Zakon był pomocą i drogą, nie celem samym w sobie. Ale to, że w Zakonie byli oznaczało właśnie to - mogli sobie pomagać i wiedzieli, gdzie ten pomocy szukać w razie czego. - Ich... - Spojrzał na dzieciaki i ich opiekunkę, ale zaraz wrócił spojrzeniem do Brenny. - Trzeba ich stąd wywieźć. - Jak? Gdzie? Dokąd? Nie mieli też pewności, ale Cain trochę wariował. - Jeden z tych dzieciaków stracił matkę tydzień temu. Przez tych gnoi. - Cain był zazwyczaj spokojnym człowiekiem, ale teraz był napięty i nerwowy. Człowiek w takim stanie robił rzeczy, których mógł potem żałować. Odetchnął puszczając Brennę. - To miejsce się nawet nie nadaje do życia. - Nie w takim stanie.