Kominek w pokoju dziennym Bulstrodów zafurkotał zielonymi płomieniami. Laurent wynurzył się z nich wraz z pieśnią Fuego, który przysiadł na jego przedramieniu i rozłożył teraz swoje skrzydła, rozglądając się z uwagą po pomieszczeniu czarnymi niby perły ślepiami. Nie zapakował wiele, a jednak zapakował więcej to tej niewielkiej walizki, jaką trzymał w rękach, niż potrzeba było na jedną noc. Bo na jedną noc wystarczyłoby mu wielkie nic. Wszystko w zasadzie mógłby podebrać z szafy Atreusa, pewnie nie obraziłby się za koszulę czy dwie. Może niekoniecznie by dobrze leżały przez to, jak drobnej budowy Laurent był, ale kto by się tym przejmował, jeśli nie nastawiałeś się na bieganie po mieście? Blondyn nie nastawiał się też na siedzenie w tym domu. Nie chciał jednak zostawać na popołudnie i wieczór, a tym bardziej na noc w czterech ścianach, nawet jeśli była tam Pandora, Victoria, Brenna i Atreus. Nawet jeśli - bo w końcu bierzemy tutaj pod uwagę strach o to, że coś złego się może wydarzyć. W tym tkwiło trochę więcej i strach o własne zdrowie był spychany jakoś w dalszy kąt. Laurent przeżywał sinusoidę swoich uczuć i mógł powiedzieć z ręką na sercu, że ostatnie trzy miesiące były wyjątkowo okrutne dla jego serca. Sam był dla siebie okrutny i przy okazji dla tych, których wplątywał w tę operę mydlaną. Wystarczyłoby tylko się ustatkować, zatrzymać, przestać gonić za hedonistycznymi doznaniami. To było takie proste, kiedy myślał o tym w ten sposób.
Malutka sówka, Regalo, która mieściła się w dłoni, choć była już dorosłym osobnikiem, wzniosła się w powietrze i przeleciała do otworzonego okna, gdzie leżała miseczka z ziarnami dla sów, ale feniks, choć powiódł za nią spojrzeniem, nie ruszył się ze swojego miejsca. Laurent postawił walizkę na stoliku do kawy i dopiero opuszczona ręka zmusiła ogniste stworzenie do tego, żeby zmienić swoją pozycję. I wybrał otulenie pazurami walizki Laurenta, by tam spojrzeć na Florence, która pojawiła się w pokoju. Blondyn już odruchową procedurą wyciągnął różdżkę, by pozbyć się jakiegokolwiek pyłu, jaki mógł się tu pojawić, żeby chociaż o tyle nie sprawiać swojej ukochanej kuzynce problemu. Strachu było próżno na nim szukać. Był zmęczony. Głęboko zmęczony, a jego drżenie serca odbijane było z punktu w punkt, jak kulki Newtona wprawione w ruch. Wystarczyło pchnąć tylko jedną. Niekończący się ciąg obijania. Stuk, stuk, stuk...
- Florence... - Chciał powiedzieć dzień dobry, przywitać się, ale gardło mu się ściskało. Był wdzięczny za tę ciszę. Kochał osoby, które teraz zostały w jego domu, ale tak nie powinno być. Oni tam się nie powinni znajdować, ale nie chciał się z nimi kłócić, a to serce chybatało się od wdzięczności, że chcą pomóc po to, że... że mimo wszystko istoty w New Forest nie są warte chronienia, jeśli coś złego miałoby się stać im. Że mogłoby to wszystko spłonąć, ale najważniejsze było ich zdrowie. Utknął w myśli, że to wszystko było marnymi groszami i pyłem na wietrze, a on tym bardziej. Niewart tego, żeby tyle ludzi stawało na głowie. Mieli swoje problemy, a on tylko niepotrzebnie dokładał kolejne ciężkie cegły, zajmował im czas, którego wcale nie chciał im pochłaniać. Przetarł dłońmi twarz i ruszył sprzed tego kominka, żeby ją objąć.