16 lipca 1972
Niemagiczny Londyn, wozy cyrkowców
Loretta Lestrange i The Edge
Wieczór osnuł miękką kołdrą nocy londyńskie kostki brukowe, jedynie brylantami gwiazd wybijając się ponad szatę skonstruowaną z czerni i zapomnianych marzeń; chmury sunęły układając się w watę cukrową, postrzępioną i nadgryzioną przez łakome dziecko – nic nie przysłaniało jednak świetlistego oka księżyca, który rozlewał w półmroku poświatę, czyniąc wszechrzecz podejrzanie wyrazistą i widoczną na kanwie codzienności. Wiatr sunął powoli, rozwiewając krótkie włosy, kładąc kosmyki pociągnięciem pędzla na policzku – nic jednak nie ujmowało paskudnym upałom, które spowiły Londyn ostatnimi dniami, wyduszając ostatnie tchnienie z miejskich płuc; zamykając w szklistej szkatułce nieobecność słoty, na którą tak wiele istnień czekało; w tym krokusy, które akurat dogorywały swojej tegorocznej kadencji.
Nigdy nie zapuszczała się w odmęty mugolskiego Londynu; bynajmniej nie z obrzydzenia, które powinno ostrzegawczo zapalić się we wnętrzu – bała się odrobinę nieznanego, a magirasistowskie zapędy wpajane od lat dziecięcych wybrzmiewały potęgą w jej dorosłym życiu. Ten raz jednak, gdy przemierzała ulice, w jej dłonie dostała się ulotka na temat spektakli w cyrku, które miały się odbyć linią w połowie lipca; Loretta była kobietą nade wszystko znudzoną, a posucha w kwestii jej brylowania na okładkach Proroka budziła bulgoczący pod powłoką bladej, anemicznej skóry gniew. Nie wychodziła z atelier, choć doskonale wiedziała, że chyżo zbliżało się prawdziwe przedstawienie w postaci walki o jej honor.
Loretta Lestrange, po prawdzie, honoru miała dosyć niewiele.
Usiadła na widowni, schowana w cieniu namiotu, obracając w palcach ołówek, a na kolanach trzymając opasły szkicownik, w którym planowała uwiecznić rysunkiem przedstawienie. Oczy jej błyszczały niepokornie, roziskrzone miliardem kalejdoskopu gwiazd – wodziła wzrokiem głodnym atrakcji po całokształcie – nigdy nie miała okazji znaleźć się w cyrku i choć nie było to jej naturalne miejsce przylegania, z niezwykłą sobie egzaltacją stwierdziła, iż mogłaby częściej tu przychodzić.
Występ zakończył się gromkimi oklaskami, to jednak jej nie wystarczyło.
Sunęła, odziana w nieprzystającą modzie mugolskiej, welurowej sukience o barwie butelkowej zieleni, z pokaźnym dekoltem, acz linią umykającą gdzieś w granicy połowie łydki. Ni to mara, ni żywa, oddychająca osoba, poniosły ją kroki w kierunku wozów, w których przebierali się cyrkowcy.
Jednak gdy zobaczyła jednego z nich, ściągającego kostium, zapatrzyła się niepoprawnie w ciało, potykając się na niebotycznie wysokich obcasach – życie zechciało wywinąć jej okrutne salto, a wygięta kostka strzyknęła boleśnie. Syknęła z bólu przeraźliwie, a z dłoni wypadł szkicownik, zatrzymując się gdzieś pośród gęstwin traw – otworzony akurat na szkicu sceny, w której mężczyzna, któremu się przyglądała, wykonywał akrobacje.