8 kwietnia 1972
Sklep Mulciberów, Podziemne Ścieżki
Luke Stanley, I am your father - Robert & Stanley
Potrzebował dłuższej chwili, aby być w stanie zareagować na informacje, która mogła w znacznym stopniu namieszać w jego życiu. Odkąd otrzymał list, minęły już dwa tygodnie. W tym czasie przeczytał go co najmniej kilkukrotnie. Za każdym razem wracał do jego treści w towarzystwie swojej ulubionej whisky i cygara, zastanawiając się nad tym, w jaki sposób należało do tego podejść. Miał wszak poukładane życie. I nie wyglądało na to, aby miało się w nim znaleźć miejsce dla syna.
Zwłaszcza syna pełnoletniego i... nieślubnego.
Odkąd poruszył ten temat z Chesterem - nie planował takiego obrotu spraw, na ogół preferując jednak samodzielnie zajmować się kwestiami prywatnymi - był znacznie bardziej świadomy tego, że czas uciekał. Jeśli chciał się tym zająć, powinien zrobić to prędzej niż później. Im dłużej będzie zwlekać, tym mniejsza szansa na to, że zdoła to wszystko poukładać tak, aby mogli na tym zyskać. Odnieść korzyść.
Nie przypadkowo pojawia się tutaj liczba mnoga.
Będąc w posiadaniu danych, które pozwalały na nawiązanie kontaktu, wreszcie zdecydował się napisać list. Nie była to wiadomość szczególnie długa. Wylewna. Po prostu poprosił o spotkanie, proponując kilka terminów. Dokładniej mówiąc - trzy. Wybór padł ostatecznie na 9 kwietnia, godzinę wczesnowieczorną.
Zdając sobie sprawę z tego, że o spotkaniu powinno wiedzieć jak najmniej osób, zdecydował aby odbyło się w Podziemnych Ścieżkach - w należących do Mulciberów sklepie, na którego tyłach posiadał skromny gabinet. Nie było to miejsce, do którego zwykł zapraszać ludzi, ale czasami człowiek zmuszony był sięgać po inne opcje. Ta zaś nie wydawała się stanowić najgorszej spośród wszystkich możliwych.
Na miejscu pojawił się z odpowiednim wyprzedzeniem. Podróżując przy pomocy świstoklika, wyjątkowo zdołał uniknąć nudności, które często towarzyszyły mu podczas przemieszczania się z użyciem magii. Najczęściej pojawiały się po teleportacji. Zapalił świece, które zapewniły nieco światła. Uporządkował papiery. Opróżnił popielnicę, w której wciąż znajdywały się pozostałości z ostatniego pobytu w tym miejscu. Mającego miejsce najpewniej jakoś na początku marca. Następnie zwolnił wcześniej pracownika. Chłopak zdawał się być całkiem zadowolony z perspektywy wcześniejszego powrotu do domu, choć w pierwszym momencie na Roberta spoglądał z całkiem sporym niedowierzaniem. Mulciber kojarzył mu się bowiem prędzej z koniecznością zostawania po godzinach niż czymś odwrotnym. Nie był typem człowieka, z którym dało się dogadać.
Będąc jedyną osobą, która znajdywała się w sklepie, zadbał o to, aby na drzwiach wejściowych pojawiła się wywieszka informująca o jego wcześniejszym zamknięciu. Nie zamierzał zajmować się obsługą ewentualnych gości. To nie było jego zadaniem. Wszak nie bez przyczyny na nazwisko miał Mulciber zamiast chociażby Weasley lub coś podobnego. Następnie znalazł dla siebie zajęcie. Było nim typowo Robertowe dopilnowanie, aby każdy spośród wystawionych na regałach przedmiotów, został odpowiednio wyeksponowany. Ustawione miały być równiutko. Jeden obok drugiego. Zachowując pomiędzy każdym kolejnym odpowiednie odległości. Do tego doszło odpowiednie posortowanie, zgodnie ze specyfiką. Wszystko to bez użycia różdżki, jednego choćby machnięcia nią.
W takich właśnie okolicznościach doszło do ich pierwszego spotkania. Ojca z synem. Kiedy dzwonek zamontowany przy drzwiach poinformował o pojawieniu się Stanleya, z zapakowaną świecą stał przed jednym z regałów. Czytał etykietę, szukając dla niej odpowiedniej lokalizacji. Zajęty porządkami, kompletnie stracił poczucie czasu. Dało się z łatwością zaobserwować, że całkowicie go to pochłonęło.
Ile czasu minęło, nim zarejestrował pojawienie się gościa? Na pewno była to nieco dłuższa chwila. Nie czuł się jednak z tym jakoś niezręcznie, ani nic podobnego. Odwrócił się w kierunku drzwi wejściowych. Obrzucił Stanleya uważnym spojrzeniem.
- Zaraz przejdziemy do gabinetu. - zrezygnował z przywitania się. Nie zapytał mężczyzny o imię, ani nic innego. Z góry założył, że był tym, na którego czekał. Albo może... wcześniej znalazł chwilę na to, aby czegokolwiek się o nim dowiedzieć? Niezależnie od tego jak miały się sprawy, wydawał się pewny tego, iż ma racje. W jego głosie nie dało się wychwycić choćby nutki zawahania.
Wrócił do poprzedniego zajęcia. W kilka chwil udało mu się znaleźć właściwą półkę, na której umieścił przedmiot. Upewnił się, że wszystko było na niej ustawione we właściwy sposób.
- W gabinecie będziesz mógł skorzystać z wieszaka. Niestety nikt nas tutaj nie obsłuży, ale to zawsze mniej par oczu i uszu. - wreszcie wypowiedział kolejne słowa, dając przy tym znać gestem, iż może udać się za nim.