Pióro przesuwało się gładko po papierze, ale nie był to czysty pergamin. To była gazeta. Laurent siedział w salonie, drzwi tarasowe były szeroko otworzone - można było przez nie wejść swobodnie, ignorując zupełnie zamknięte, frontowe drzwi. Przy nich leżał Duma. Spał. Ale wystarczył jeden ruch, który dotarłby do jego szpiczastego ucha, żeby podniósł swój łeb. Zaraz miało się to stać - jarczuk miał wyczuć obecność Olivii, którą znał już dobrze. Jej dotyk, jej zapach. Jej osoba zlała się z tym miejscem, chociaż wcale nie stała jego jednością. Laurent pilnował wielu rzeczy w swoim życiu osobistym. Głównie tego, żeby nie mieć problemów ze związkami i ewentualnymi plotkami, które by się mogły pojawić. Że ta i tamta stała się wybranką, że tak wypada albo nie wypada. Były pewne granice, których przekraczać nie chciał. Inne - których przekroczyć nie mógł. Ponoć było to dobre tak długo, jak nikogo nie raniło. Więc? Nie raniło? Mogło nie ranić? Kosmos nie składał się z samych przychylnych gwiazd i skłonny był do złośliwego migotania. Zesłania czarnego psa, Omenu, który zwiastował śmierć. A może ostrzegał przed śmiercią, tylko ludzie to opacznie rozumieli. Lęk i strach przed negatywem był pisany barwą niebieską. Taką samą, jak tusz spływający z pióra w jego palcach, które właśnie skończyło podkreślać jedno ze zdań będących wypowiedzią badacza rozwodzącego się nad delikatnością kości istot latających oraz wpływem diety na ich kondycje i zdolności do samego lotu. Oczywiście w mowie o stworzeniach hodowlanych czy trzymanych w przestrzeni wymagających zajmowaniem się ich. Dla porównania stawiano te dzikie. Niektóre stworzenia sprawiały, że chciało się rozchylić usta, by powiedzieć, że są cudem. Czy to naprawdę był cud? Podobno można było na nie liczyć. Podobno nie było słowa "niemożliwe" w świecie magii. Laurent jednak lubił wiedzieć. Szczególnie, że czuł odpowiedzialność za ten rezerwat. Musiał czuć. Przecież był jego.
Niebieskie oczy spoglądały na niebieski tusz. Tusz prowadziła dłoń z ręką w jasno niebieskiej koszuli. Siedział na kanapie z niebieskim kocem zarzuconym na obicie. Gdyby wstał - spojrzałby na równie niebieskie morze. A potem powiedziałby, że na świat, mimo tego, patrzy przez różowe okulary. Gdybyś pytała głębiej może pojawiłaby się ta prawdziwa, właściwa barwa. Niebieski do niego pasował. Pasował aż za dobrze.
Laurent podniósł spojrzenie na zegar na kominku zza okrągłych okularów, nad którym wisiał piękny obraz w złotej ramie prezentujący piękne selkie wynurzające się z morskich fal o ciemnych włosach - prócz jednej o włosach barwy platyny. Obraz, do którego obecności był już bardzo przyzwyczajony, a i tak potrafił spoglądać na niego z nostalgią. Czasem z uśmiechem, a innego razu - ze smutkiem. Tym niebieskim kolorem, które przeczyło temu, że każde serce jest czerwone. Odłożył pióro do kałamarza na stoliku kawowym, złożył gazetę i ułożył ją zaraz obok.
- Migotku, posprzątaj proszę. Podamy zaraz herbatę. - Skrzat pojawił się od razu, pokłonił się i zaczął zbierać rzeczy ze stolika. Laurent zdążył wstać z kanapy i nawet nie ściągnął okularów z nosa, kiedy zobaczył, jak Duma podrywa łeb. Zawsze - najpierw on, daleko potem jakiekolwiek pukania, kroki... chyba że mowa była o teleportacji. Wtedy to była zupełnie inna para kaloszy. Uśmiechnął się i skierował do drzwi, by wyjść na zewnątrz, obejmując się rękoma. Zimno. Zimny wiatr trzaskał włosami i przenikał przez ubranie. Morski wiatr zawsze potrafił przetrzepać skórę i należało mieć do niego zdrowy szacunek. Pamiętać, że tutejsze temperatury nie równały się tym londyńskim. - Dzień dobry, Olivio. - Uśmiechnął się w stronę kobiety i gestem dłoni zaprosił ją do środka, by ją przepuścić i zamknąć za nią drzwi. Duma ruszył się ze swojego honorowego miejsca, pomerdał ogonem, podstawił jej łeb, domagając się pieszczot w pierwszej kolejności.