Miał już 11 lat i bardzo ciężkie zadanie przed sobą.
Po pierwsze, nie przynieść wstydu mamie.
Okoliczności szalenie nie sprzyjały, ale mała blond główka nie była do końca świadoma sumy niefortunnych zdarzeń, które podkopywały to solenne postanowienie.
Wszystko zaczęło się od listu, który sprawił, że rodzicom zrobiło się tak przykro jak wtedy, gdy umarła ich koza Berta. Berta była już bardzo, bardzo stara, ale była z nimi od zawsze. Czasem nawet Sam myślał, że Berta tak jak mama potrafi zamieniać się w człowieka, tylko po prostu nie ma na to ochoty. I jak odeszła, rodzicom było bardzo przykro, mimo że powtarzali mu odkąd zaczął pytać, że śmierć to normalna sprawa, że wszystko w naturze krąży.
Nie, jednak rodzicom było przykrzej niż po śmierci Berty. W ciągu dnia mówili mu jak będzie wspaniale, jak pozna nowych kolegów i zobaczy wspaniały zamek i wielką wspaniałą bibliotekę z tysiącem więcej książek niż tych kilkanaście, które mieli w domu. Mama mówiła, że będą tam nawet książki dziadka Zygfryda i Sam był początkowo bardzo ciekawy. Ale potem okazało się, że ściany są trochę za cienkie i gdy nie mógł zasnąć z podekscytowania, usłyszał jak rodzice się Kłócą.
To chyba była Kłótnia. Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby tak na siebie syczeli. Padało wiele szybkich słów, części z nich nie rozumiał, ale kiedy zamilkli, to już wolał, żeby syczeli na siebie dalej, tak bardzo czuł napięcie unoszące się w ich starej chatce. I tak było przez kolejne dni, aż w końcu mama powiedziała, że pojadą do Londynu po wyprawkę. Sam myślał wtedy, że wyprawka to taka mała wyprawa i nie trzeba się po nią wyprawiać, ale wytłumaczono mu, że to niezbędne wyposażenie do podjęcia nauki.
Nikt jednak nie wspomniał, że wyprawa po wyprawkę okaże się również Wielkim Koszmarem.
Pociąg.
Londyn.
Ciasna, śmierdząca obco ulica zapchana dziwnie wyglądającymi ludźmi.
Te obrazy powracały do niego później, dużo później gdy już powrócił do swojej bezpiecznej przystani, jaką było serce Kniei Godryka, ale tamtego dnia... W głowie szumiało mu od emocji i niewypowiedzianych słów. Chciał, żeby mama była z niego dumna, więc zaciskał usta i nie narzekał.
Nie narzekał na zapachy tak odmienne od łagodności zielonego mchu czy lepkości sosnowej żywicy. Nie narzekał na nowe ubrania – pierwszą rzecz, którą kupili za odłożone z jarmarków pieniądze. Z niepokojem przypatrywał się wystawom, zwierzętom w klatkach o smutnych, błagających o miłosierdzie oczach. On sam czuł się jak w klatce, mimo, że mógł chodzić swobodnie. Nie licząc dłoni matki spoczywającej na ramieniu, zaciskającej się mocno jak szpon raroga górskiego, którym bywała od czasu do czasu.
Był blady i przerażony, napięcie zaciskało mu gardło, strach marszczył mu skórę i sprawiał że poza dziwnym zapachem nowej, sztywnej odzieży, pachniał też swoim potem. Miał wrażenie, że pachnie też tą starszą panią w dziwnym kapeluszu, od której kręciło mu się w nosie a na podniebieniu pozostało mydlane wrażenie. Albo tym mężczyzną bez ręki, który podszedł do nich i próbował coś mu mówić o końcu świata... On pachniał jak to miasto i młody Sam bał się bardzo, że on też zacznie tak pachnieć i że już na zawsze jego kołnierzyk będzie musiał być zapięty pod samo gardło.
Gwałtowne pchnięcie zwiastowało kolejny przystanek. Miał już plecak, kilka książek. Kociołek i sakwę. Było mu ciężko ale nie narzekał. Chciał, żeby mama była z niego dumna. I żeby już nie szeptała w napięciu do taty gdy wrócą i wszyscy będą myśleli, że on już śpi. Bardzo tego chciał.
Nowe miejsce było... inne. Cichsze. Nagła fala spokoju zadrżała mu wargą i zeszkliła oczy. Jakby w końcu był bezpieczny na tyle, by dać upust wszystkiemu co zebrał w sobie przez tę drogę. Zamrugał jednak kilkukrotnie próbując, prosząc swój umysł by ten znów zaczął działać.