16.02.2024, 21:55 ✶
Scenariusz Sumy: Nie zamykaj oczu
To było takie irytujące uczucie.
Zdawało się jej, że ktoś ją obserwuje. Było to o tyle dziwne, że nikt nie mógł tego dnia obserwować Marilli – cały ranek (bo to chyba był ranek? Nie była pewna: na podziemnych ścieżkach dzień i noc mieszały się ze sobą, świt i zmierzch traciły na znaczeniu) spędziła w swojej pracowni, warząc mikstury.
Nikt nie mógł tutaj wejść, do małego pomieszczenia w królestwie Changów, położonego na tyłach palarni.
A jednak czuła, że ktoś wbija spojrzenie w jej kark i co rusz odwracała się, z nietypowym dla siebie niepokojem.
Nikt nie powinien jej obserwować, kiedy rozmawiała z jedną sióstr, i było to możliwe tylko wtedy, kiedy przechodziła przez palarnię, by przynieść nowe zamówienie, ale ten wzrok, który na sobie wyczuwała, był dziwny, natarczywy, niepokojący. Ścigał ją i potem, kiedy przeglądała zielnik, i później, gdy wpatrywała się po prostu przed siebie, gdy zmęczony umysł domagał się snu, gdy żądało go ciało, a ona wiedziała, że i tak nie zaśnie szybko.
W końcu jednak (może to był już kolejny dzień? Nie miała pojęcia) położyła się do łóżka i pochłonęła ją ciemność.
*
To był zwykły wieczór w palarni.
Marilla wiedziała, że jest wieczór, bo napływali nowi klienci, wchodząc w trzewia ich przybytku, tam, gdzie wiecznie śmierdziało opium, a pieniądze przechodził z rąk do rąk – zazwyczaj do rąk Changów, czyli dokładnie tak, jak być powinno. Changówna tkwiła za ladą, pod zielonym bluszczem, w przerwach pomiędzy wskazywaniem kolejnym osobom wejścia porządkując zapasy. Gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny, i na progu stanął ciemnowłosy, krępy mężczyzna, ledwo na niego zerknęła.
Wyglądał jak typowy, podejrzany typ, czyli dokładnie jak przeciętny bywalec palarni. Rilla do widoku takich przywykła, nie bała się, wierzyła w ochronę swojego nazwiska, a poza tym różdżkę zawsze trzymała pod ręką i umiała rzucać bardzo przyzwoite tarcze, tyle że…
…różdżka znikła.
Changówna zmarszczyła brwi i zapatrzyła się w miejsce, w którym, była pewna, ją zostawiła.
– Panna Marilla Chang?
– Zależy kto pyta – burknęła, unosząc na niego wzrok. I zamarła, kiedy zauważyła, że mężczyzna trzymał w dłoni jej różdżkę. – Jeżeli zaraz tego nie oddasz, to…
– To co, panno Chang? – spytał, niemal łagodnie, a jego druga ręka wyłoniła się spod płaszcza i w bladym blasku świec i kadzideł błysnęło ostrze. Ruszył w jej stronę, a chociaż ona rzuciła się ku drugiej stronie lady – odkryła, że z jakiegoś powodu ta zmieniła kształt, jakby potraktowana zaklęciem i nie ma możliwość rzucić się do ucieczki, ku przejściu w dalszą część palarni.
– Maeve!!! – wrzasnęła, odruchowo, bo przecież oczywiste, że wzywać mogłaby tylko którąś z sióstr…
To było takie irytujące uczucie.
Zdawało się jej, że ktoś ją obserwuje. Było to o tyle dziwne, że nikt nie mógł tego dnia obserwować Marilli – cały ranek (bo to chyba był ranek? Nie była pewna: na podziemnych ścieżkach dzień i noc mieszały się ze sobą, świt i zmierzch traciły na znaczeniu) spędziła w swojej pracowni, warząc mikstury.
Nikt nie mógł tutaj wejść, do małego pomieszczenia w królestwie Changów, położonego na tyłach palarni.
A jednak czuła, że ktoś wbija spojrzenie w jej kark i co rusz odwracała się, z nietypowym dla siebie niepokojem.
Nikt nie powinien jej obserwować, kiedy rozmawiała z jedną sióstr, i było to możliwe tylko wtedy, kiedy przechodziła przez palarnię, by przynieść nowe zamówienie, ale ten wzrok, który na sobie wyczuwała, był dziwny, natarczywy, niepokojący. Ścigał ją i potem, kiedy przeglądała zielnik, i później, gdy wpatrywała się po prostu przed siebie, gdy zmęczony umysł domagał się snu, gdy żądało go ciało, a ona wiedziała, że i tak nie zaśnie szybko.
W końcu jednak (może to był już kolejny dzień? Nie miała pojęcia) położyła się do łóżka i pochłonęła ją ciemność.
*
To był zwykły wieczór w palarni.
Marilla wiedziała, że jest wieczór, bo napływali nowi klienci, wchodząc w trzewia ich przybytku, tam, gdzie wiecznie śmierdziało opium, a pieniądze przechodził z rąk do rąk – zazwyczaj do rąk Changów, czyli dokładnie tak, jak być powinno. Changówna tkwiła za ladą, pod zielonym bluszczem, w przerwach pomiędzy wskazywaniem kolejnym osobom wejścia porządkując zapasy. Gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny, i na progu stanął ciemnowłosy, krępy mężczyzna, ledwo na niego zerknęła.
Wyglądał jak typowy, podejrzany typ, czyli dokładnie jak przeciętny bywalec palarni. Rilla do widoku takich przywykła, nie bała się, wierzyła w ochronę swojego nazwiska, a poza tym różdżkę zawsze trzymała pod ręką i umiała rzucać bardzo przyzwoite tarcze, tyle że…
…różdżka znikła.
Changówna zmarszczyła brwi i zapatrzyła się w miejsce, w którym, była pewna, ją zostawiła.
– Panna Marilla Chang?
– Zależy kto pyta – burknęła, unosząc na niego wzrok. I zamarła, kiedy zauważyła, że mężczyzna trzymał w dłoni jej różdżkę. – Jeżeli zaraz tego nie oddasz, to…
– To co, panno Chang? – spytał, niemal łagodnie, a jego druga ręka wyłoniła się spod płaszcza i w bladym blasku świec i kadzideł błysnęło ostrze. Ruszył w jej stronę, a chociaż ona rzuciła się ku drugiej stronie lady – odkryła, że z jakiegoś powodu ta zmieniła kształt, jakby potraktowana zaklęciem i nie ma możliwość rzucić się do ucieczki, ku przejściu w dalszą część palarni.
– Maeve!!! – wrzasnęła, odruchowo, bo przecież oczywiste, że wzywać mogłaby tylko którąś z sióstr…