Jeśli szło o Castora Burke, nie planowała się wysilać. Głównie dlatego, że jego stan był taki sam wczoraj, przedwczoraj, miesiąc i rok temu, a cała wiedza Florence wskazywała na to, że będzie identyczny także za rok, dwa i dziesięć. Przynajmniej dopóki nie uda się ustalić w pełni okoliczności klątwy oraz w ręce klątwołamaczy nie trafi przedmiot, który spowodował całe to zamieszanie. Ponieważ nic na to nie wskazywało, Bulstrode nawet nie próbowała dawać rodzinie Castora nadziei. To nie tak, że nie obchodził ją stan chorego: było wręcz przeciwnie. Florence bardzo chciałaby doprowadzić do jego przebudzenia, jak wynikało to z jej wiedzy, było to niemożliwe. I jasno poinformowała o tym rodzinę chorego już jakiś czas temu. Mimo to Elijah regularnie odwiedzał brata.
Florence nie była pewna, czy wynikało to z ich więzi, niepotrzebnych nadziei na to, że starszy Burke wkrótce się ocknie czy wręcz przeciwnie, było elementem sprawdzania, czy konkurent do rodzinnego bogactwa i pozycji dziedzica rodu na pewno pewnego dnia nie odzyska przytomności. Nie rozważała nawet tej kwestii zbyt głęboko. W pewnych kwestiach Bulstrode patrzyła bardzo wąsko. Tak jak w tej: jej praca zaczynała się i kończyła na progu małego, obskurnego – jak większość sal w Mungu – pokoiku, w którym głębokim snem spał czarodziej z rodziny Burke. Tu dawała z siebie wszystko i tym razem, po tygodniach prób własnych oraz starszych klątwołamaczy, musiała przyznać jedno: odniosła porażkę. Nie była z tego powodu zadowolona, bo Florence bardzo nie lubiła przegrywać. Może odziedziczyła to po matce z Prewettów…
Kojarzyła Elijaha z Hogwartu. Raczej słabo, bo mężczyzna był wprawdzie zaledwie rok niżej, ale za to w innym Domu. Jego twarz nie była jednak jej obca: wielokrotnie mijali się na szkolnych korytarzach. Zresztą bywał w Mungu już w przeszłości. Powitała go tak jak zwykle, uprzejmie, a potem również jak zwykle, ruszyła ku właściwej sali.
- Dwadzieścia minut, później kończą się godziny odwiedzin – ostrzegła Elijaha, prowadząc go do pokoi, w których leczono przewlekle chorych pacjentów. Choć w przypadku Castora „leczenie” sprowadzało się głównie do utrzymywania jego nieprzytomnego ciała przy życiu. Jak zwykle, gdy Florence pracowała, kasztanowe włosy związała ciasno z tyłu głowy, by przypadkiem nie przeszkadzały. Twarz miała bladą, może z natury, może ponieważ okienka w Mungu były niewielkie, dające mało światła, a ona lwią część czasu spędzała w szpitalu. I nie stosowała się do zaleceń, które sama dawała pacjentom: by dbać o ruch i wychodzić na świeże powietrze, jeżeli już znajdą takie gdzieś w Londynie. – Nic się nie zmieniło – powiedziała jeszcze, uprzedzając ewentualne pytania.