Świst teleportacji poniósł się echem po klatce kamienicy, być może budząc kogoś, ale Crow się tym teraz nie przejmował. Miał na głowie cięższe rzeczy - a może raczej cięższe osoby - Laurenta ułożonego na zesztywniałych rękach i wtulonego w siebie, chociaż chłopak był od niego z pół długości dłoni wyższy i wcale nie tak lekki. Może i nawet by go upuścił, gdyby nie wspierał go czarem translokacyjnym.
Zjawili się pod drzwiami, spoceni, dyszący. Crow kopnął w drzwi trzy razy i wtem drewniana futryna otworzyła się gwałtownie, ukazując obraz młodej kobiety w nieco zabrudzonym fartuchu. Zmierzyła ich wzrokiem, po czym panicznie wycofała się do tyłu i wpuściła ich do środka. Wraz z trzaśnięciem drzwi frontowych otworzyły się inne - te wewnątrz mieszkania. Z dziecięcej sypialni głowę wychylił malutki, górka sześcioletni chłopak z ciekawością przyglądający się blondynowi układanego właśnie na jednym z krzeseł przy kuchennym stole.
- Nie, nienie, Alfred... idź spać do brata. Winnie, przypilnuj że go.
Kobiecina zaciągnęła go do pomieszczenia obok i oboje chłopców zniknęło za dębowymi drzwiami, a kiedy wreszcie mogła zbliżyć się do Crowa i kogokolwiek tu ze sobą przyniósł, wyglądała na dogłębnie rozczarowana. Twarz miała zmęczoną, z piętnem lat pełnych walki, porażek, wypitego wina, ale wciąż należała do osób urodziwych, nawet jeżeli iskra w oczach już jedynie tliła się przykryta zmęczeniem i melancholią. Schowała właśnie swoje dzieci przed nieproszonymi gośćmi, lustrowała ich niby pełna gniewu, ale kiedy mężczyzna zaczął się tłumaczyć, oczywistym stało się, że bardziej niż tym gniewem ociekała teraz rezygnacją.
- Cora, nie wiedziałem, czy mogę go do Munga, wiesz... - Plątał się jak zawsze. Cud, że się nie zająknął...
- Oh przymknij się jak masz bredzić, Crow... to jest czarodziej, tak? - Odsunęła go od Laurenta samym spojrzeniem, chociaż dotychczas, odkąd go umieścił w pozycji siedzącej, zaciskał rękę na malutkich rankach na jego szyi, jakby faktycznie zależało do tego jego życie. Ale w rzeczywistości te obrażenia nie były przecież katastrofalne - bardziej niż rany po zębach doskwierały mu pewnie bezsilność i przerażenie, teraz wymieszane z przebywaniem w zupełnie obcym miejscu, z blondynką oglądającą jego szyję, przesuwającą palcem po jego ciele jakby naprawdę znała się na tym i tak musiało zresztą być - bo na jednym z krzeseł obok przewieszony był fartuch pielęgniarski, zapewne wyszykowany na jutrzejszą zmianę w klinice. Odpowiedziało jej ciche mruknięcie, po którym zmrużyła oczy.
- M-muszę sprawdzić, czy jego pracownikowi nic nie jest - powiedział w końcu cicho, demaskując się w tym, że sytuacja wcale nie była dla niego lekka. Widząc przyzwolenie w oczach przyjaciółki, zniknął i trochę zwątpił we własną decyzję, bo nie miał pojęcia, o czym rozmawiali pod jego nieobecność, poza oczywistymi zapewnieniami, że tak - w fiolce stojącej na stole znajdował się wywar z kory drzewa wiggen.
- Poszedł sobie - oznajmił, przekraczając próg mieszkania drugi raz i wpatrując się w Prewetta spod kaskady roztrzepanych włosów. Chciał podejść bliżej, ale zawahał się w połowie pomieszczenia. Nagle to wszystko wydawało mu się cholernie niezręczne.
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.