Ułomny w ludzkiej naturze cały świat
Ekscytacja trzymała się pawich piór Laurenta nawet po tym, kiedy kuzynka już opuściła jego dom. Pokrywała jego wierzch, żeby nakrywać (niczym ciepły kocyk) i chować pod spodem czas przeszły i czas przyszły. Dar dzisiejszego dnia mógł być o wiele silniejszy od smutków zaszłych i zmartwień przyszłych. Jak pochowany skarb na piasku - czasem tę Puszkę z komody można po prostu zakopać. Jak bardzo to było niezdrowe wiedzieli tylko ci, którzy odkryli, że próbowali zakopać zbyt wiele Puszek Pandory w dokładnie tym samym miejscu.
Tylko że Flynn spał. Ani niepokój, ani radość nie miały więc ujścia w człowieku, z którym koniecznie chciał się tym podzielić. Razem z Victorią, rzecz jasna, ale... do niej właśnie pisał list, który musiał ją zapewnić, że on sam żyje, nic mu nie jest. Jeden list. Reszta? Piąty, dziesiąty - liczna rodzina Prewettów, znajomi, jakiś list z prasy od dziennikarza, który został otworzony jako drugi. Na wszystkie te wiadomości wypadało odpisać, bo przecież... no tak, bo wypadało i nie potrzeba było dorabiać do tego jakiejś większej myśli. Wystarczająco już mieszał, żeby jeszcze nie dokładać sobie konieczności chodzenia na wojnę z ludźmi, którzy bardzo cenili wszystkie te... formalne uśmieszki. Zresztą czy nadawałby się do czegokolwiek innego, gdyby uśmiechać się przestał? Bardzo wątpił. I był o tym przekonany, kiedy zabrał się do odpisania na kilka tych wiadomości. Cieszył się w tej chwili, że miał dwie sowy. Część kopert odłożył na bok i wyszedł z domu, żeby udać się do biura stajni. Dzień jak co dzień - trzeba było żyć. Mało liczyło się to, w jaki sposób żyć chcesz. Znaczenie ma tylko to, jak możesz. A mógł dopełniać codzienności, bo bez tego chyba już nie byłoby do czego wracać. Pozostałoby mu sprzedać to miejsce, może naprawdę zająć się śpiewem i kąpaniem w blasku chwały. Zarówno podobała mu się ta wizja, jak i odstręczała. I sam nie wiedział, dlaczego.
Albo wiedział. Jeden z tych powodów spał w jego łóżku jakby nigdy nic. Niepasująca do tego jasnego miejsca, czarna plama.
Z upływem czasu te emocje zelżały. Naturalnie, jak rozmywa się dym nikotyny uwolniony z płuc do świata. Za to zaczęło narastać uczucie niechęci. Nie wobec Edga, nie wobec samego siebie - wobec myśli, że zaraz ktoś się tu może pojawić, a chociażby i prasa w związku z niedawnym wydarzeniem i zacząć pytać. I przelewać te zmartwienia i nie zmartwienia, których on teraz nie chciał, bo nie chciał się czuć, jakby było się o co martwić. O kogo martwić.
- Flyyynn... - Wyszeptał cichuteńko, półleżąc na łóżku obok niego i pochylając coraz bardziej i niżej. - Pobuudkaa... - Bywały takie budziki, które usypiały. Zamiast cię rozbudzić to tylko bardziej lulały do snu. Głos Laurenta pewnie był takim budzikiem. Oparł dłonie na jego ciele, tak delikatnie i czule. Spodziewał się ze skrajności - od łapania noża pod poduszką (jak go tam nie było, to on był święty) aż po głęboki sen, z którego budzić trzeba było buchorożcem. - Śniadanie, ubrać się i do pracy. Już mamy prawie południe. - Musnął jego usta wargami. Może Edge potrzebował tych godzin, żeby wypocząć. Odetchnąć w końcu. Lubił spać - tak, to już wiedział, ale chociaż nie chciał go budzić to... nie, w zasadzie chciał go budzić. Bo kiedy się do czegoś zobowiązało, to Laurent tego wymagał. A tutaj jeszcze dochodził fakt, że chciał jak najszybciej się ulotnić z tego domu. - Wstawaj, śpioszku. - Pomiział go po włosach, ucałował raz jeszcze i chciał się podnieść (o ile nie został zatrzymany), zostawiając za sobą szeroko otworzone drzwi sypialni. Z łóżka widać było kawałek jadalni i salonu, a właśnie do stołu skierował się blondyn.
Na Flynna już śniadanie czekało - przygotowane przez Migotka, bo Laurent miałby problem ze zrobieniem sobie kanapki, a co dopiero mówić o takich naleśnikach z owocami, bitą śmietaną i jeszcze sosem czekoladowym do polania. I sokiem. Tak, zamiast herbaty był sok. Tak w zupełnym przeciwieństwie dla Laurenta, któremu już prawie wybijała pora obiadowa, a zażyczył sobie ledwo sałatkę.