2 września, godziny poranne
Wcale nie chciał się budzić. Świat zastany miał w sobie teraz zbyt wiele odpychających rzeczy - widmo śmierci unosiło się nad nim i przypominało mu nieustannie o tym, co stracił. Trochę żałował tego, że Geraldine nie urżnęła mu jednak tej głowy. Nie musiałby przeżyć tego, co czekało przyklejone do drzwi wejściowych mieszkania Bletchleya. Odkąd zobaczył jego martwe ciało, wszystkie kontury były jakieś zbyt szorstkie, biele zbyt jasne, a czernie zbyt ciemne. Kształty wszystkiego wydawały się nieodwracalne - wszystko zostało już dawno ustalone i najważniejsze z tych ustaleń było to, że dla niego zwyczajnie nie było szczęśliwych zakończeń. Nikt ich dla niego nie przewidział. Nora ratująca go przed poderżnięciem sobie gardła w ataku histerii wołała go do tego życia, ale już chyba nawet nie pamiętał, jak brzmiał wtedy jej głos. Wszystko, co słyszał w głowie, brzmiało jak bezduszny dzwon. Jakby ktoś uderzał w niego z całej swojej siły, trzymając głowę Crowa w środku.
A on chciał się zwyczajnie poddać. Zawisnąć pomiędzy oddechem, a jego brakiem. W tej chwili zawahania, kiedy koniec wydawał się czymś w porządku. Ostatecznie okazał się kimś skrajnie nieprzydatnym. Kulą u nogi każdego, kto chciał mu pomóc i okazywał mu ciepło. Pomagał Fontaine w drodze do upadku. Zdradzał Alexandra. Zniszczył Cainowi psychikę. Uzależniał od siebie Laurenta. Nikt nie był przy nim bezpieczny, w tym nie było żadnej przydatności - były krzyki, psychotyczne ataki, po których to nic nie pamiętał. Ból, towarzysz wieczny, chyba tylko on nadawał jego życiu jakiś rytm - cierpienie nadawało mu formę, a tą formą był korzeń drzewa tak wplątany w ziemię, coby się go wyrwać nie dało.
Nie dane mu było umrzeć w ciszy. Dlaczego? Może naprawdę musiał zabić tego skurwysyna, żeby ten pojebany świat dał mu odejść. Może... może ci, co się tak modlili do księżyca, mieli rację i miał tu jakiś cel, tylko nie potrafił go odnaleźć, bo jedynym co go od zawsze interesowało było pakowanie się pomiędzy czyjeś nogi. Jeżeli tak było, to dlaczego ta cała Matka nie wiodła go do odpowiedzi wprost, tylko kazała mu się szlajać przez ścieżki wąskie jak ostrze. Wcale nie widział w tym wszystkim celu, on widział w tym... rozpacz.
Leżał na tej cholernej kanapie przykryty kocem i czuł się wybitnie źle. To miejsce dla aniołów prowadzone przez anioła, a on czuł tu ciężar powietrza, jakby jego płuca znów wypełniał dym. Fakt, że mógł jeszcze oddychać, był obelgą dla każdego, kto odetchnąłby z ulgą na wieść o jego śmierci. Ale dziewczyna siedząca na fotelu naprzeciw kanapy nie mogła o tym wiedzieć. Był dla niej przecież jakimś losowym linoskoczkiem, akrobatą z okolicznego cyrku, przybłędą o smutnej, ale dobrej historii, a nie... mordercą. Nie potrafił przypomnieć sobie niemalże nic z wczorajszego dnia. Grudy ziemi pod wymytymi już pazurami. Pamiętał, jak skrobał nimi ziemię przy krzyżu z jego nazwiskiem i próbował wygrzebać jego ciało spod kilkunastu solidnych warstw ziemi. Czy to zrobił? Tak wyglądał teraz Cain Bletchley, czy to jego wyobraźnia stworzyła tę okropną scenę, w której jego twarz była przeżerana przez robactwo? Nic co powie mu teraz Nora, nie przyniesie żadnej ulgi. On sam nic z siebie wydusić nie mógł. Wszystkie czynności, jakie kazano mu wykonać, wykonał mechanicznie. A teraz po prostu leżał i ryczał, co jakiś czas drapiąc się po opatrunku na szyi. Poderżnięcie sobie gardła na moście było bardzo dramatyczne - pewnie wyglądało tak, jakby sobie to od dawna planował. Ale to był impuls. Jedna, głupia chwila. A może wcale nie taka głupia, skoro czuł się, jakby świat ciągnął go za sobą jak cień.
Może... pozostało mu trwać wbrew własnym pragnieniom i nadziei. Jakaś pokuta, cokolwiek. Może naprawienie własnych błędów i okrucieństw, było ostatnią prawdą, co mu została w tym morzu bagna. Na Laurenta przecież w nawet najmniejszym stopniu nie zasługiwał.
you think you know how crazy I am.
My mind is a hall of mirrors.