02.04.2025, 21:52 ✶
W sercu Magicznego Londynu, w mieście tętniącym życiem i energią nastał w końcu dzień, który na zawsze miał odmienić jego oblicze. Nie tylko oblicze samego miasta, lecz całej społeczności: magicznej oraz niemagicznej. Pokątna, znana z klasycznej czarodziejskiej architektury i dynamicznego rozwoju, mieniąca się za dnia feerią barw, stała się areną tragedii, gdy jedna mały=a iskra zapalił ogień, który z niewyobrażalną szybkością przekształcił ulice w piekielne inferno. Iskra ta, zwana Voldemortem i jego ogarami, wydawała się z początku być maleńka, nic nieznacząca. Owszem, magirasizm przybierał na sile, Olivia przecież sama go doświadczyła, lecz nigdy nie przypuszczała, że ten który kazał zwać się Czarnym Panem ośmieli się zmienić ich życie w piekło - i to w zaledwie sekundę.
Nawet nie wiedziała, jak dokładnie to wszystko się zaczęło. W jednej chwili jadła z Tristanem i rodzicami kolację, a wszystko szło idealnie i po ich myśli, a w drugiej z nieba zaczął sypać się popiół. I to nie zwykły popiół - ten był większy, cięższy i nieprzyjemnie wchodził w gardło, pchał się w nozdrza. A potem Londyn spowiły kłęby czarnego, gryzącego dymu. I zapanował niewyobrażalny chaos.
Ogień z zadziwiającą prędkością rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Szalejące płomienie pochłaniały wszystko na swojej drodze: od drewnianych konstrukcji po metalowe ramy. Dźwięk łamiących się belek i eksplodujących butelek stawał się coraz głośniejszy. Ruch uliczny w okolicy zatrzymał się natychmiast; mieszkańcy wybiegli ze swoich domów w panice, tak jak wybiegła ona z rodzicami i Tristanem. I to, co zobaczyła, ją przeraziło. Przeraziło do tego stopnia, że dłuższą chwilę zajęło jej zorientowanie się, co się dzieje i kto za tym stoi. Budynki płonęły, płonęli ludzie, a po brukowanej uliczce o nazwie Pokątna przetaczały się krzyki: krzyki bólu, ale również paniki i rozpaczy. Jej ojciec błyskawicznie wydał rozkazy, samemu deportując się z Pokątnej, by wspomóc Ministerstwo. Jej matka pozostawiła ją z Tristanem, by zabezpieczyli Fiolkę, a sama zaś rzuciła się w ogień. W tej jednej chwili Tristan Ward mógł zobaczyć, jak bardzo Olivia była podobna do swoich rodziców. Ten sam gniew w oczach, to samo zdecydowanie, to samo działanie praktycznie bez myślenia. Metodyczne, szybkie ruchy, by zabezpieczyć to, co się dało. Nic nie mogło jej odciągnąć od tej misji - bo wiedziała, tak jak i jej matka, że pożar w sklepie alchemicznym to byłaby katastrofa dla sąsiednich budynków, które właśnie gasili czarodzieje.
Brygada wcale nie pojawiła się tak szybko, jak powinna - z reguły było ich na Pokątnej pełno, lecz teraz miała wrażenie, że po prostu brakowało im rąk do pracy. Gdy razem z Tristanem w końcu się rozdzielili, mundury brygadzistów zmieszały się z mundurami aurorów. Zmieszały się z ubraniami cywilnymi, bo tej nocy każdy pomagał sobie tak, jakby byli rodziną. Ale ona wiedziała, że nie byli rodziną: byli ofiarami. Ofiarami ciosu, dużo gwałtowniejszego i bardziej brutalnego, niż na Beltane.
Czy ktokolwiek po tej nocy mógł jeszcze pozostać neutralny?
W miarę jak pożar rósł na sile, okazało się że ogniem zajęły się także mugolskie dzielnice. Władze Londynu ogłosiły alarm pożarowy i wysłały jednostki straży pożarnej, lecz nie miały one szans ze zniszczeniem spowodowanym magią. Ekipa ratunkowa nie była w stanie dotrzeć wszędzie tam, gdzie wydawało się, że było epicentrum pożaru. Walka z żywiołem okazała się trudniejsza niż przypuszczano. Wiatr rozwiewał ogień dalej i dalej – ku gęsto zabudowanym dzielnicom mieszkalnym. Mieszkańcy patrzyli z przerażeniem na toczący chaos przed ich oczami. Dzieci trzymały swoich rodziców za ręce; starsi ludzie opierali się o ściany budynków przyglądając się niepewnie sytuacji. W miarę jak dym unosił się ku niebu niczym czarna chmura deszczowa, wszyscy zdawali sobie sprawę z bezsilności wobec potężnego żywiołu. Mugole jednak nie mieli pojęcia co za tym żywiołem się kryło - oni, czarodzieje, już tak.
Rzeczywistość płonącego miasta niosła ze sobą wiele emocji: strach, smutek i głęboki niepokój o przyszłość. Pożar niósł ze sobą nie tylko zagrożenie dla życia ludzkiego, ale także dla lokalnej gospodarki oraz wspólnoty mieszkańców. Co teraz z nimi będzie? Ile czasu minęło od kiedy z nieba zaczął sypać się popiół? Minuty, może godzina? Wysiłki czarodziejów na Pokątnej jednak były hamowane przez niezwykle trudne warunki pogodowe, bo jak na złość akurat dzisiaj niebo postanowiło im nie sprzyjać. Matka w milczeniu patrzyła na pożogę oraz rosnącą intensywność płomieni. Z każdą chwilą dziesiątki nowych budynków stawały w ogniu; całe kamienice zamieniały się w ruiny.
Kiedy noc zapadła nad miastem, obraz był dramatyczny: niebo rozświetlało czerwień płomieni; dym unosił się wysoko ponad horyzontem jak przestroga dla tych wszystkich którzy myśleli o bezpieczeństwie swojego domu czy rodziny.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Olivia zmarszczyła brwi. Tristan powinien wrócić, a może dopiero udało mu się dotrzeć do swojego mieszkania? Może coś po drodze go zatrzymało? Rozejrzała się, lecz nic nie widziała. Nikogo, kto mógłby szeptać jej do ucha bluźniercze słowa. Miała wrażenie jednak, że nie może uciec od dymu, który pełzał po ulicy Pokątnej, a zapewne i ulicach całego Londynu - magicznego oraz niemagicznego. Wydawało jej się, że oplata jej kostki, włazi do płuc i głowy. Śledził ją, gdy była w Fiolce, śledził ją teraz, gdy pomagała rannej kobiecie wstać.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Syk był coraz wyraźniejszy, ale przecież to było niemożliwe, bo nikogo przy niej nie było. Czyżby Voldemort wszedł do jej głowy? Olivia otrząsnęła się, w panice próbując odgonić od siebie dym. Upuściła kobietę, która z powrotem runęła na ziemię i jęknęła w niezrozumieniu.
- Przepraszam - szepnęła cicho i już nie wiedziała czy łzy, które spływają po jej policzkach, żłobiąc jasne linie w osmalonej twarzy, to efekt bólu głowy, kaszlu czy tego jadowitego, syczącego głosu.
Liczne magiczne służby ratunkowe walczyły nie tylko z ogniem – ich zadaniem było także ewakuowanie mieszkańców zagrożonych rejonów oraz udzielanie pomocy tym rannym lub oszołamionym przez panikę ludziom. To będzie zapewne tylko chwila, gdy lokalna społeczność uruchomi punkty zbiórki dla każdej poszkodowanej osoby - zarówno tych, którzy mieli schronienie, jak i tych którzy schronienia nie mieli. Quirke poczuła, że to właśnie był ten czas: dopiero niedawno się dowiedziała o tym, że istnieje organizacja, która pomaga mugolakom. I takim jak ona. Bo teraz też była na celowniku: wiedziała to, bo przecież została zaatakowana kilka dni temu. A teraz jej dom prawie spłonął, nie wiedziała czy rodzice żyją. Chciało jej się wyć z bezsilności, bo kolejna osoba upadła, zanosząc się kaszlem, a ona nie potrafiła do niej podejść.
Pamięć o tym dniu nigdy nie zostanie zapomniana; ta noc stanie się symbolem bólu, przerażenia i nowego porządku. Czuła to w kościach tak jak słyszała w swojej głowie. Zdrajcy, szlamy. Wszyscy zginiemy. Czy w tym świecie, w którym przyszło im żyć, istniała jeszcze jakaś nadzieja? Nie tak dawno, bo przecież kilka dni temu, myślała nad założeniem rodziny. A teraz? Teraz byłaby egoistką, żeby sprowadzać na ten świat dziecko, które musiałoby być świadkiem piekła, które zgotował im Voldemort. Czy magiczna społeczność da radę stanąć razem, ramię w ramię, przeciwko niemu i odtworzyć Londyn? Czy sklepy otworzą się na nowo? Czy Ministerstwo cokolwiek z tym zrobi? Olivia podejrzewała, że jeżeli czegoś nie zrobią, oni jako społeczność, jako jedno społeczeństwo, dopóki nie przeciwstawią się tej brutalnej sile, to będą na przegranej pozycji.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Quirke zacisnęła oczy, tak samo mocno zaciskając dłonie na ramieniu jakiegoś mężczyzny.
- Wszystko w porządku? - podał jej chustkę, którą mogła zasłonić nos i usta. Co miała mu odpowiedzieć? Nic nie było w porządku. Ludzie umierali na jej oczach. Na jej oczach świat, który znała i w gruncie rzeczy kochała, płonął. Nie była w stanie pomagać, bo czuła że kaszle coraz bardziej. Musiała usiąść, ale wszędzie pełzał ten zdradziecki dym. Jak utkany z ciemności wąż, który tylko czeka, by opleść się cielskiem wokół jej drobnego ciała, by ścisnąć ją mocno tak, że wyda ostatnie tchnienie.
- Nic już nie będzie w porządku - odpowiedziała, patrząc na mężczyznę. Nie słuchał już jej - biegł dalej. Może uciekał, może po kogoś wracał. Nie miała pojęcia, ale wiedziała że ona musi wrócić. Fiolka była dobrze zabezpieczona, na dodatek ugaszona, lecz ona musi tam wrócić, żeby sięgnąć po eliksir, który jej pomoże. Na chwiejnych nogach wróciła do Pękatej Fiolki, a pod podeszwami jej butów chrzęściło szkło, pochodzące z wybitych okien. Wszystkie eliksiry zdążyli schować z Tristanem w piwnicy. Teraz było bezpiecznie, ale wolała nie ryzykować - wyjęła tylko jedną, maleńką fiolkę z przezroczystym płynem. Wypiła ją duszkiem, zaciskając powieki.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Głos przybierał na sile a ona nie mogła go już znieść. A potem... potem wybiegła na ulicę, czując przypływ adrenaliny, gniewu i chęci do działania. Voldemort chciał walki? Będzie ją miał. Nie pozwoli, by ktokolwiek skrzywdzi jej bliskich - rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Nie pozwoli na to, by strach opanował ją do tego stopnia, że zwinie się w kłębek i zacznie łkać, próbując odpędzić od siebie widmo śmierci. Miała dla kogo żyć, ale przecież już raz prawie umarła. Przecież już raz starła się ze Śmierciożercami i chociaż wtedy nie była ich celem, to wiedziała, do czego są zdolni. Jej oczy poszukiwały teraz jakiegokolwiek skrawka czarnej jak noc peleryny i białej maski, którą zwykli ubierać. Mroczny znak, kłębiący się na niebie, oświetlał jej twarz wespół z płomieniami, pochodzącymi z sąsiednich budynków. Była gotowa sięgnąć po różdżkę i miotnąć zaklęciem w pierwszą lepszą osobę, która wyda jej się podejrzana - która będzie zachowywać się dziwnie lub po prostu będzie inaczej ubrana. Głos w jej głowie śmiał się i syczał. Nie jesteś inna niż my.
A potem Olivia Quirke usłyszała znajomy głos, należący do Brenny Longbottom. Odetchnęła z ulgą - przyjaciółka, bo chyba mogła ją tak nazwać, po raz kolejny sprowadziła jej mózg na właściwe tory. Pytanie tylko czy Brenna zawsze będzie obok, by być katalizatorem pomiędzy Olivią a rzeczywistością?
Nawet nie wiedziała, jak dokładnie to wszystko się zaczęło. W jednej chwili jadła z Tristanem i rodzicami kolację, a wszystko szło idealnie i po ich myśli, a w drugiej z nieba zaczął sypać się popiół. I to nie zwykły popiół - ten był większy, cięższy i nieprzyjemnie wchodził w gardło, pchał się w nozdrza. A potem Londyn spowiły kłęby czarnego, gryzącego dymu. I zapanował niewyobrażalny chaos.
Ogień z zadziwiającą prędkością rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Szalejące płomienie pochłaniały wszystko na swojej drodze: od drewnianych konstrukcji po metalowe ramy. Dźwięk łamiących się belek i eksplodujących butelek stawał się coraz głośniejszy. Ruch uliczny w okolicy zatrzymał się natychmiast; mieszkańcy wybiegli ze swoich domów w panice, tak jak wybiegła ona z rodzicami i Tristanem. I to, co zobaczyła, ją przeraziło. Przeraziło do tego stopnia, że dłuższą chwilę zajęło jej zorientowanie się, co się dzieje i kto za tym stoi. Budynki płonęły, płonęli ludzie, a po brukowanej uliczce o nazwie Pokątna przetaczały się krzyki: krzyki bólu, ale również paniki i rozpaczy. Jej ojciec błyskawicznie wydał rozkazy, samemu deportując się z Pokątnej, by wspomóc Ministerstwo. Jej matka pozostawiła ją z Tristanem, by zabezpieczyli Fiolkę, a sama zaś rzuciła się w ogień. W tej jednej chwili Tristan Ward mógł zobaczyć, jak bardzo Olivia była podobna do swoich rodziców. Ten sam gniew w oczach, to samo zdecydowanie, to samo działanie praktycznie bez myślenia. Metodyczne, szybkie ruchy, by zabezpieczyć to, co się dało. Nic nie mogło jej odciągnąć od tej misji - bo wiedziała, tak jak i jej matka, że pożar w sklepie alchemicznym to byłaby katastrofa dla sąsiednich budynków, które właśnie gasili czarodzieje.
Brygada wcale nie pojawiła się tak szybko, jak powinna - z reguły było ich na Pokątnej pełno, lecz teraz miała wrażenie, że po prostu brakowało im rąk do pracy. Gdy razem z Tristanem w końcu się rozdzielili, mundury brygadzistów zmieszały się z mundurami aurorów. Zmieszały się z ubraniami cywilnymi, bo tej nocy każdy pomagał sobie tak, jakby byli rodziną. Ale ona wiedziała, że nie byli rodziną: byli ofiarami. Ofiarami ciosu, dużo gwałtowniejszego i bardziej brutalnego, niż na Beltane.
Czy ktokolwiek po tej nocy mógł jeszcze pozostać neutralny?
W miarę jak pożar rósł na sile, okazało się że ogniem zajęły się także mugolskie dzielnice. Władze Londynu ogłosiły alarm pożarowy i wysłały jednostki straży pożarnej, lecz nie miały one szans ze zniszczeniem spowodowanym magią. Ekipa ratunkowa nie była w stanie dotrzeć wszędzie tam, gdzie wydawało się, że było epicentrum pożaru. Walka z żywiołem okazała się trudniejsza niż przypuszczano. Wiatr rozwiewał ogień dalej i dalej – ku gęsto zabudowanym dzielnicom mieszkalnym. Mieszkańcy patrzyli z przerażeniem na toczący chaos przed ich oczami. Dzieci trzymały swoich rodziców za ręce; starsi ludzie opierali się o ściany budynków przyglądając się niepewnie sytuacji. W miarę jak dym unosił się ku niebu niczym czarna chmura deszczowa, wszyscy zdawali sobie sprawę z bezsilności wobec potężnego żywiołu. Mugole jednak nie mieli pojęcia co za tym żywiołem się kryło - oni, czarodzieje, już tak.
Rzeczywistość płonącego miasta niosła ze sobą wiele emocji: strach, smutek i głęboki niepokój o przyszłość. Pożar niósł ze sobą nie tylko zagrożenie dla życia ludzkiego, ale także dla lokalnej gospodarki oraz wspólnoty mieszkańców. Co teraz z nimi będzie? Ile czasu minęło od kiedy z nieba zaczął sypać się popiół? Minuty, może godzina? Wysiłki czarodziejów na Pokątnej jednak były hamowane przez niezwykle trudne warunki pogodowe, bo jak na złość akurat dzisiaj niebo postanowiło im nie sprzyjać. Matka w milczeniu patrzyła na pożogę oraz rosnącą intensywność płomieni. Z każdą chwilą dziesiątki nowych budynków stawały w ogniu; całe kamienice zamieniały się w ruiny.
Kiedy noc zapadła nad miastem, obraz był dramatyczny: niebo rozświetlało czerwień płomieni; dym unosił się wysoko ponad horyzontem jak przestroga dla tych wszystkich którzy myśleli o bezpieczeństwie swojego domu czy rodziny.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Olivia zmarszczyła brwi. Tristan powinien wrócić, a może dopiero udało mu się dotrzeć do swojego mieszkania? Może coś po drodze go zatrzymało? Rozejrzała się, lecz nic nie widziała. Nikogo, kto mógłby szeptać jej do ucha bluźniercze słowa. Miała wrażenie jednak, że nie może uciec od dymu, który pełzał po ulicy Pokątnej, a zapewne i ulicach całego Londynu - magicznego oraz niemagicznego. Wydawało jej się, że oplata jej kostki, włazi do płuc i głowy. Śledził ją, gdy była w Fiolce, śledził ją teraz, gdy pomagała rannej kobiecie wstać.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Syk był coraz wyraźniejszy, ale przecież to było niemożliwe, bo nikogo przy niej nie było. Czyżby Voldemort wszedł do jej głowy? Olivia otrząsnęła się, w panice próbując odgonić od siebie dym. Upuściła kobietę, która z powrotem runęła na ziemię i jęknęła w niezrozumieniu.
- Przepraszam - szepnęła cicho i już nie wiedziała czy łzy, które spływają po jej policzkach, żłobiąc jasne linie w osmalonej twarzy, to efekt bólu głowy, kaszlu czy tego jadowitego, syczącego głosu.
Liczne magiczne służby ratunkowe walczyły nie tylko z ogniem – ich zadaniem było także ewakuowanie mieszkańców zagrożonych rejonów oraz udzielanie pomocy tym rannym lub oszołamionym przez panikę ludziom. To będzie zapewne tylko chwila, gdy lokalna społeczność uruchomi punkty zbiórki dla każdej poszkodowanej osoby - zarówno tych, którzy mieli schronienie, jak i tych którzy schronienia nie mieli. Quirke poczuła, że to właśnie był ten czas: dopiero niedawno się dowiedziała o tym, że istnieje organizacja, która pomaga mugolakom. I takim jak ona. Bo teraz też była na celowniku: wiedziała to, bo przecież została zaatakowana kilka dni temu. A teraz jej dom prawie spłonął, nie wiedziała czy rodzice żyją. Chciało jej się wyć z bezsilności, bo kolejna osoba upadła, zanosząc się kaszlem, a ona nie potrafiła do niej podejść.
Pamięć o tym dniu nigdy nie zostanie zapomniana; ta noc stanie się symbolem bólu, przerażenia i nowego porządku. Czuła to w kościach tak jak słyszała w swojej głowie. Zdrajcy, szlamy. Wszyscy zginiemy. Czy w tym świecie, w którym przyszło im żyć, istniała jeszcze jakaś nadzieja? Nie tak dawno, bo przecież kilka dni temu, myślała nad założeniem rodziny. A teraz? Teraz byłaby egoistką, żeby sprowadzać na ten świat dziecko, które musiałoby być świadkiem piekła, które zgotował im Voldemort. Czy magiczna społeczność da radę stanąć razem, ramię w ramię, przeciwko niemu i odtworzyć Londyn? Czy sklepy otworzą się na nowo? Czy Ministerstwo cokolwiek z tym zrobi? Olivia podejrzewała, że jeżeli czegoś nie zrobią, oni jako społeczność, jako jedno społeczeństwo, dopóki nie przeciwstawią się tej brutalnej sile, to będą na przegranej pozycji.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Quirke zacisnęła oczy, tak samo mocno zaciskając dłonie na ramieniu jakiegoś mężczyzny.
- Wszystko w porządku? - podał jej chustkę, którą mogła zasłonić nos i usta. Co miała mu odpowiedzieć? Nic nie było w porządku. Ludzie umierali na jej oczach. Na jej oczach świat, który znała i w gruncie rzeczy kochała, płonął. Nie była w stanie pomagać, bo czuła że kaszle coraz bardziej. Musiała usiąść, ale wszędzie pełzał ten zdradziecki dym. Jak utkany z ciemności wąż, który tylko czeka, by opleść się cielskiem wokół jej drobnego ciała, by ścisnąć ją mocno tak, że wyda ostatnie tchnienie.
- Nic już nie będzie w porządku - odpowiedziała, patrząc na mężczyznę. Nie słuchał już jej - biegł dalej. Może uciekał, może po kogoś wracał. Nie miała pojęcia, ale wiedziała że ona musi wrócić. Fiolka była dobrze zabezpieczona, na dodatek ugaszona, lecz ona musi tam wrócić, żeby sięgnąć po eliksir, który jej pomoże. Na chwiejnych nogach wróciła do Pękatej Fiolki, a pod podeszwami jej butów chrzęściło szkło, pochodzące z wybitych okien. Wszystkie eliksiry zdążyli schować z Tristanem w piwnicy. Teraz było bezpiecznie, ale wolała nie ryzykować - wyjęła tylko jedną, maleńką fiolkę z przezroczystym płynem. Wypiła ją duszkiem, zaciskając powieki.
ZZZZDRRRRRRRRRRRAJCY... SZLAAAAAAAAMY...
Głos przybierał na sile a ona nie mogła go już znieść. A potem... potem wybiegła na ulicę, czując przypływ adrenaliny, gniewu i chęci do działania. Voldemort chciał walki? Będzie ją miał. Nie pozwoli, by ktokolwiek skrzywdzi jej bliskich - rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Nie pozwoli na to, by strach opanował ją do tego stopnia, że zwinie się w kłębek i zacznie łkać, próbując odpędzić od siebie widmo śmierci. Miała dla kogo żyć, ale przecież już raz prawie umarła. Przecież już raz starła się ze Śmierciożercami i chociaż wtedy nie była ich celem, to wiedziała, do czego są zdolni. Jej oczy poszukiwały teraz jakiegokolwiek skrawka czarnej jak noc peleryny i białej maski, którą zwykli ubierać. Mroczny znak, kłębiący się na niebie, oświetlał jej twarz wespół z płomieniami, pochodzącymi z sąsiednich budynków. Była gotowa sięgnąć po różdżkę i miotnąć zaklęciem w pierwszą lepszą osobę, która wyda jej się podejrzana - która będzie zachowywać się dziwnie lub po prostu będzie inaczej ubrana. Głos w jej głowie śmiał się i syczał. Nie jesteś inna niż my.
A potem Olivia Quirke usłyszała znajomy głos, należący do Brenny Longbottom. Odetchnęła z ulgą - przyjaciółka, bo chyba mogła ją tak nazwać, po raz kolejny sprowadziła jej mózg na właściwe tory. Pytanie tylko czy Brenna zawsze będzie obok, by być katalizatorem pomiędzy Olivią a rzeczywistością?
wiadomość pozafabularna
Realizacja kości piętra: klikKoniec sesji