• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[1969] Marsz Praw Charłaków

[1969] Marsz Praw Charłaków
Strateg
Strateg, szachista, detektyw
Wysoki, przystojny mężczyzna o surowych rysach twarzy, jasnych oczach i krótko przyciętych, jasnych włosach. Jego spojrzenie bywa przenikliwe, ton głosu spokojny, ale stanowczy. Porusza się z pewną wojskową dyscypliną, emanując opanowaniem i skupieniem – jak ktoś, kto więcej widział, niż mówi.

Alistair Anderson
#1
02.06.2025, 08:35  ✶  
Ulica dudniła rytmicznym krokiem kilkudziesięciu, może nawet kilkuset ludzi. Choć nie towarzyszyły im fajerwerki, różdżki ani brawura czarodziejskich manifestacji, w ich głosie było coś znacznie mocniejszego – zdeterminowane, szczere pragnienie bycia zauważonym. Alistair Anderson stał na uboczu, z rękami w kieszeniach ciemnego płaszcza, nasłuchując. Oficjalnie – członek Brygady Uderzeniowej Ministerstwa, działający w cywilu. Nieoficjalnie – obserwator wydarzenia, które mogło przerodzić się w coś znacznie gorszego niż manifestacja.
„Brak magii nie czyni nas gorszymi!” – niosło się z ust do ust. Hasło skandowali młodzi, starzy, niektórzy z transparentami, inni po prostu z zaciśniętymi pięściami i drżącymi głosami. „Charłacy to nie podczarodzieje!” dodała młoda kobieta z piegami, podnosząc wysoko rękę.
Alistair obserwował. Ludzie, nie różnili się niczym – może oprócz tego, że nie trzymali różdżek. Nie rzucali zaklęć, nie unosili się w powietrzu, nie tworzyli magicznych barier. A jednak – to właśnie ich wielu uważało za intruzów. Za ciężar. Za błąd.
W głośniku umieszczonym gdzieś wśród drzew zagrzmiał zniekształcony głos: „Czary dla czarodziejów! Precz z brudem mugolskim!” – a za nim rozległ się donośny rechot.
Alistair od razu poruszył się nerwowo. Użył fal i wyszeptał:
– Anderson, sektor trzeci. Pojawiły się hasła z kontrmarszu. Proszę o wsparcie.
Fale odpowiedziały po chwili:
– Zajęci w sektorze piątym. Obserwuj, nie ingeruj. Tylko w razie przemocy – jasno?
Nie odpowiedział. Tłum był coraz gęstszy. Przed nim przechodziła starsza kobieta z laską, niosąc niewielki plakat: „Mam wnuki – i żadna szkoła ich nie przyjmie.” Obok szedł chłopak z powyciąganymi łokciami w swetrze, bez jednego zębów, z determinacją w oczach.
Na krawędzi placu, z którego ruszał marsz, zebrała się druga grupa – mniej liczna, ale głośniejsza. Jeden z nich miał na szyi szalik z barwami starego rodu – Selwynów, jeśli Alistair dobrze pamiętał. Skandowali głośno:
„Do kuchni, charłaku!”
„Nie będziesz uczył mojego dziecka, śmieciu!”
„Zamknąć ten żałosny spęd!”

Alistair poczuł znajome napięcie w karku. Przeniósł wzrok na środek marszu – tam, gdzie jeszcze była nadzieja, gdzie tłum nie dał się sprowokować. Jeszcze. Ale wiedział, że iskra mogła paść w każdej chwili.
Tłum zdążył już ruszyć. Nie było w tym zorganizowanego szyku ani marszowego rytmu – bardziej przypominało to powolny potok osób próbujących przejść na drugą stronę ulicy, lecz zatrzymywanych przez ciężar własnych emocji. Ktoś szedł w milczeniu, ktoś płakał, ktoś inny powtarzał szeptem: „Nie jesteśmy gorsi... nie jesteśmy gorsi...” jakby próbował przekonać samego siebie, zanim przekona innych.
Alistair szedł bokiem, utrzymując dystans, ale nie spuszczając wzroku z centrum wydarzeń. Otaczały go głosy – coraz liczniejsze, coraz głośniejsze. Odbierał je jak fale – nie magiczne, lecz społeczne, z każdą chwilą coraz gwałtowniejsze. Jeszcze kilka minut temu mówiły o godności. Teraz już o zdradzie, niesprawiedliwości, wreszcie – o furii.
Z lewej strony marszu zaczęły pojawiać się osoby, które wyraźnie nie były jego częścią. Nieśli transparenty pisane drżącą ręką: „Zachowajmy czystość magii!”, „Niech charłacy wrócą do mugolskiego świata!” Jeden z nich – młody, z wygolonymi bokami głowy i ciemną peleryną bez herbu – krzyczał:
– Moja siostra zginęła przez charłaka w kuchni! W kuchni! Nie wiedział, jak obchodzić się z magicznymi naczyniami, i wybuchło!
W tłumie rozległ się pomruk. Alistair znowu użył fal.
– Anderson. Sytuacja niestabilna. Kontrmanifestanci wchodzą na flankę pochodu. Proszę o wsparcie.
– Odbiór. Mamy dyspozycję z góry: nie interweniuj. Obserwuj przebieg. Jeśli dojdzie do aktów przemocy – raportuj.

Westchnął cicho. Biurokraci i ich zachowawcze dyrektywy – nie interweniować, nie ujawniać się, nie eskalować. A jeśli ktoś oberwie? Jeśli padnie pierwszy kamień?
Zresztą – ten właśnie padł.
Nie było słychać wyraźnego stuknięcia, jedynie rozdzierający krzyk i szum poruszenia. Alistair odwrócił się odruchowo. Młody chłopak – może siedemnaście, może osiemnaście lat – chwycił się za głowę. Z czoła lała mu się krew. Ktoś krzyczał o opatrunku, inna osoba płakała. Tłum zadrżał – napięcie rozlało się jak błyskawica po mokrej ziemi.
Z kontrmanifestacji dobiegły głosy:
– O, biedny charłak się przewrócił! Może nie zauważył kamienia, bo nie miał różdżki, żeby go odbić!
– Tylko nie płaczcie – za rok to wszystko i tak zdelegalizują!

Alistair wszedł kilka kroków głębiej, wciąż z płaszczem szczelnie zapiętym pod szyję. Wzrokiem objął rozdygotaną linię ludzi – ci z marszu stawali się agresywni, ci z kontrmarszu byli już agresją przesiąknięci.
Kolejny wybuch: tym razem nie kamień, a pchnięcie. Jeden z manifestantów został popchnięty tak mocno, że wpadł na wózek inwalidzki starszej kobiety – charłaczki, jak wskazywały napisy na jej ramieniu. Wywróciła się. Zaklął pod nosem. Nie mógł już stać z boku.
– Dość! – krzyknął, stając między dwoma rozzłoszczonymi mężczyznami. – Natychmiast się rozejdźcie! Nikt tutaj nie zyskuje na tej przemocy!
– A ty kto?! – odburknął jeden z nich. – Też charłak?
– Nie. Ale człowiek. A wy?

Na chwilę cisza. Nawet kontrmanifestanci zamilkli. Gdzieś z boku ktoś rzucił głośno:
– Dajcie mu spokój. Widzicie, że nie ma różdżki. To nie auror.
Nie była to prawda – miał różdżkę, schowaną w rękawie, ale ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było jej użycie. Wiedział, że jeśli magia padnie w tym miejscu, jeśli padnie chociaż jedno zaklęcie – będzie koniec. BUM zostanie ściągnięte w pełnym składzie, Departament Przestrzegania Prawa wprowadzi blokadę, a wszystkie słowa wypowiedziane przez manifestantów zostaną zgniecione jak pył.
Tymczasem…
– Anderson do centrali. Mamy pierwsze ofiary – chłopak ranny w głowę, kobieta przewrócona, siniaki. Proszę o zespół wsparcia.
– Zespół wysłany z opóźnieniem – jesteście na liście B. Monitoruj.
Świetnie, pomyślał gorzko. Na liście B. Czyli dopóki nie poleje się poważna krew, mają ich za nic.
Wrócił wzrokiem do chłopaka, którego wcześniej uderzył kamień. Ktoś go podtrzymywał, ale wciąż krwawił.
Tłum jeszcze się nie rozszalał – balansował na granicy. Jeszcze jedna prowokacja, jeszcze jedno słowo, i wszystko może runąć.
Gdzieś z boku kontrmanifestanci znów zaryczeli:
– Charłacy do lochów!
– Bronicie pasożytów!

Ale tym razem odpowiedziała im kobieta z marszu, starsza, z opaską na ręce i głośnym głosem:
– Pasożytami są ci, którzy żyją z nienawiści!
Alistair spojrzał jej w oczy. Była zmęczona, zgarbiona, ale nieugięta. Może kiedyś była nauczycielką. Może pielęgniarką. Może matką. Ale dziś była symbolem – i nie pozwalała się stłamsić.
A on? Co miał zrobić? Na jego ramionach ciążyło nie tylko polecenie Ministerstwa, ale coś więcej – wyrzuty sumienia, poczucie obowiązku, ludzka przyzwoitość.
To, co wcześniej było tylko napięciem, teraz przybrało formę widzialną – niemal materialną. Tłum pulsował jak żywa istota, gotowa w każdej chwili eksplodować. Hasła skandowane przez obie strony coraz bardziej przypominały okrzyki wojenne.
„Brak różdżki to nie hańba!”
„Hańbą jest, że tacy jak wy żyją pośród nas!”
„Wstydźcie się!”
„Do lochów z wami!”

I wreszcie padła iskra, której Alistair się obawiał.
Zgrzyt szkła, krzyk. Ktoś rzucił butelką – mugolską, wypełnioną czymś ciężkim – w tłum maszerujących. Trafiła w kobietę niosącą transparent z napisem „Nie mogę czarować – ale kocham wasze dzieci”. Uderzyła ją w ramię. Przewróciła się z głośnym jękiem, a kartonowy plakat wylądował na ziemi, tratowany przez obuwie innych. Ktoś inny – może jej partner – padł na kolana obok niej i osłonił ją przed kolejnymi ciosami.
Chaos narastał. Z ust niektórych wyrywały się łzy i krzyki, inni zrywali transparenty przeciwników, rzucając je na ziemię. Pojedyncze pięści poszły w ruch. Wśród kontrmanifestantów ktoś najwyraźniej uznał, że to moment ataku – trzech mężczyzn ruszyło w stronę pierwszej linii pochodu. Jeden z nich zepchnął na ziemię chłopaka o garbatych plecach. Drugi popchnął młodą dziewczynę, która aż zawyła z bólu, przyciskając rękę do żebra.
Alistair nie mógł już czekać.
– Przestańcie! – krzyknął z głębi płuc, przeskakując przez wygiętą barierkę dzielącą chodnik od jezdni. – Natychmiast odstąpcie od siebie! Zatrzymajcie się!
Wciąż bez użycia magii, wciąż jako cywil – ale już bez złudzeń.
Jeden z napastników spojrzał na niego z wściekłością.
– Kim ty jesteś, żeby mi rozkazywać?!
– Kimś, kto ma dość nienawiści –
odpowiedział Alistair spokojnie, ale stanowczo. – Odsuń się od niej. Teraz.
Zaskoczyło go, że tamten zawahał się – może dlatego, że jego ofiara właśnie krwawiła z nosa, a wokół zaczęli gromadzić się ludzie z tłumu, nie uzbrojeni w różdżki, ale w oburzenie.
Alistair przekazał myśl przez fale:
- Anderson. Mamy poważne zamieszki. Trzy osoby ranne. Ktoś uderzony szklaną butelką. Potrzebuję wsparcia teraz.
Odpowiedź była natychmiastowa, choć lakoniczna:
- Wysłano patrol. Czas dotarcia: nieznany. Trzymaj sytuację pod kontrolą. Nie ujawniaj tożsamości.
Wspaniale.
Klęknął przy młodej dziewczynie – krwawiła z nosa, ale była przytomna. Mimo to wyglądała na roztrzęsioną. Miała może szesnaście lat.
– Spokojnie – powiedział łagodnie. – Oddychaj. Nie ruszaj głową.
– Ja tylko... ja tylko trzymałam transparent – wyszeptała, głos miała zdławiony. – Oni podeszli i...
Nie dokończyła. Łzy napłynęły jej do oczu. Alistair wyjął z kieszeni białą, czystą chustkę – z materiału, nie zaczarowaną – i podał jej.
– Przyłóż delikatnie do nosa. Będzie dobrze. Jesteś silniejsza, niż myślisz.
Obok kobieta trafiona butelką próbowała się podnieść. Jej partner – wysoki, siwiejący czarodziej – spojrzał na Alistaira z wdzięcznością.
– Nie wiem, kim jesteś, synu... ale dziękuję.
– Zróbmy tylko to, co trzeba –
odpowiedział krótko.
Z tyłu znów coś zawyło – tłum krzyczał, że „to prowokacja”, że „Ministerstwo celowo ich zostawiło”[b]. Inni z kolei oskarżali manifestantów, że [b]„chcieli awantury od początku”.
Sytuacja była bliska wybuchu – i wszyscy to wiedzieli.
Alistair, stojąc już z powrotem na nogach, podjął kolejną decyzję – nie mógł pozwolić, by kontrmanifestanci całkowicie rozbili pochód.
– Jeśli naprawdę chcecie rozmawiać o wartościach – zawołał do tłumu – to zróbmy to bez krwi! Tacy jesteśmy? Czarodzieje? Ludzie, którzy atakują kobiety i dzieci, bo nie mają różdżki?!
Kilka osób zamilkło. Inni zawstydzili się. Część nadal krzyczała, ale jakby ciszej.
To wystarczyło, by odzyskać fragment kontroli.
Z boku usłyszał zbliżające się kroki – dwie sylwetki znajomych funkcjonariuszy BUM, choć bez widocznych emblematów, szybkim krokiem zbliżały się przez aleję. W myślach odebrał krótką wiadomość:
- Wsparcie przybyło. Przejmujemy poszkodowanych. Ty pilnuj przekazu. Nie pozwól, żeby poszło w magiczne media jako walka.
Alistair tylko skinął głową – bardziej sobie niż im.
Tłum powoli rozpraszał się, nie całkiem, ale na tyle, by chaos ustępował miejsca milczeniu. Ktoś zbierał porzucone transparenty, ktoś inny pomagał podnieść wózek starszej kobiecie. Po zamieszkach pozostały ślady – plamy krwi, strzępy kartonu, zdeptane hasła.
A jednak to, co uderzyło Alistaira najmocniej, to nie był widok ran – ale twarze.
Twarze zwykłych ludzi – zmęczone, poranione, często nieśmiałe – które nie różniły się od jego własnej. Twarze, które dzisiaj ktoś odrzucił, wyklął, podeptał – nie dlatego, że zrobili coś złego. A jedynie dlatego, że się urodzili bez magii.
I po raz pierwszy w tym dniu, Alistair Anderson nie czuł się tylko funkcjonariuszem. Czuł się człowiekiem pośród ludzi.
Kiedy emocje zaczęły opadać, a pierwsze krzyki zamieniły się w ciężkie oddechy, Alistair zajął się tym, co było najpilniejsze – ludźmi. Wciąż nie zdjął płaszcza, nie przedstawił się oficjalnie, nie rzucił żadnego zaklęcia. Był tu jako cień Ministerstwa, ale też – może po raz pierwszy od dawna – jako prawdziwy człowiek.
Kobieta, która wcześniej została trafiona butelką, została już przejęta przez patrol BUM – jej partner, ten starszy czarodziej, jeszcze raz spojrzał na Alistaira z cichą wdzięcznością. Nie padły żadne kolejne słowa, ale nie były potrzebne.
Alistair przeszedł kilka kroków dalej i przykucnął przy chłopaku, który wcześniej oberwał kamieniem. Był chudy, z podkrążonymi oczami i rozcięciem na czole, z którego krew sączyła się wolno, spływając po policzku. Ktoś wcześniej przyłożył do rany kawałek materiału, który teraz przesiąkł i trzymał się tylko dzięki wilgoci.
– Hej. – Alistair powiedział to łagodnie, jak do kogoś, kogo nie chciał przestraszyć. – Nazywam się Al... Alan. Mogę ci pomóc?
Chłopak uniósł lekko powieki.
– Nie musisz. Jestem przyzwyczajony.
Ten ton... nie był w nim ani zgryźliwości, ani przekory. Było tylko zmęczenie. Rezygnacja.
– Nie powinieneś być. – Alistair wyjął z kieszeni płaszcza czystą gazę i zwilżoną chusteczkę, która służyła mu wcześniej jako prowizoryczny kompres. – Pochyl głowę trochę. Dobrze. Przytrzymaj. Delikatnie. Nie mocno – tylko tyle, by zatamować.
Chłopak wykonał polecenie bez oporu.
– Nazywam się Theo – powiedział po chwili ciszy. – Theo Crane.
– Miło cię poznać, Theo. Co cię tu sprowadziło?
– Moja mama była charłaczką. Umarła, jak próbowała znaleźć pracę w dziale transportu. Myślała, że skoro zna świat czarodziejów, to da sobie radę. Ale... nie wzięli jej nawet jako sekretarki. Nikt jej nie chciał. Jakby była zarażona czymś. –
Wzruszył ramionami. – A ja jestem po niej.
Alistair milczał przez dłuższą chwilę. Nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć – ale dlatego, że nic, co mógłby teraz powiedzieć, nie byłoby wystarczające.
Zamiast słów, podał Theo nową chustkę i przykleił prowizoryczny plaster, który miał w podręcznej apteczce. Na szczęście rana wyglądała na powierzchowną.
– Dobrze się spisałeś – powiedział w końcu. – Zachowałeś spokój. Nie wdałeś się w bójkę.
– Miałem ochotę. –
Theo uśmiechnął się słabo. – Ale wtedy byłbym jak oni. A ja nie chcę być jak oni.
Alistair uśmiechnął się równie delikatnie.
– I właśnie dlatego jesteś silniejszy, niż ci się wydaje.
Niedaleko, przy zniszczonej barierce, siedziała dziewczyna, której wcześniej Alistair podał chustkę. Miała jasne włosy, przyklejone do twarzy od potu i krwi. Wydawało się, że już przestała płakać – teraz wpatrywała się w ziemię, jakby czegoś szukała.
Alistair podszedł do niej ostrożnie.
– Hej. Pamiętasz mnie?
Podniosła głowę. Skinęła lekko.
– Ty powiedziałeś, że jestem silniejsza, niż myślę.
– I miałem rację. Przetrwałaś coś trudnego. Zareagowałaś spokojnie, nie spanikowałaś. To więcej, niż potrafi wielu dorosłych.

Spojrzała na niego uważnie.
– Dlaczego to robisz? Nie wyglądasz na jednego z nas.
Zawahał się.
– Może dlatego, że nie chcę, by ktokolwiek był „nie jednym z nas”.
Usiadł obok niej na niskim murku.
– Jak masz na imię?
– Rose. Rose Hartnell.
– Miło cię poznać, Rose. Czy masz gdzie pójść? Kogoś, kto może cię odebrać?
– Jestem z grupy z północnej Anglii. Przyjechaliśmy pociągiem. Ciocia powiedziała, że to bezpieczne, że pokojowy protest.

Rose otarła twarz rękawem.
– Nie pierwszy raz ktoś mówi mi, że mam się nie przejmować. Ale tym razem to było inne. Bo wcześniej, jak na mnie krzyczeli... to byli mugole. A teraz to byli czarodzieje. Nasi.
Alistair spuścił wzrok.
– Tak. I to boli bardziej.
Zapanowała chwila ciszy. Potem dodał:
– Ale nie wszyscy są tacy. I nie każdy, kto nosi różdżkę, patrzy z góry. Wiesz... gdybyś miała taką różdżkę, to byłabyś jedną z najbardziej rozważnych czarownic, jakie znam.
Rose nie odpowiedziała, ale lekki cień uśmiechu przemknął jej po twarzy.
Gdy patrol BUM zaczął zbierać informacje i porządkować teren, Alistair wrócił jeszcze raz do Theo, by upewnić się, że jego opatrunek trzyma się dobrze. Potem podał mu butelkę wody z własnej torby.
– Będziesz bezpieczny? – zapytał.
– Tak. – Theo spojrzał na niego dłużej. – Wiesz... powiedziałeś, że nie powinienem być przyzwyczajony do przemocy. Ale to trudne, jak się żyje między światem czarodziejów, a mugoli. Dla jednych jesteśmy dziwakami. Dla drugich – bezużyteczni.
– A dla siebie? –
zapytał Alistair.
Theo uśmiechnął się z lekkim przekąsem.
– Staramy się nie znikać.
To zdanie Alistair zapamiętał na długo.
Kiedy wszystko powoli wracało do porządku – jeśli w ogóle można było tak to nazwać – Alistair opuścił teren manifestacji boczną uliczką, prowadzącą z dala od głównego ciągu. Nie miał ochoty na raporty, komentarze ani wymuszoną uprzejmość ze strony współpracowników, którzy zjawili się dopiero wtedy, gdy kurz już opadł. Potrzebował chwili spokoju, kilku kroków samotności, żeby zrozumieć, co właśnie się wydarzyło.
Strzepnął brud z płaszcza, zaczerpnął chłodnego, wieczornego powietrza. Na twarzy wciąż miał plamkę zakrzepłej krwi – nie swoją. Odruchowo chciał ją zetrzeć, ale zrezygnował. Niech zostanie. Była jak znak – nie tylko uczestnictwa, ale też wyboru.
Nie uszedł jednak daleko.
Z bocznej alejki wysunęły się trzy postacie – młodzi mężczyźni, może nieco młodsi od niego, ale nie mniej pewni siebie. Każdy z nich miał pelerynę w kolorach ciemnego granatu lub butelkowej zieleni, bez godła – ale sposób, w jaki patrzyli, wystarczył, by zrozumieć, kim są. Ludzie o "czystych poglądach". Tacy, którzy na widok charłaka plują nie z pogardy, ale z przekonania.
Pierwszy z nich stanął na środku ścieżki, zasłaniając przejście.
– Ładnie się spisałeś tam z tyłu, kolego – warknął z cieniem drwiny. – Bohater charłaków, co?
Drugi zbliżył się nieco, jakby przypadkiem potrącił Alistaira barkiem. Nie tak, by go powalić – ale wystarczająco mocno, by dać do zrozumienia: „uważaj, z kim stoisz.”
– Co ty za jeden, że ręce brudzisz dla takich śmieci? – dorzucił trzeci, z pogardą. – Przyszedłeś tam leczyć ich dumę? Powinieneś raczej uczyć ich, gdzie ich miejsce.
Alistair stanął spokojnie. Nie cofnął się, nie zacisnął pięści. Tylko spojrzał w oczy temu, który stał najbliżej. Było w jego postawie coś niepodważalnego – jak skała, która nie rzuca się z gniewem, ale też nie daje się skruszyć.
– Pomogłem ludziom, których ktoś postanowił skrzywdzić – powiedział cicho, ale wyraźnie. – I nie żałuję tego ani przez chwilę.
Przez moment panowała cisza. Chłopak, który go popchnął, chyba się tego nie spodziewał – może myślał, że Alistair się co najmniej speszy. Ale ten nawet nie drgnął. Postawny, wyprostowany, z twarzą wolną od lęku.
– Uważaj, bohaterze – mruknął pierwszy z nich. – Ludzie widzą, kogo bronisz. I to zostaje w pamięci.
– Tym lepiej –
odpowiedział Alistair spokojnie. – Niech pamiętają.
To wystarczyło. Tamci jeszcze przez chwilę stali, jakby wahali się, czy coś jeszcze dodać – ale może zniechęciła ich jego postawa, może fakt, że nie pokazuje strachu. Może po prostu wiedzieli, że nie znajdą w nim przeciwnika, którego chcieliby uderzyć – bo Alistair Anderson nie był popychadłem. Był murem, którego nie dało się obejść drwiną ani przemocą.
Odeszli, przeklinając półgłosem. Zniknęli między cieniami kamienic, zostawiając za sobą jedynie ślad w powietrzu – zapach złości i przegranej.
Alistair dopiero wtedy ruszył dalej. Nie przyspieszał kroku. Wziął głęboki oddech i spojrzał w ciemne niebo ponad dachami. Nadzieja nie była tam, gdzie tłum. Nadzieja rodziła się w decyzjach – w tym, kto staje po stronie tych, których nikt nie broni.
A on właśnie taką decyzję podjął.
Pomieszczenie było surowe, jak niemal wszystko w niższych sektorach Ministerstwa Magii. Szarozielone ściany, nieliczne zaklęcia ochronne, stare zegary, które działały bardziej z przyzwyczajenia niż z magii. Biurko Alistaira, choć uporządkowane, nosiło ślady użytkowania – lekko przetarty blat, wygięcie pióra, które już dawno wymagało wymiany. Nie był tu po raz pierwszy, ale dziś wszystko wydawało się... inne.
Zegar wskazywał kilka minut po dziewiętnastej. Większość funkcjonariuszy Brygady Uderzeniowej Ministerstwa już dawno opuściła swoje stanowiska – wrócili do domów, rodzin, pubów. Alistair został.
Siedział wyprostowany, ręce oparte o blat. Przed nim – arkusz pergaminu z nagłówkiem:
Raport operacyjny – Wydarzenia masowe – sektor trzeci, 1969.10.14
Zanurzył pióro w atramencie i zaczął pisać.
Imię i nazwisko funkcjonariusza: Anderson, Alistair
Jednostka: BUM – Brygada Uderzeniowa Ministerstwa
Czas i miejsce wydarzenia: 14 października 1969 r., rejon południowo-centralny, sektor trzeci
Opis sytuacji:
W godzinach popołudniowych miał miejsce Marsz Praw Charłaków, w którym uczestniczyło około 200–250 osób. Demonstracja początkowo przebiegała pokojowo, jednak w wyniku obecności grupy kontrmanifestacyjnej doszło do napięć, a następnie aktów przemocy fizycznej.
Zidentyfikowano przypadki użycia agresji ze strony kontrmanifestantów (rzut kamieniem, butelką, uderzenia ręczne). Trzy osoby zostały ranne: jedna kobieta z urazem barku, młody mężczyzna z rozcięciem głowy, niepełnoletnia dziewczyna z pęknięciem przegrody nosowej.
Funkcjonariusz pozostawał w cywilnym stroju zgodnie z rozkazem. Podjął interwencję werbalną, zapobiegając eskalacji. Nie użyto magii ani nie doszło do walki ze strony funkcjonariusza.
Wezwana pomoc dotarła z opóźnieniem (szacunkowo 17–20 minut po zgłoszeniu).
Po zakończeniu incydentu funkcjonariusz opuścił miejsce manifestacji zgodnie z procedurą.

Zawahał się przy końcowej linijce. Potem dopisał:
Brak dalszych zagrożeń dla porządku publicznego.
Przerwał. Odłożył pióro. I wtedy – wyjął drugi arkusz pergaminu, pusty, bez nagłówków. Nie do rejestru. Nie do akt. Dla siebie.
Zanotował bez tytułu:
Dziś nie broniłem magicznych reguł. Ani rozkazów. Broniłem ludzi.
Zobaczyłem chłopaka, który miał oczy jak tysiące innych, ale nikogo, kto chciałby ich słuchać. Zobaczyłem dziewczynę, która nie miała różdżki, ale miała serce czystsze niż niejeden auror.
Zobaczyłem twarze ludzi, których system nauczył się ignorować.
I zobaczyłem tych, którzy uważają to za normalne.
Nie mam różdżki, która zmieni ten świat. Ale mam głos. Mam ręce. I mam wybór.
Jeśli kiedyś zapytają mnie, po której stronie stałem – niech wiedzą:
Stałem tam, gdzie płynęła krew. Tam, gdzie człowiek – nie czarodziej – potrzebował pomocy.
I nie żałuję.

Złożył pergamin na pół i wsunął do prywatnej szuflady biurka. Nie podpisał. Nie było potrzeby. Ten raport nie wymagał nazwiska – wystarczyło sumienie.
Za oknem gasły światła ulicznych latarni. Ministerstwo pustoszało. Alistair zgasił świecę, zamknął akt sprawy i opuścił gabinet. Cicho. Bez rozgłosu.
Ale z przekonaniem, którego nie zgasił ani wrzask tłumu, ani obojętność przełożonych.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Alistair Anderson (3364)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa