07.06.2025, 08:52 ✶
Deszcz tłukł w szyby jak niecierpliwy gość, który nie mógł się zdecydować, czy wejść, czy odejść. Powietrze nad Pokątną było tego dnia ciężkie i wilgotne, przesycone smogiem, dymem z kominów i czymś trudnym do nazwania — może było to zmęczenie całego magicznego Londynu.
W rogu przy oknie, gdzieś w głębi lokalu, siedział Alistair Anderson. Miał przed sobą filiżankę kawy z mlekiem — swojej ulubionej, w której była dokładnie jedna łyżeczka cukru, nie mniej, nie więcej. Obok leżał nieduży talerzyk z kawałkiem jasnego ciasta — zwykłego, bez nadzienia, bez czarów, bez niespodzianek. Tego dnia nie miał ochoty na nic skomplikowanego. Potrzebował prostoty, spokoju, czegoś niezmiennego w świecie, który zdawał się coraz bardziej kruszeć u podstaw.
Kawiarenka Nory Figg była jednym z tych miejsc, których nie znajdowało się na mapach, ale które znali wszyscy. Niewielka, urządzona z ciepłą niedbałością, kilka zmęczonych krzeseł, które skrzypiały, jakby opowiadały własne historie. A jednak miała coś, czego brakowało marmurowym salom Ministerstwa: domowy zapach, aurę zaufania, wspomnienie lepszych czasów.
Alistair był tu częstym gościem. Nie codziennie, ale wystarczająco często, by Nora wiedziała już bez pytania, co dla niego przygotować. Tego popołudnia nie rozmawiali. Wystarczyło jedno kiwnięcie głową i kawa pojawiła się na stole, zaraz potem ciasto. Alistair westchnął cicho i spojrzał przez szybę, za którą przemykali czarodzieje pod parasolami, pochylając głowy, jakby bali się, że deszcz wypłucze im z włosów resztki magii.
W Ministerstwie dzień był długi. Znów musiał siedzieć zbyt długo nad raportami, które nie mówiły wszystkiego. Papiery — jak zawsze — mówiły tylko tyle, ile powinny. A czasem nawet mniej. I choć nie mógł o tym nikomu powiedzieć, coś mu coraz bardziej doskwierało. Coś, co czuł jak drobny kamień w bucie — zbyt mały, by zatrzymać, zbyt uparty, by zignorować.
Zamieszał kawę, chociaż cukier dawno się rozpuścił, i dopił resztę jednym łykiem. Myśli wciąż krążyły wokół wydarzeń z ostatnich tygodni i miesięcy — marszu, krzyków, spojrzeń, które przypominały nienawiść ubraną w szaty prawa. Zbyt wielu czarodziejów uznawało, że to, co legalne, musi być sprawiedliwe. A on nie był już tego taki pewien.
Drzwi kawiarenki otworzyły się z brzdękiem i Alistair uniósł wzrok, jakby wyrwany z zamyślenia. Do środka wszedł mężczyzna w granatowym płaszczu, z rozczochranymi włosami i gazetą pod pachą, z której wystawała różdżka. Twarz znajoma, jeszcze młoda, ale już trochę poszarzała od pracy i nadmiaru kawy. Evan Muldoon — jego znajomy z czasów Hogwartu, a dziś dziennikarz Proroka Codziennego, jeden z tych, którzy mieli pióro ostrzejsze niż różdżka.
— No, nie wierzę! Anderson w kawiarni, w godzinach niemalże dziennych? — rzucił z szerokim uśmiechem, otrzepując mokry płaszcz i przysiadając się bez pytania. — Świat się kończy, czy to tylko kryzys egzystencjalny?
Alistair uśmiechnął się słabo.
— Nie wiem, Evan. Może jedno i drugie. Ale kawa dobra, więc jeszcze nie czas na koniec świata.
— Zawsze ta sama? Z mlekiem i jedną łyżeczką? — Dziennikarz zlustrował filiżankę. — Przewidywalność cię kiedyś zgubi, stary przyjacielu.
— Może. Ale nie dziś.
Rozmowa dopiero się zaczynała.
— Masz chwilę? — zapytał Evan, stawiając swoją kawę (czarną, mocną, bez zbędnych sentymentów) na stole. Zrzucił gazetę na krzesło obok, rozpiął płaszcz i z westchnieniem przeciągnął dłonią po włosach. — Mam dziś dość ludzi. Jakichkolwiek. Nawet siebie.
— Słodko się zaczyna — rzucił Alistair z półuśmiechem. — Coś się stało?
— Nic konkretnego. Mnóstwo rzeczy, które w całości tworzą niezłe bagno. Ministerstwo oświadcza jedno, a robi drugie. Mamy nie pisać o pewnych „zebraniach”, ale w tym samym czasie dostaję notkę, że jakiś dzieciak półkrwi zniknął z dzielnicy portowej i nikt nie kiwnął różdżką. — Evan pociągnął łyk kawy i pokręcił głową. — Nieważne. Sam rozumiesz.
Anderson skinął głową. Rozumiał aż za dobrze.
— A u ciebie? Nadal w tym samym departamencie? — Dziennikarz zerknął na niego z ukosa. — Podejrzewam, że nie możesz powiedzieć za wiele.
— I podejrzewasz słusznie. — Ton Alistaira był spokojny, ale stanowczy. — Dużo pracy. Papierów więcej niż ludzi. Ludzi mniej niż zaufania.
Evan parsknął śmiechem.
— To powinno trafić do mojej rubryki cytatów. „Mniej ludzi niż zaufania”. Zgoda, przypiszę cię.
— Nie musisz. I tak nikt nie uwierzy, że to powiedział funkcjonariusz Ministerstwa. — Anderson dopił resztkę swojej kawy. — A propos rubryk... masz już temat na przyszły tydzień?
Evan wzruszył ramionami.
— Szukam. Prawdziwych sensacji nie ma, a ludzi męczą już historie o gruczołach czyszczących się automatycznie. Myślałem, żeby zrobić coś o różdżkach z Czerwonego Lasu, ale temat śliski — handlarze niechętni mediom, a jeden z nich groził mi, że zamieni mnie w parasolkę.
— To może... — Alistair zawahał się, lecz w końcu dokończył. — Może powinieneś napisać coś o sytuacji mugolaków. Nie o polityce, ale o ludziach. Jak są traktowani. Jak się ich spycha na margines. Jak się ich ignoruje — dopóki coś się nie wydarzy.
Cisza trwała kilka sekund. Evan powoli odstawił filiżankę.
— Mówisz poważnie?
— Mówię.
— Wiesz, że to temat z gatunku „tykaj sobie sam zegarku”, prawda? Ruszysz go, a nagle się okaże, że nie masz miejsca w redakcji, a twoja różdżka ma wybuchową skazę.
Alistair oparł się na przedramionach, spojrzał rozmówcy prosto w oczy.
— Wiem. Ale wciąż uważam, że warto.
Evan zamruczał coś pod nosem i przez chwilę zdawał się myśleć.
— Co cię tak wzięło? Nie przypominam sobie, żebyś w szkole był jakoś specjalnie zaangażowany w te sprawy.
— Bo nie byłem. Ale teraz widzę więcej.
Znów ta cisza. Tym razem cięższa.
— Byłeś na Marszu, prawda? — spytał w końcu Evan, już bez ironii.
— Byłem — przytaknął Alistair krótko. — Stałem z boku. Miałem nie interweniować. Obserwować. Ale nie da się po prostu patrzeć, kiedy ludzie w szatach urzędowych rzucają zaklęcia w dzieci, bo trzymają plakaty.
— Dzieci?
— Najmłodszy miał może dziesięć lat. Nosił broszkę z hasłem „Czarodzieje rodzą się wszędzie”. Ktoś uznał, że to prowokacja.
Evan oparł się o oparcie krzesła i przymknął oczy. Przez jego twarz przemknął cień, coś pomiędzy żalem a rezygnacją.
— Więc o tym chcesz, żebym pisał?
— Chciałbym, żeby ktoś pisał. Żeby ktoś powiedział: „To nie jest normalne. To nie powinno przechodzić bez echa.”
Evan otworzył oczy i spojrzał na niego z lekkim przekąsem.
— Z takimi poglądami, Alistair, wkrótce zostaniesz poetą albo bezrobotnym.
Anderson uniósł brew.
— A może jednym i drugim?
Obaj się uśmiechnęli, ale w uśmiechu Evana było coś, co niepokoiło — jakby widział już takich jak Alistair, młodych ludzi z płonącym sercem, których system przeżuł i wypluł.
Jeszcze nie wiedzieli, że najważniejsza część rozmowy dopiero miała nadejść.
— Wiesz... — zaczął Evan, kręcąc filiżanką na spodeczku. — Gdy o tym wszystkim mówisz, przypomina mi się jeden człowiek, który też chciał „zrobić różnicę”. Nobby Leach. Pamiętasz?
Alistair milczał przez chwilę. Oczywiście, że pamiętał.
— Minister Magii zmarły nie tak dawno temu. Mugolak. — powiedział w końcu. — I chyba ostatni, jeśli dobrze pójdzie naszym przeciwnikom.
— Albo jeśli dobrze pójdzie jemu — mruknął Evan. — Niepełna kadencja, a potem dziwna choroba, zniknięcie z życia publicznego i oficjalne milczenie. Do dziś nie wiadomo, co go właściwie dopadło.
— Nie choroba go pokonała — odpowiedział cicho Alistair. — Tylko system.
Dziennikarz zmarszczył brwi.
— Znasz wersję oficjalną?
— Znam. I nie kupuję jej.
Evan spojrzał na niego uważnie, po czym westchnął.
— Leach miał swoje za uszami. Mówiło się, że mieszał się w mugolskie sprawy. Że ingerował w mecze piłki nożnej — podobno finał World Cup w 66-tym to była jego sprawka. Anglia wygrywa, mugole szczęśliwi, czarodzieje mają ciszę na Pokątnej.
— Słyszałem tę teorię. Ale nie ma żadnych dowodów — odparł Alistair spokojnie. — To tylko pogłoska. I to wygodna.
— Być może. Ale był też mówiony o tym, że zdradzał żonę. Że miał nielegalne kontakty z politykami spoza świata czarodziejów. I że był... zbyt łasy na poparcie środowisk mugolskich.
— I znowu — żadnych dowodów. — Głos Alistaira nabrał twardości. — Tylko szeptane insynuacje, rzucane po korytarzach przez tych, którzy nie mogli znieść, że w fotelu ministra siedzi ktoś „nieczysty”.
Evan zmrużył oczy.
— Bronisz go?
— Nie ślepo. Ale nie dam się wciągnąć w powtarzanie bredni. Uważam, że był uczciwym człowiekiem, który wierzył, że da się coś zmienić. Że można traktować wszystkich czarodziejów równo — niezależnie od krwi.
Dziennikarz wyprostował się na krześle i wbił wzrok w szybę, za którą przemykały sylwetki przechodniów.
— Uczciwość nie chroni przed polityką. A krew — jak sam powiedziałeś — przesądziła.
— I to jest właśnie problem. — Alistair zacisnął dłonie. — Nobby Leach nie przegrał, bo był złym ministrem. Przegrał, bo urodził się w „niewłaściwej” rodzinie. To powinno nas wszystkich zawstydzać.
— A może po prostu był naiwny. — Evan spojrzał na niego znów. — Może wierzył, że system da się zmienić od środka. Ale system to bagno, Alistair. Albo się w nim taplasz, albo cię wciąga.
Anderson spuścił wzrok na pusty talerzyk po cieście.
— Może. Ale ktoś musi spróbować. Bo jeśli nie my, to kto?
Zamilkli. Z zewnątrz dobiegał gwar ulicy, stłumiony przez szybę i zasłony. Świat toczył się dalej — nieświadomy, że w duszach niektórych czarodziejów zaczynało rodzić się coś niebezpiecznego: świadomość.
Po chwili to Evan przerwał ciszę.
— Wiesz, że z takimi przekonaniami możesz mieć problemy. Gadasz tak publicznie, a wkrótce ktoś cię zgłosi do komisji etyki. Albo gorzej — do kogoś mniej formalnego.
— Wiem. — Alistair spojrzał mu w oczy. — Ale nie mogę milczeć. Już nie.
Evan pokręcił głową, ale bez złości. Raczej z troską.
— Uważaj na siebie. Znasz reguły gry, a mimo to idziesz pod prąd. Skończysz w lochu albo w legendzie. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Chociaż... może jedno i drugie?
Alistair nie odpowiedział. Ale w jego oczach pojawił się ten sam błysk, który miał wtedy, gdy jako uczeń Hogwartu po raz pierwszy postawił się prefektowi Slytherinu, który dręczył młodszych. To nie był bunt dla samego buntu. To był głos sumienia, którego nie dało się już uciszyć.
Zegar w kawiarni tykał cicho, jakby odliczał ostatnie sekundy tej rozmowy. Za oknem deszcz przestał padać, a wilgotna mgła powoli zaczynała opadać na bruk Pokątnej, rozmywając kontury witryn i latarni. Światło na zewnątrz było przygaszone — złote, jakby zmęczone dniem.
Evan dopił swoją kawę i skrzywił się lekko.
— Zimna. Tak samo jak nasze czasy.
Alistair tylko kiwnął głową. Nie miał już nic więcej do dodania. Powiedział wystarczająco dużo — może nawet za dużo.
— Zgarnę tę gazetę i znikam. — Dziennikarz wstał, otrzepał płaszcz i sięgnął po notes, który wcześniej położył na stole. — I tak redakcja się dziwi, gdzie się szlajam po godzinach.
— Jak zawsze powiesz, że miałeś spotkanie z informacją poufną.
— Albo z kawą i sumieniem — mruknął z uśmiechem. — Choć w twoim przypadku bardziej z etyką niż z przeciekami.
Spojrzeli na siebie z lekkim rozbawieniem, ale w ich oczach była też szczerość — taka, która nie potrzebuje potwierdzenia. Nie zgadzali się w wielu sprawach. Mieli inne podejście do świata, inne cele, inne metody. A jednak ich przyjaźń, osadzona jeszcze w czasach szkolnych, przetrwała do teraz i przetrwała również tę rozmowę.
— Uważaj na siebie, Ali — powiedział Evan, ruszając w stronę drzwi. — I nie próbuj nikogo zbawiać w pojedynkę. To rzadko kończy się dobrze.
— A ty uważaj, komu sprzedajesz prawdę. — Alistair uśmiechnął się blado. — Nie każdy, kto ją przeczyta, będzie gotów ją unieść.
Drzwi z trzaskiem zamknęły się za dziennikarzem. Po chwili zniknął za rogiem, zostawiając po sobie tylko wilgotne ślady butów na posadzce.
Alistair został jeszcze przez chwilę. Nie spieszył się. Spojrzał na puste filiżanki, okruchy po cieście, krople na szybie. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa Evana. Z takimi przekonaniami możesz mieć problemy... Może. Ale czasem prawda była ważniejsza niż spokój. A sprawiedliwość — ważniejsza niż bezpieczeństwo.
Zapiął płaszcz i wyszedł na ulicę. Londyn pachniał mokrym kamieniem i starą magią. I choć w jego cieniu kryło się wiele ciemnych spraw, on wciąż wierzył, że świat można zmienić — choćby po kawałku.
Jeszcze nie wiedział, że pewnego dnia zapuka do niego Zakon Feniksa. Ale był już gotów na to, co miało nadejść.
W rogu przy oknie, gdzieś w głębi lokalu, siedział Alistair Anderson. Miał przed sobą filiżankę kawy z mlekiem — swojej ulubionej, w której była dokładnie jedna łyżeczka cukru, nie mniej, nie więcej. Obok leżał nieduży talerzyk z kawałkiem jasnego ciasta — zwykłego, bez nadzienia, bez czarów, bez niespodzianek. Tego dnia nie miał ochoty na nic skomplikowanego. Potrzebował prostoty, spokoju, czegoś niezmiennego w świecie, który zdawał się coraz bardziej kruszeć u podstaw.
Kawiarenka Nory Figg była jednym z tych miejsc, których nie znajdowało się na mapach, ale które znali wszyscy. Niewielka, urządzona z ciepłą niedbałością, kilka zmęczonych krzeseł, które skrzypiały, jakby opowiadały własne historie. A jednak miała coś, czego brakowało marmurowym salom Ministerstwa: domowy zapach, aurę zaufania, wspomnienie lepszych czasów.
Alistair był tu częstym gościem. Nie codziennie, ale wystarczająco często, by Nora wiedziała już bez pytania, co dla niego przygotować. Tego popołudnia nie rozmawiali. Wystarczyło jedno kiwnięcie głową i kawa pojawiła się na stole, zaraz potem ciasto. Alistair westchnął cicho i spojrzał przez szybę, za którą przemykali czarodzieje pod parasolami, pochylając głowy, jakby bali się, że deszcz wypłucze im z włosów resztki magii.
W Ministerstwie dzień był długi. Znów musiał siedzieć zbyt długo nad raportami, które nie mówiły wszystkiego. Papiery — jak zawsze — mówiły tylko tyle, ile powinny. A czasem nawet mniej. I choć nie mógł o tym nikomu powiedzieć, coś mu coraz bardziej doskwierało. Coś, co czuł jak drobny kamień w bucie — zbyt mały, by zatrzymać, zbyt uparty, by zignorować.
Zamieszał kawę, chociaż cukier dawno się rozpuścił, i dopił resztę jednym łykiem. Myśli wciąż krążyły wokół wydarzeń z ostatnich tygodni i miesięcy — marszu, krzyków, spojrzeń, które przypominały nienawiść ubraną w szaty prawa. Zbyt wielu czarodziejów uznawało, że to, co legalne, musi być sprawiedliwe. A on nie był już tego taki pewien.
Drzwi kawiarenki otworzyły się z brzdękiem i Alistair uniósł wzrok, jakby wyrwany z zamyślenia. Do środka wszedł mężczyzna w granatowym płaszczu, z rozczochranymi włosami i gazetą pod pachą, z której wystawała różdżka. Twarz znajoma, jeszcze młoda, ale już trochę poszarzała od pracy i nadmiaru kawy. Evan Muldoon — jego znajomy z czasów Hogwartu, a dziś dziennikarz Proroka Codziennego, jeden z tych, którzy mieli pióro ostrzejsze niż różdżka.
— No, nie wierzę! Anderson w kawiarni, w godzinach niemalże dziennych? — rzucił z szerokim uśmiechem, otrzepując mokry płaszcz i przysiadając się bez pytania. — Świat się kończy, czy to tylko kryzys egzystencjalny?
Alistair uśmiechnął się słabo.
— Nie wiem, Evan. Może jedno i drugie. Ale kawa dobra, więc jeszcze nie czas na koniec świata.
— Zawsze ta sama? Z mlekiem i jedną łyżeczką? — Dziennikarz zlustrował filiżankę. — Przewidywalność cię kiedyś zgubi, stary przyjacielu.
— Może. Ale nie dziś.
Rozmowa dopiero się zaczynała.
— Masz chwilę? — zapytał Evan, stawiając swoją kawę (czarną, mocną, bez zbędnych sentymentów) na stole. Zrzucił gazetę na krzesło obok, rozpiął płaszcz i z westchnieniem przeciągnął dłonią po włosach. — Mam dziś dość ludzi. Jakichkolwiek. Nawet siebie.
— Słodko się zaczyna — rzucił Alistair z półuśmiechem. — Coś się stało?
— Nic konkretnego. Mnóstwo rzeczy, które w całości tworzą niezłe bagno. Ministerstwo oświadcza jedno, a robi drugie. Mamy nie pisać o pewnych „zebraniach”, ale w tym samym czasie dostaję notkę, że jakiś dzieciak półkrwi zniknął z dzielnicy portowej i nikt nie kiwnął różdżką. — Evan pociągnął łyk kawy i pokręcił głową. — Nieważne. Sam rozumiesz.
Anderson skinął głową. Rozumiał aż za dobrze.
— A u ciebie? Nadal w tym samym departamencie? — Dziennikarz zerknął na niego z ukosa. — Podejrzewam, że nie możesz powiedzieć za wiele.
— I podejrzewasz słusznie. — Ton Alistaira był spokojny, ale stanowczy. — Dużo pracy. Papierów więcej niż ludzi. Ludzi mniej niż zaufania.
Evan parsknął śmiechem.
— To powinno trafić do mojej rubryki cytatów. „Mniej ludzi niż zaufania”. Zgoda, przypiszę cię.
— Nie musisz. I tak nikt nie uwierzy, że to powiedział funkcjonariusz Ministerstwa. — Anderson dopił resztkę swojej kawy. — A propos rubryk... masz już temat na przyszły tydzień?
Evan wzruszył ramionami.
— Szukam. Prawdziwych sensacji nie ma, a ludzi męczą już historie o gruczołach czyszczących się automatycznie. Myślałem, żeby zrobić coś o różdżkach z Czerwonego Lasu, ale temat śliski — handlarze niechętni mediom, a jeden z nich groził mi, że zamieni mnie w parasolkę.
— To może... — Alistair zawahał się, lecz w końcu dokończył. — Może powinieneś napisać coś o sytuacji mugolaków. Nie o polityce, ale o ludziach. Jak są traktowani. Jak się ich spycha na margines. Jak się ich ignoruje — dopóki coś się nie wydarzy.
Cisza trwała kilka sekund. Evan powoli odstawił filiżankę.
— Mówisz poważnie?
— Mówię.
— Wiesz, że to temat z gatunku „tykaj sobie sam zegarku”, prawda? Ruszysz go, a nagle się okaże, że nie masz miejsca w redakcji, a twoja różdżka ma wybuchową skazę.
Alistair oparł się na przedramionach, spojrzał rozmówcy prosto w oczy.
— Wiem. Ale wciąż uważam, że warto.
Evan zamruczał coś pod nosem i przez chwilę zdawał się myśleć.
— Co cię tak wzięło? Nie przypominam sobie, żebyś w szkole był jakoś specjalnie zaangażowany w te sprawy.
— Bo nie byłem. Ale teraz widzę więcej.
Znów ta cisza. Tym razem cięższa.
— Byłeś na Marszu, prawda? — spytał w końcu Evan, już bez ironii.
— Byłem — przytaknął Alistair krótko. — Stałem z boku. Miałem nie interweniować. Obserwować. Ale nie da się po prostu patrzeć, kiedy ludzie w szatach urzędowych rzucają zaklęcia w dzieci, bo trzymają plakaty.
— Dzieci?
— Najmłodszy miał może dziesięć lat. Nosił broszkę z hasłem „Czarodzieje rodzą się wszędzie”. Ktoś uznał, że to prowokacja.
Evan oparł się o oparcie krzesła i przymknął oczy. Przez jego twarz przemknął cień, coś pomiędzy żalem a rezygnacją.
— Więc o tym chcesz, żebym pisał?
— Chciałbym, żeby ktoś pisał. Żeby ktoś powiedział: „To nie jest normalne. To nie powinno przechodzić bez echa.”
Evan otworzył oczy i spojrzał na niego z lekkim przekąsem.
— Z takimi poglądami, Alistair, wkrótce zostaniesz poetą albo bezrobotnym.
Anderson uniósł brew.
— A może jednym i drugim?
Obaj się uśmiechnęli, ale w uśmiechu Evana było coś, co niepokoiło — jakby widział już takich jak Alistair, młodych ludzi z płonącym sercem, których system przeżuł i wypluł.
Jeszcze nie wiedzieli, że najważniejsza część rozmowy dopiero miała nadejść.
— Wiesz... — zaczął Evan, kręcąc filiżanką na spodeczku. — Gdy o tym wszystkim mówisz, przypomina mi się jeden człowiek, który też chciał „zrobić różnicę”. Nobby Leach. Pamiętasz?
Alistair milczał przez chwilę. Oczywiście, że pamiętał.
— Minister Magii zmarły nie tak dawno temu. Mugolak. — powiedział w końcu. — I chyba ostatni, jeśli dobrze pójdzie naszym przeciwnikom.
— Albo jeśli dobrze pójdzie jemu — mruknął Evan. — Niepełna kadencja, a potem dziwna choroba, zniknięcie z życia publicznego i oficjalne milczenie. Do dziś nie wiadomo, co go właściwie dopadło.
— Nie choroba go pokonała — odpowiedział cicho Alistair. — Tylko system.
Dziennikarz zmarszczył brwi.
— Znasz wersję oficjalną?
— Znam. I nie kupuję jej.
Evan spojrzał na niego uważnie, po czym westchnął.
— Leach miał swoje za uszami. Mówiło się, że mieszał się w mugolskie sprawy. Że ingerował w mecze piłki nożnej — podobno finał World Cup w 66-tym to była jego sprawka. Anglia wygrywa, mugole szczęśliwi, czarodzieje mają ciszę na Pokątnej.
— Słyszałem tę teorię. Ale nie ma żadnych dowodów — odparł Alistair spokojnie. — To tylko pogłoska. I to wygodna.
— Być może. Ale był też mówiony o tym, że zdradzał żonę. Że miał nielegalne kontakty z politykami spoza świata czarodziejów. I że był... zbyt łasy na poparcie środowisk mugolskich.
— I znowu — żadnych dowodów. — Głos Alistaira nabrał twardości. — Tylko szeptane insynuacje, rzucane po korytarzach przez tych, którzy nie mogli znieść, że w fotelu ministra siedzi ktoś „nieczysty”.
Evan zmrużył oczy.
— Bronisz go?
— Nie ślepo. Ale nie dam się wciągnąć w powtarzanie bredni. Uważam, że był uczciwym człowiekiem, który wierzył, że da się coś zmienić. Że można traktować wszystkich czarodziejów równo — niezależnie od krwi.
Dziennikarz wyprostował się na krześle i wbił wzrok w szybę, za którą przemykały sylwetki przechodniów.
— Uczciwość nie chroni przed polityką. A krew — jak sam powiedziałeś — przesądziła.
— I to jest właśnie problem. — Alistair zacisnął dłonie. — Nobby Leach nie przegrał, bo był złym ministrem. Przegrał, bo urodził się w „niewłaściwej” rodzinie. To powinno nas wszystkich zawstydzać.
— A może po prostu był naiwny. — Evan spojrzał na niego znów. — Może wierzył, że system da się zmienić od środka. Ale system to bagno, Alistair. Albo się w nim taplasz, albo cię wciąga.
Anderson spuścił wzrok na pusty talerzyk po cieście.
— Może. Ale ktoś musi spróbować. Bo jeśli nie my, to kto?
Zamilkli. Z zewnątrz dobiegał gwar ulicy, stłumiony przez szybę i zasłony. Świat toczył się dalej — nieświadomy, że w duszach niektórych czarodziejów zaczynało rodzić się coś niebezpiecznego: świadomość.
Po chwili to Evan przerwał ciszę.
— Wiesz, że z takimi przekonaniami możesz mieć problemy. Gadasz tak publicznie, a wkrótce ktoś cię zgłosi do komisji etyki. Albo gorzej — do kogoś mniej formalnego.
— Wiem. — Alistair spojrzał mu w oczy. — Ale nie mogę milczeć. Już nie.
Evan pokręcił głową, ale bez złości. Raczej z troską.
— Uważaj na siebie. Znasz reguły gry, a mimo to idziesz pod prąd. Skończysz w lochu albo w legendzie. — Uśmiechnął się półgębkiem. — Chociaż... może jedno i drugie?
Alistair nie odpowiedział. Ale w jego oczach pojawił się ten sam błysk, który miał wtedy, gdy jako uczeń Hogwartu po raz pierwszy postawił się prefektowi Slytherinu, który dręczył młodszych. To nie był bunt dla samego buntu. To był głos sumienia, którego nie dało się już uciszyć.
Zegar w kawiarni tykał cicho, jakby odliczał ostatnie sekundy tej rozmowy. Za oknem deszcz przestał padać, a wilgotna mgła powoli zaczynała opadać na bruk Pokątnej, rozmywając kontury witryn i latarni. Światło na zewnątrz było przygaszone — złote, jakby zmęczone dniem.
Evan dopił swoją kawę i skrzywił się lekko.
— Zimna. Tak samo jak nasze czasy.
Alistair tylko kiwnął głową. Nie miał już nic więcej do dodania. Powiedział wystarczająco dużo — może nawet za dużo.
— Zgarnę tę gazetę i znikam. — Dziennikarz wstał, otrzepał płaszcz i sięgnął po notes, który wcześniej położył na stole. — I tak redakcja się dziwi, gdzie się szlajam po godzinach.
— Jak zawsze powiesz, że miałeś spotkanie z informacją poufną.
— Albo z kawą i sumieniem — mruknął z uśmiechem. — Choć w twoim przypadku bardziej z etyką niż z przeciekami.
Spojrzeli na siebie z lekkim rozbawieniem, ale w ich oczach była też szczerość — taka, która nie potrzebuje potwierdzenia. Nie zgadzali się w wielu sprawach. Mieli inne podejście do świata, inne cele, inne metody. A jednak ich przyjaźń, osadzona jeszcze w czasach szkolnych, przetrwała do teraz i przetrwała również tę rozmowę.
— Uważaj na siebie, Ali — powiedział Evan, ruszając w stronę drzwi. — I nie próbuj nikogo zbawiać w pojedynkę. To rzadko kończy się dobrze.
— A ty uważaj, komu sprzedajesz prawdę. — Alistair uśmiechnął się blado. — Nie każdy, kto ją przeczyta, będzie gotów ją unieść.
Drzwi z trzaskiem zamknęły się za dziennikarzem. Po chwili zniknął za rogiem, zostawiając po sobie tylko wilgotne ślady butów na posadzce.
Alistair został jeszcze przez chwilę. Nie spieszył się. Spojrzał na puste filiżanki, okruchy po cieście, krople na szybie. W głowie wciąż dźwięczały mu słowa Evana. Z takimi przekonaniami możesz mieć problemy... Może. Ale czasem prawda była ważniejsza niż spokój. A sprawiedliwość — ważniejsza niż bezpieczeństwo.
Zapiął płaszcz i wyszedł na ulicę. Londyn pachniał mokrym kamieniem i starą magią. I choć w jego cieniu kryło się wiele ciemnych spraw, on wciąż wierzył, że świat można zmienić — choćby po kawałku.
Jeszcze nie wiedział, że pewnego dnia zapuka do niego Zakon Feniksa. Ale był już gotów na to, co miało nadejść.