Szli wolno. Rozmowa, którą prowadzili, była z rodzaju tych, które nie potrzebują puenty.
– ...a mimo to nie wiem, czy bardziej zachwyca mnie rytm, czy ten jeden obraz – mówił cicho Cassian, spoglądając na mijane gobeliny bez większego zainteresowania. – „L'ombre des feuilles sur ton visage.” Sam rozumiesz. Wystarczył jeden wers, i całe to... wieczorne zmęczenie zaczęło przypominać poezję.
U boku Martin, jak zawsze bardziej obecny niż obecny. Dwóch chłopaków z Ravenclawu – może nieprzypadkowo stąpających obok siebie przez tyle lat – różniło się pod wieloma względami, ale rozmowa między nimi nigdy nie wymagała żadnej przysięgi. Wystarczyło wspólne milczenie, które nie uwierało.
Z zamyślenia wyrwał ich tupot. Dziewczyna – trzeci albo czwarty rok – rudowłosa, w szkolnym swetrze, trochę za dużym jak na nią.
– Hej… Jesteś Cassian, prawda? Prefekt? – zapytała zadyszana, ale bez strachu.
Cassian skinął głową, nie zatrzymując się.
– Bo… ktoś coś znowu zrobił w tej łazience na drugim piętrze. Dziewczyny mówią, że drzwi się same zamykają i że znowu... coś kapie z sufitu. Ktoś pewnie się bawi zaklęciami, ale…
Urwała, patrząc na niego z niepokojem.
– ...dziwnie tam jest.
Nie było w tym nic dramatycznego – bardziej niepokój znudzonych uczennic niż realne zagrożenie. Ale Cassian i tak przytaknął. Takie było jego zadanie, a może coś więcej — chęć zachowania porządku, którego potrzebował bardziej dla siebie niż dla innych.
– Jasne. Dobrze, że mówisz. Wróć już do dormitorium, sprawdzimy to.
Odwrócił się w stronę towarzysza i, nie chcąc przerywać rozmowy ani zostawiać jej bez odpowiedzi, rzucił tonem lekkim, niemal żartobliwym:
– Pójdziesz ze mną, Martinie? To na pewno nic poważnego, a my dokończymy rozmowę.
Nie przyspieszyli kroku. Nie musieli. Hogwart znał ich rytm i nie wymagał pośpiechu — nie od tych dwóch, co nigdy nie szukali centrum sceny.
Toaleta na drugim piętrze znajdowała się w jednym z mniej uczęszczanych skrzydeł. Drzwi do niej wydawały się zawsze zbyt ciężkie, a światło w korytarzu przed nią było dziwnie przytłumione — nie przez mrok, ale przez barwę: zgaszoną, jakby filtrowaną przez stare wspomnienie.
Zatrzymali się kilka kroków od wejścia.
Cisza.
Nie ta przyjemna, wypełniona obecnością kogoś, kto rozumie — ale ta gęsta, napięta, którą można było niemal dotknąć. I wtedy…
…coś. Dźwięk.
Nie od razu oczywisty. Początkowo przypominał szmer wody w rurach, echo kropli spadającej gdzieś z wysoka. Ale rytm nie był fizyczny. Był zbyt ludzki. Zbyt bliski. Nienaturalnie rozedrgany.
Płacz.
Cichy. Wysoki. Jakby należał do kogoś, kto już dawno przestał mieć ciało, ale nie pozbył się bólu.
Cassian przekrzywił lekko głowę. Usta miał zaciśnięte, brew ledwie drgnęła. Gdy odezwał się, głos zabrzmiał miękko — jakby nie chciał przestraszyć tego, co słyszeli.
– Też to słyszałeś?