— 25 marca 1972 —
Posiadłość Yaxleyów w trakcie przyjęcia urodzinowego — ogród
Leander Yaxley & Loretta Lestrange
Usłyszał niegdyś – pomiędzy łapczywymi pocałunkami składanymi na ustach kochanka, którego twarzy, ani imienia dziś przywołać z pamięci nie potrafił – że jego oczy przypominają niebo; czyste i błękitne, jak bezchmurny poranek w lipcu. Teraz, gdy prowadził Lorettę zatapiając półksiężyce paznokci w alabastrze jej skóry, jego oczy również przypominało niebo, tym razem jednak zasnute było popielatymi nimbostratusami, zwiastującymi opady gorzkich słów.
Zaprowadził dziewczynę na werandę. Początkowo chciał rozmówić się z nią właśnie tam, jednakże widok uchylonych okien skutecznie odwiódł go od tego pomysłu. Nie chciał bowiem, aby rodzina, a przede wszystkim matka, podsłuchiwała co miał Loretcie do powiedzenia. Dość już wtrącali się w jego sprawy.
Przerzucił więc czarownicę przez ramię i zaniósł ją w dół, ku usypanej żwirem ścieżce, ciągnącej się wstęgą wśród obsypanych świeżą zielenią krzewów. Próżno było doszukiwać się w nim jednak troski; nie chciał marnować czasu na obcas zatopiony w butwiejących deskach schodów.
— Jesteś z siebie zadowolona, Lori? — zapytał wreszcie, gdy oddalili się nieco od domostwa, na bezpieczną – jego zdaniem – odległość. Wyjął z kieszeni zdobioną papierośnicę, podarek otrzymany niegdyś od kobiety o zasobnym skarbu i z mężem, który rzadko bywał w domu. Krótki romans sprzed lat, zanim na dobre nie postanowił związać się z Lorettą. Nigdy nie krył się z pochodzeniem papierośnicy; wyciągał ją za każdym razem, gdy panna Lestrange zachowywała się inaczej, niżby sobie tego życzył, jakby chciał jej przypomnieć, że nie jest jedyną opcją w jego życiu.
— Nawet moja matka zasugerowała, że twój ubiór jest niestosowny — dodał, odpalając papierosa.
Ona go kiedyś wykończy.