11.12.2022, 23:06 ✶
Furtka zaskrzypiała ostrzegawczo. Mimo, że dźwięk nie był głośny, w cmentarnej ciszy zabrzmiał wyraźnie nieprzyjemnie, jakby ostrzegał wchodzącego, że powinien zachować należyty szacunek wobec spoczywających pod ziemią. Siedzący na jednym ze starych, skarłowaciałych drzew ciemny ptak z krzykiem poderwał się do lotu. Patrick drgnął, spoglądając w jego stronę. Zmarszczył ciemne brwi tak samo jak ptak zaskoczony hałasem, który spowodował.
Głupawy uśmiech, zbyt wesoły by mógł być szczery, ale tak twardo przyklejony do jego twarzy tego dnia, ustąpił miejsca głębokiemu zamyśleniu. Bywały takie święta, które dla jednych oznaczały czas zabawy i nadzieję na przyszłość, a dla innych nierozerwalnie łączyły się ze śmiercią i tajemnicą. To było jedno z takich świąt. Steward nigdy nie zbierał jajek podczas Ostary, bo od kiedy tylko pamiętał, odwiedzał tego dnia grób swoich rodziców.
To nie tak, że ten dzień był dla niego szczególnie przykry. Prędzej był dniem zadumy. Czasem, w którym należało zmierzyć się z samym sobą i tym, kim się naprawdę było. A on bardzo długo, nie miał pojęcia, kim naprawdę był. Nawet teraz bywały momenty, w których się nad tym zastanawiał.
Chociaż dziadkowie Patricka bardzo go kochali, w ich zachowaniu pojawiała się osobliwa dychotomia, gdy jako dziecko próbował pytać o mamę i tatę. Dziadek wyraźnie unikał rozmów. Ilekroć pojawiał się ich temat, zawsze wyglądał na rozdrażnionego, zawsze też wychodził wtedy z pokoju, nieskory do wypowiedzenia o zmarłych choćby jednego zdania. W domu nie było również żadnego ich zdjęcia. Nie tylko, nie zdobiły ścian, ale nie było ich nawet w rodzinnym albumie Bletcheyów. Jakby dziadkowie nigdy nie mieli córki, która wyszła za mąż za ojca Patricka a potem wyjechała razem z nim za granicę.
Ale tego jednego dnia w roku, podczas wizyty na cmentarzu babcia zawsze dużo opowiadała o córce i jej mężu. Rysowała wnukowi obraz dobrych, dzielnych ludzi, których okoliczności zmusiły do wyjazdu za granicę. Zawsze podkreślała, że bardzo go kochali, że chcieli tylko by żył w lepszym świecie niż oni, że to wszystko było dla większego dobra.
Patrick szedł ścieżką. Potknął się o jakiś wystający konar. Uśmiechnął kwaśno pod nosem. Patrząc na to, jakiego pecha miał dzisiejszego dnia, potknięcie przyjął dość niedbale, jak coś zupełnie naturalnego. Tylko mocniej zacisnął ręce na niesionych przez siebie dwóch, pojedynczych różach. Kolec jednej z nich wbił mu się w palec. Syknął skonsternowany, znowu zrzucając własną nieuwagę na karb towarzyszącego mu tego dnia pecha.
O tym, dlaczego właściwie jego rodzice zginęli i dlaczego ich śmierć (oraz życie) było owiane taką tajemnicą, dowiedział się na miesiąc przed tym, jak wyjechał do Hogwartu. To był nudny, dość ciepły sierpień a on najpierw przypadkiem coś podsłuchał, potem (już nie takim przypadkiem) przeczytał list, który znalazł w gabinecie wuja. Prawda nie przyniosła mu wybawienia, ale wywołała jeszcze większe zamieszanie w głowie.
Steward przystanął. Zapatrzył się na wbity w palec ułamany kolec. Dość ostrożnie usunął go a potem przyłożył palec do ust by zatamować krwawienie. Wreszcie, gdy udało mu się doprowadzić do względnego porządku ruszył w stronę grobu rodziców.
Głupawy uśmiech, zbyt wesoły by mógł być szczery, ale tak twardo przyklejony do jego twarzy tego dnia, ustąpił miejsca głębokiemu zamyśleniu. Bywały takie święta, które dla jednych oznaczały czas zabawy i nadzieję na przyszłość, a dla innych nierozerwalnie łączyły się ze śmiercią i tajemnicą. To było jedno z takich świąt. Steward nigdy nie zbierał jajek podczas Ostary, bo od kiedy tylko pamiętał, odwiedzał tego dnia grób swoich rodziców.
To nie tak, że ten dzień był dla niego szczególnie przykry. Prędzej był dniem zadumy. Czasem, w którym należało zmierzyć się z samym sobą i tym, kim się naprawdę było. A on bardzo długo, nie miał pojęcia, kim naprawdę był. Nawet teraz bywały momenty, w których się nad tym zastanawiał.
Chociaż dziadkowie Patricka bardzo go kochali, w ich zachowaniu pojawiała się osobliwa dychotomia, gdy jako dziecko próbował pytać o mamę i tatę. Dziadek wyraźnie unikał rozmów. Ilekroć pojawiał się ich temat, zawsze wyglądał na rozdrażnionego, zawsze też wychodził wtedy z pokoju, nieskory do wypowiedzenia o zmarłych choćby jednego zdania. W domu nie było również żadnego ich zdjęcia. Nie tylko, nie zdobiły ścian, ale nie było ich nawet w rodzinnym albumie Bletcheyów. Jakby dziadkowie nigdy nie mieli córki, która wyszła za mąż za ojca Patricka a potem wyjechała razem z nim za granicę.
Ale tego jednego dnia w roku, podczas wizyty na cmentarzu babcia zawsze dużo opowiadała o córce i jej mężu. Rysowała wnukowi obraz dobrych, dzielnych ludzi, których okoliczności zmusiły do wyjazdu za granicę. Zawsze podkreślała, że bardzo go kochali, że chcieli tylko by żył w lepszym świecie niż oni, że to wszystko było dla większego dobra.
Patrick szedł ścieżką. Potknął się o jakiś wystający konar. Uśmiechnął kwaśno pod nosem. Patrząc na to, jakiego pecha miał dzisiejszego dnia, potknięcie przyjął dość niedbale, jak coś zupełnie naturalnego. Tylko mocniej zacisnął ręce na niesionych przez siebie dwóch, pojedynczych różach. Kolec jednej z nich wbił mu się w palec. Syknął skonsternowany, znowu zrzucając własną nieuwagę na karb towarzyszącego mu tego dnia pecha.
O tym, dlaczego właściwie jego rodzice zginęli i dlaczego ich śmierć (oraz życie) było owiane taką tajemnicą, dowiedział się na miesiąc przed tym, jak wyjechał do Hogwartu. To był nudny, dość ciepły sierpień a on najpierw przypadkiem coś podsłuchał, potem (już nie takim przypadkiem) przeczytał list, który znalazł w gabinecie wuja. Prawda nie przyniosła mu wybawienia, ale wywołała jeszcze większe zamieszanie w głowie.
Steward przystanął. Zapatrzył się na wbity w palec ułamany kolec. Dość ostrożnie usunął go a potem przyłożył palec do ust by zatamować krwawienie. Wreszcie, gdy udało mu się doprowadzić do względnego porządku ruszył w stronę grobu rodziców.