16.12.2022, 14:08 ✶
24.12.1970 ; Hogsmeade
Śnieg sypał już kolejny dzień, ukrywając pod gęstym, białym puchem brzydotę pozbawionego liści krajobrazu. Zima nie była nigdy litościwa, ale w tym roku miała osiągnąć swoje apogeum. Osiemnasty listopada tego roku był dniem pamiętnym, nie tylko dla dzieci zrodzonych ze związku czarodziejów i zwykłych, brudnych mugoli, ale także dla tych, którzy w nadciągającej ciemności widzieli odrodzenie. Poprzez krew, przemoc i śmierć, ale przecież żadne zmiany nie nadchodzą powoli, zwłaszcza gdy konflikty narastają od dłuższego czasu. Ileż to razy on sam miał przyjemność spotkać brudnych mugoli, aby stwierdzić, że nie nadają się aby żyć w tym świecie? Że nie powinni być tymi dla których czarodziejski świat nie istnieje? Mając nieograniczone moce, magię pulsującą w żyłach, mieli niczym szczury ukrywać się przed zwykłymi robakami? Cóż za niedorzeczność. Zanim jednak można było mówić o reformach, należało pozbyć się sympatyków mugoli, szlam czy innych zdrajców krwi, uważał, że dla przykładu winni zawisnąć na ulicach, aby odstraszyć potencjalnych bohaterów, którzy to byli pierwsi aby stawać przeciwko czystej krwi, prawom oraz obyczajom, żeby tylko bronić tych, którzy na obronę nie zasługiwali w żadnym razie.
Corvus nie należał do osób, które otwarcie przyznawały się do swoich wizji świata, był przecież znany, musiał zachować anonimowość w pałających nienawiścią przekonaniach, ale jednocześnie wiele oddał już sprawie samozwańczego Lorda, którego idee były mu bliskie. Nie przepadał za byciem na wezwanie przez kogokolwiek, ale jak na razie opłaciło mu się zainteresowanie tematem. Jako wpływowa ikona miał dostęp tam, gdzie nie każdy mógł się dostać. Mógł przekonywać do pewnych zmian, otrzymywać informacje z zamkniętych bankietów a także donieść swemu liderowi o tym, które rodziny uznawane za oddane czystości krwi, jednak popierają szlamy, a nawet starają się im pomóc w czasach, które stały się niebezpieczne. Już pod koniec listopada zasłużył na swój Mroczny Znak, ukrywany jednak skrupulatnie pod bandażem. Teraz było zimno, nosił długie płaszcze, koszule z zawsze zapiętymi mankietami, ale w przyszłości musiał dowiedzieć się jak maskować swoją przynależność, bo chociaż Znak był wyróżnieniem, w jego przypadku ważne było utrzymanie bardzo delikatnej gry pozorów, której nie chciał zaprzepaścić jakimś idiotycznym zapomnieniem o tym, aby zakryć swoje przedramię.
Do Hogsmeade dostał się dzięki teleportacji, ubrany jak typowy Śmierciożerca, z maską zasłaniającą twarz. Na bladych dłoniach znajdowały się skórzane rękawiczki, w jednej z rąk zaś różdżka, której nie był właścicielem, a która wyrwana została z dłoni pewnej drobnej czarownicy. Rzucanie jakichkolwiek niebezpiecznych zaklęć, mogących połączyć go z atakiem było ryzykowne, a przecież już zadbał o odpowiednie alibi - oto wynajął wcześniej pokój w Trzech Miotłach, gdzie jeszcze rano pokazał się kilku osobom zanim udał się do swojego aktualnego miejsca odpoczynku, narzekając na zimno i na fakt, że święta w tym roku wypadają tak niefortunnie, że akurat jest w trasie aby właśnie w Hogsmeade spotkać jednego z młodych artystów. Dał się poznać jako osoba towarzyska, skupiona na sztuce, nie zaś jako pałający nienawiścią fanatyk, jakim bez wątpienia był.
Niedługo przed wskazaną godziną pojawił się przed domem Szlamojebcy, jak głosił już nakreślony na drzwiach napis krzywym pismem. Cóż, mógł wybrać lepiej kogo zaprasza do łóżka, ale skoro najwyraźniej myślał tylko dolnymi partiami, musiał zapłacić za swój błąd. Z czarnego rękawa wysunęła się różdżka, a potem padło zaklęcie.
— Incendio — tyle wystarczyło aby dom zaczął się palić, a w te płomienie sam Corvus mógł wrzucić i już niepotrzebną, pożyczoną różdżkę. Z wnętrza domu dobiegły krzyki, nie dbał jednak o nie, wiedział, że zanim przyszedł już ktoś zadbał aby nikt tego domostwa nie opuścił, domu na skraju magicznej wioski, która zapewne wpadła już w paranoję widząc na niebie symbol oznaczający Śmierciożerców. De Rune zniknął, zostawiając po sobie jedynie ten budynek do którego zbliżali się bardziej odważni z obecnych tu czarodziejów.
Sam przeniósł się pod Trzy Miotły, aby już przebrany w zwykły dla siebie czarny płaszcz zejść na dół po krzywych schodach, wysłużonych przez czas. Udawał zaskoczenie, a może nawet i strach, przyglądając się ludziom, którzy ewidentnie byli w szoku.
Chyba ktoś przeżył, zmroziło go do cna, zaatakowało gniewem i na ledwie sekundę wybiło z zachowania swojej roli. Natychmiast jednak ruszył za resztą, brnąc w śniegu, aby dowiedzieć się kto taki miał czelność przeżyć atak i czy przypadkiem nie jest to rzeczony szlamojebca, co byłoby doprawdy przykrą informacją. Rozejrzał się czujnie, przybierając zmartwiony wyraz twarzy, kiedy złapał za nadgarstek pierwszą osobę z brzegu, patrząc na nią przenikliwymi niebieskimi oczami.
— Ktoś przeżył? Jest gdzieś tutaj? Potrzebuje pomocy? — wyrzucił z siebie niczym zmartwiony takim obrotem spraw Samarytanin, podczas gdy w jego wnętrzu kotłowały się jadowite węże. Wskazano mu kierunek, gdzie też ruszył, dzierżąc swoją różdżkę, mijając ludzi którzy nie wiedzieli sami co mają ze sobą zrobić. Uciekali, panikowali, inni starali się ugasić budynek czy rozgonić znak, ale ten chaos…ten chaos, który pachniał spalonym drewnem, strachem oraz nieporadnością, był ucztą dla zmysłów. Już rozumiał czemu mordercy wracają na miejsce swoich zbrodni, nie dało się opisać słowami jak przyjemne było to uczucie. Zanim jednak dotarł do ofiary, ktoś inny go rozproszył pojawiając się znikąd. Jakaś starsza wiedźma zaczepiła jego osobę, łapiąc za rękaw, mamrocząc coś o…dzieciach? Synu? Była chyba aż zbyt skupiona na swoim własnym szoku, albo była matką ofiary. Nie miał dla niej żadnego współczucia, musiał jednak wykręcić się z jej towarzystwa sprawnie, nie wzbudzając przy tym podejrzeń swoją obojętnością na losy tejże kobiety.
And when you kill a man, you're a murderer;
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.