• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 … 10 11 12 13 14 Dalej »
[ 24.12.1970, Hogsmeade ] Niezapomniane święta — Mackenzie & Corvus

[ 24.12.1970, Hogsmeade ] Niezapomniane święta — Mackenzie & Corvus
Widmo
It’s amateurs like you who give kidnapping a bad name.
Widok był to zupełnie niebanalny; błękitne oczy kontrastowały z ciemnym brązem nieco niesfornych włosów, zaskakująco jednak pasując do bladej, pozbawionej wszelkich znamion skóry, która to nadawała postaci nadchodzącego czarownika antycznego rytu. Natura obdarzyła go wysokimi, ostrymi kośćmi policzkowymi i tym spojrzeniem, które mogło wsiąknąć w najgłębsze zakamarki duszy, ale i słusznym wzrostem 185 centymetrów. Nie uśmiechał się zbyt często, ani nie zabierał głosu jeśli nie musiał, ale gdy to robił, rozbrzmiewał pieszczący ucho baryton. Zapach także zostawiał po sobie pamiątkę; kawa oraz wanilia długo jeszcze tańczyły z drzewnym aromatem przywodzącym na myśl sosnowy las, gdy mężczyzna zdążył już odejść, owinąwszy się pierwszą nutą jaką była paczula wraz z ulotną wonią heliotropu.

Corvus M. de Rune
#1
16.12.2022, 14:08  ✶  

24.12.1970 ; Hogsmeade



Śnieg sypał już kolejny dzień, ukrywając pod gęstym, białym puchem brzydotę pozbawionego liści krajobrazu. Zima nie była nigdy litościwa, ale w tym roku miała osiągnąć swoje apogeum. Osiemnasty listopada tego roku był dniem pamiętnym, nie tylko dla dzieci zrodzonych ze związku czarodziejów i zwykłych, brudnych mugoli, ale także dla tych, którzy w nadciągającej ciemności widzieli odrodzenie. Poprzez krew, przemoc i śmierć, ale przecież żadne zmiany nie nadchodzą powoli, zwłaszcza gdy konflikty narastają od dłuższego czasu. Ileż to razy on sam miał przyjemność spotkać brudnych mugoli, aby stwierdzić, że nie nadają się aby żyć w tym świecie? Że nie powinni być tymi dla których czarodziejski świat nie istnieje? Mając nieograniczone moce, magię pulsującą w żyłach, mieli niczym szczury ukrywać się przed zwykłymi robakami? Cóż za niedorzeczność. Zanim jednak można było mówić o reformach, należało pozbyć się sympatyków mugoli, szlam czy innych zdrajców krwi, uważał, że dla przykładu winni zawisnąć na ulicach, aby odstraszyć potencjalnych bohaterów, którzy to byli pierwsi aby stawać przeciwko czystej krwi, prawom oraz obyczajom, żeby tylko bronić tych, którzy na obronę nie zasługiwali w żadnym razie.
Corvus nie należał do osób, które otwarcie przyznawały się do swoich wizji świata, był przecież znany, musiał zachować anonimowość w pałających nienawiścią przekonaniach, ale jednocześnie wiele oddał już sprawie samozwańczego Lorda, którego idee były mu bliskie. Nie przepadał za byciem na wezwanie przez kogokolwiek, ale jak na razie opłaciło mu się zainteresowanie tematem. Jako wpływowa ikona miał dostęp tam, gdzie nie każdy mógł się dostać. Mógł przekonywać do pewnych zmian, otrzymywać informacje z zamkniętych bankietów a także donieść swemu liderowi o tym, które rodziny uznawane za oddane czystości krwi, jednak popierają szlamy, a nawet starają się im pomóc w czasach, które stały się niebezpieczne. Już pod koniec listopada zasłużył na swój Mroczny Znak, ukrywany jednak skrupulatnie pod bandażem. Teraz było zimno, nosił długie płaszcze, koszule z zawsze zapiętymi mankietami, ale w przyszłości musiał dowiedzieć się jak maskować swoją przynależność, bo chociaż Znak był wyróżnieniem, w jego przypadku ważne było utrzymanie bardzo delikatnej gry pozorów, której nie chciał zaprzepaścić jakimś idiotycznym zapomnieniem o tym, aby zakryć swoje przedramię.
Do Hogsmeade dostał się dzięki teleportacji, ubrany jak typowy Śmierciożerca, z maską zasłaniającą twarz. Na bladych dłoniach znajdowały się skórzane rękawiczki, w jednej z rąk zaś różdżka, której nie był właścicielem, a która wyrwana została z dłoni pewnej drobnej czarownicy. Rzucanie jakichkolwiek niebezpiecznych zaklęć, mogących połączyć go z atakiem było ryzykowne, a przecież już zadbał o odpowiednie alibi - oto wynajął wcześniej pokój w Trzech Miotłach, gdzie jeszcze rano pokazał się kilku osobom zanim udał się do swojego aktualnego miejsca odpoczynku, narzekając na zimno i na fakt, że święta w tym roku wypadają tak niefortunnie, że akurat jest w trasie aby właśnie w Hogsmeade spotkać jednego z młodych artystów. Dał się poznać jako osoba towarzyska, skupiona na sztuce, nie zaś jako pałający nienawiścią fanatyk, jakim bez wątpienia był.
Niedługo przed wskazaną godziną pojawił się przed domem Szlamojebcy, jak głosił już nakreślony na drzwiach napis krzywym pismem. Cóż, mógł wybrać lepiej kogo zaprasza do łóżka, ale skoro najwyraźniej myślał tylko dolnymi partiami, musiał zapłacić za swój błąd. Z czarnego rękawa wysunęła się różdżka, a potem padło zaklęcie.
— Incendio — tyle wystarczyło aby dom zaczął się palić, a w te płomienie sam Corvus mógł wrzucić i już niepotrzebną, pożyczoną różdżkę. Z wnętrza domu dobiegły krzyki, nie dbał jednak o nie, wiedział, że zanim przyszedł już ktoś zadbał aby nikt tego domostwa nie opuścił, domu na skraju magicznej wioski, która zapewne wpadła już w paranoję widząc na niebie symbol oznaczający Śmierciożerców. De Rune zniknął, zostawiając po sobie jedynie ten budynek do którego zbliżali się bardziej odważni z obecnych tu czarodziejów.
Sam przeniósł się pod Trzy Miotły, aby już przebrany w zwykły dla siebie czarny płaszcz zejść na dół po krzywych schodach, wysłużonych przez czas. Udawał zaskoczenie, a może nawet i strach, przyglądając się ludziom, którzy ewidentnie byli w szoku.
Chyba ktoś przeżył, zmroziło go do cna, zaatakowało gniewem i na ledwie sekundę wybiło z zachowania swojej roli. Natychmiast jednak ruszył za resztą, brnąc w śniegu, aby dowiedzieć się kto taki miał czelność przeżyć atak i czy przypadkiem nie jest to rzeczony szlamojebca, co byłoby doprawdy przykrą informacją. Rozejrzał się czujnie, przybierając zmartwiony wyraz twarzy, kiedy złapał za nadgarstek pierwszą osobę z brzegu, patrząc na nią przenikliwymi niebieskimi oczami.
— Ktoś przeżył? Jest gdzieś tutaj? Potrzebuje pomocy? — wyrzucił z siebie niczym zmartwiony takim obrotem spraw Samarytanin, podczas gdy w jego wnętrzu kotłowały się jadowite węże. Wskazano mu kierunek, gdzie też ruszył, dzierżąc swoją różdżkę, mijając ludzi którzy nie wiedzieli sami co mają ze sobą zrobić. Uciekali, panikowali, inni starali się ugasić budynek czy rozgonić znak, ale ten chaos…ten chaos, który pachniał spalonym drewnem, strachem oraz nieporadnością, był ucztą dla zmysłów. Już rozumiał czemu mordercy wracają na miejsce swoich zbrodni, nie dało się opisać słowami jak przyjemne było to uczucie. Zanim jednak dotarł do ofiary, ktoś inny go rozproszył pojawiając się znikąd. Jakaś starsza wiedźma zaczepiła jego osobę, łapiąc za rękaw, mamrocząc coś o…dzieciach? Synu? Była chyba aż zbyt skupiona na swoim własnym szoku, albo była matką ofiary. Nie miał dla niej żadnego współczucia, musiał jednak wykręcić się z jej towarzystwa sprawnie, nie wzbudzając przy tym podejrzeń swoją obojętnością na losy tejże kobiety.


And when you kill a man, you're a murderer;
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.
Miotlara
Jasne włosy, niebieskie oczy, niezbyt wysoki wzrost - około 166 cm, szczupła, wysportowana sylwetka. Mówi niezbyt głośno, rzadko patrzy komuś w oczy, a w tłumie nie mówi za wiele.

Mackenzie Greengrass
#2
16.12.2022, 14:41  ✶  
Źle posprzątałaś pokój. Usuń ten kurz spod łóżka.
Tak, mamo.
Ta choinka wygląda okropnie. Dlaczego jest taka kolorowa? Zmień kolor bombek, Mackenzie. Ten czerwony jest mało estetyczny. Zieleń. Tylko zieleń i srebro.
Tak, mamo.
Wysłałaś kartki świąteczne do dziadka, babci i wujka, Mackenzie?
Po co? I tak nigdy nie odpisują. Pewnie wyrzucają je na śmieci.
Mackenzie! Natychmiast wyślij kartki! Może ciebie nie obchodzi nasza rodzina, ale mnie tak!
Dobrze, mamo.

To były… zwykłe święta. Takie same jak poprzednie i jeszcze poprzednie oraz każde, które Mackenzie spędzała w domu matki w Hogsmeade. Pełne gorączkowego sprzątania, przygotowania dań, nie ruszania świątecznych potraw, bo to na święta, po których będą je dojadać przez tydzień, pretensji, ataków płaczu matki i jedynej przyjemnej części całego, przedświątecznego rozgardiaszu: dekorowania fasady domu, ogrodu i samego wnętrza świątecznymi roślinami. Mackenzie nie odczuwała więc świątecznej atmosfery, mimo tego, że Hogsmeade pośród śniegów wyglądało na miejsce iście z zimowej bajki.
W stosunku do poprzednich lat poprawiło się tylko jedno. Tym razem Mackenzie było stać na kupno dokładnie takiej choinki, o jakiej marzyła matka, perfum i jedwabnej sukni, które bardzo chciała dostać i przyniesienie do domu indyka, owoców i najdroższych ciast z cukierni, nie jak w poprzednich latach – kurczaka i najtańszej babki. Nie było już gorączkowego szacowania wydatków i zastanawiania się, na co mogą sobie pozwolić. Ścieżka kariery, której Olivia Greengrass tak bardzo nie popierała, okazała się opłacalna.
Wracała właśnie do domu, położonego na uboczu, z rośliną zwaną gwiazdą betlejemską pod pachą. Wypad po nią stanowił chwilę wytchnienia po gorączkowych przygotowaniach do świątecznej kolacji i przed samą, na pewno trudną kolacją. Czerwone kwiaty i zielone liście kwiatu, zabezpieczonego przed mrozem specjalnym zaklęciem, wyróżniały się już z daleka na tle bieli i czerni, bo niedawno zdążył zapaść zmrok. W półmroku doskonale widoczne były też jasne włosy Mackenzie, wymykające się spod ciemnej czapki.
Nie zdążyła jednak dojść do domu. Po drodze jej uwagę przyciągnęło bowiem coś innego.
Ogień.
Zatrzymała się na moment, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co się dzieje. Dopiero po chwili dotarło do niej, że domek ich najbliższych sąsiadów – też leżący nieco na uboczu – płonął. W środku mieszkał czarodziej półkrwi i jego niedawno poślubiona żona, kobieta z mugolskiej rodziny.
Mackenzie tak naprawdę nie była zwolenniczką mugoli. Byli dla niej postaciami z bajek: tymi chciwymi, chcącymi zdobyć magiczne moce, tymi głupimi, dającymi się oszukać czarodziejom, tymi okrutnymi, koniecznie chcącymi wsadzić kogoś na stos. Niezbyt ją interesowali i dlatego na pewno nie pasowałaby do szeregów Zakonu Feniksa, o którego istnieniu zresztą nie miała zielonego (ani żadnego innego) pojęcia. Ale nie była też na pewno zwolenniczką napadów (chociaż na razie nie wiedziała, że to napad) ani pożarów w swojej rodzinnej miejscowości. Poza tym znała Davida i Clarę, a chociaż się z nimi nie przyjaźniła, to patrzenie w drugą stronę, kiedy płonął ich dom, nie było w jej stylu. Greengrass dobyła różdżki, kierując ją na swoje gardło i…
- PALI SIĘ! – krzyk, wzmocniony sonorus, potoczył się po okolicy ledwo sekundy po tym, jak Corvus aportował się z miejsca napaści. Mackenzie, wciąż z jakichś powodów (chyba nie pomyślała o tym, by ją upuścić…) z rośliną pod pachą, rzuciła się biegiem w stronę domu, brnąc przez zaspy. Śnieg i lód utrudniały przemieszczenie i gdy dotarła pod budynek, ten już stał w płomieniach.
Nikogo nie było w środku.
Prawda?
Ale… zdawało się jej, że słyszała walenie… i… zaraz… napis… na drzwiach był jakiś napis…
Upuściła wreszcie roślinę, czerwone kwiaty padły prosto na biały śnieg. Znów wycelowała różdżką, tym razem w drzwi, te nie otworzyły się jednak po prostej alohomorze i to był ten moment, w którym Mackenzie poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Chyba dopiero teraz zrozumiała, że to nie jest przypadek. Od manifestu Voldemorta minęło zbyt mało czasu, aby Mackenzie natychmiast spodziewała się śmierciożerców w takich sytuacjach. Kolejne dwa czary walnęły w wejście, a potem następne, aż drzwi wreszcie ustąpiły, rozpadając się w drobny mak.
Poparzona Clara, krztusząc się dymem, wyczołgała się z wnętrza, a w tym samym momencie dach powoli zaczął się walić… zapewne zasypując w środku Davida. Lub jego ciało, bo istniała spora szansa, że mężczyzna już nie żył. Gdzieś z daleka zaś zaczęły dobiegać głosy, nawoływania – kolejni ludzie z Hogsmeade, zwabieni czy to krzykiem Mackenzie, czy widokiem ognia, nadciągali. Ktoś zabrał się za próbę dogaszania, ktoś uciekał… nie dostrzegła, że w pobliżu pojawił się Corvus i matka jednego z mieszkańców. Pozostawiając za sobą gwiazdę betlejemską, rzuciła się do przodu, ku Clarze.
Widmo
It’s amateurs like you who give kidnapping a bad name.
Widok był to zupełnie niebanalny; błękitne oczy kontrastowały z ciemnym brązem nieco niesfornych włosów, zaskakująco jednak pasując do bladej, pozbawionej wszelkich znamion skóry, która to nadawała postaci nadchodzącego czarownika antycznego rytu. Natura obdarzyła go wysokimi, ostrymi kośćmi policzkowymi i tym spojrzeniem, które mogło wsiąknąć w najgłębsze zakamarki duszy, ale i słusznym wzrostem 185 centymetrów. Nie uśmiechał się zbyt często, ani nie zabierał głosu jeśli nie musiał, ale gdy to robił, rozbrzmiewał pieszczący ucho baryton. Zapach także zostawiał po sobie pamiątkę; kawa oraz wanilia długo jeszcze tańczyły z drzewnym aromatem przywodzącym na myśl sosnowy las, gdy mężczyzna zdążył już odejść, owinąwszy się pierwszą nutą jaką była paczula wraz z ulotną wonią heliotropu.

Corvus M. de Rune
#3
16.12.2022, 16:15  ✶  
Święta. Odkąd pamiętał, były dla niego istną abstrakcją, czymś co istniało daleko od jego osoby. W domu nie było żadnej magii świąt, choinek czy innych pustych zwyczajów, nie świeciły się i światełka. Chyba, że ojciec spodziewał się gości, wtedy w mig wszystko pojawiało się na swoim miejscu, aby mogli udawać bycie zainteresowanymi takimi rzeczami. Z biegiem lat dostrzegł jednak co naprawdę wtedy się działo. Święta były okresem wybaczania, łagodniejszego patrzenia na świat, wiele osób poddawało się tej myśli, tworząc wokoło siebie otoczkę bardziej sprzyjających innym, a więc i kontrakty były wtedy korzystniejsze, datki na różnego rodzaju okoliczności okołocharytatywne także pochodziły od większych serc. Wszystko było kwestią polityki i biznesu.
Wybór tego dnia był więc nieprzypadkowy. Nawet jeśli ktokolwiek zdążył już pomyśleć o tym, że należy się bać, że powstaje ugrupowanie stricte terrorystyczne, któremu przyświeca idea światła tylko według nich samych, zapewne nie spodziewał się ataku w święta. Czarodzieje w lwiej części przejęli zwyczaje zdobienia drzewek i noszenia obrzydliwych swetrów od swoich mugolskich sąsiadów wyznających jako boga, kogoś kto ewidentnie musiał być ghulem. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć jego powrót do życia? Zapędy kanibalistyczne? W każdym razie, większość starała się udawać, że listopad minął spokojnie, byle tylko móc się cieszyć tradycją. Sama ta miejscowość pokazywała jak bardzo uderzenie tego dnia miało znaczenie. Pojawił się tu przecież jeszcze przed świętami i już wtedy pełno było tu śpiewów, strojenia domostw czy sklepów; samo wejście do Trzech Mioteł było równoznaczne ze zderzeniem się z wonią pierników oraz sosny. Teraz jednak wreszcie miejsce to nabrało odpowiedniego klimatu i musiał przyznać, że w tej formie było cholernym arcydziełem.
Jako artysta doceniał kontrast między ogniem a zapadającą nocą, ostre odcięcie kolorów od siebie, tworząc niemalże coś mistycznego. Wiele by dał za uwiecznienie tego momentu, ale nie mógł sobie pozwolić na tego rodzaju egoizm kiedy zapewne niedługo dotrze tu prawo w postaci aurorów szukających winnych. Jego immunitet jaki posiadał jako osoba medialna był mu na rękę, kto bowiem by o cokolwiek podejrzewał celebrytów, którzy znani byli z tego, że są znani? W świadomości wielu osób pozostawali też zapewne oderwani od rzeczywistości, nieskorzy do działania w jakiejkolwiek innej roli niż obserwatorów.
Wywinął się wreszcie kobiecie, która lamentując zmierzała już w stronę kolejnego celu, a on sam dostrzegł wreszcie kobietę, która wyszła z budynku. Szlama, zguba swojego męża. Czy zamierzał dokończyć dzieła? Przez chwilę.
Nie rezygnował zbyt często z raz już obranych planów i tak było w tym momencie. Pomyślał jednak na chłodno o zaletach i wadach odebrania życia tej nieszczęsnej wdowie. Była winna śmierci swojego męża, wiedział, że zapewne już kilkoro przynajmniej mieszkańców widziało tamten napis, niejako będący aktem oskarżenia. Zabicie szlamy byłoby dla niej błogosławieństwem, a on z niego nie słynął. Chciał żeby miała świadomość do czego doprowadziła swoim istnieniem, a kto wie, może i inni postanowią dokonać samosądu? Nie było trudno podjudzić tłum, a będąc w Trzech Miotłach mógł szepnąć temu czy owemu, że gdyby nie otwartość biednego mieszkańca, zapewne teraz by żył. A może nawet podrzuci jakimś plotkarom nić o tym, że to sama szlama zleciła zabójstwo męża aby wyglądało na atak z zewnątrz, bo chciała pochłonąć od niego magię, naturalnie silniejszą niż jej własna? Albo zrobić z siebie ofiarę, zgarniając pieniądze po nieboszczyku, jednocześnie też karząc jego rodzinę za ich bycie nietolerancyjnymi? Opcji było wiele, a każda jawiła się zwycięstwem nad nieczystą krwią.
Mugolaki bowiem były abominacją. Nie czarodzeje, ale nie mugole, obrzydliwe kpiny losu, które pochodząc z nie mających żadnego znaczenia rodzin, chciały przejąć wszystkie zalety czarodziejstwa. Należało ich tępić ze szczególną zawziętością zanim rozejdą się bardziej po magicznym świecie niczym szkodniki czy wręcz wszy żerujące na zdrowym organizmie, trujące zaś innych swoimi chorobami, bo zapewne jakieś przenosili. Ba, pewnie odpowiadali za wszystkie jakie istnieją wśród czarodziejów! Smocza ospa na pewno była zesłanym na magów gniewem gdy urazili wszystkie możliwe bóstwa swoimi kontaktami z niegodnymi. Niefortunnie jednak kara dotknęła także tych, którzy trzymali się daleko od tych...stworzeń jakimi byli niemagiczni, ale zapewne to tylko dlatego, że zbierali pokłosie wyborów innych czystokrwistych.
W całym tym zamieszaniu zauważył niemalże w jednej chwili dwie istotne, zmieniające nieco dynamikę akcji rzeczy. Po pierwsze czerwony kwiat, który spadł w śnieg, wypadając z rąk blondynki, a po drugie ową blondynkę zmierzającą na pomoc ofierze, która miała zostać katem w oczach społeczeństwa. Nie spieszył się z podjęciem jakiejkolwiek decyzji, pozwalając aby sytuacja się sama wyklarowała. Blondynka wydawała mu się znajoma kiedy mignęła obok, aczkolwiek nie jakby ją spotkał ale jakby widział gdzieś przelotem; mogła pojawiać się w gazetach? Albo minął ją gdzieś na ulicy, zajęty swoimi sprawami, które dzielił pomiędzy Londyn a Lyon, okazjonalnie pojawiając się w innych miejscach, gdzie chciano go zaprosić służbowo albo prywatnie. Zapewne przypomni sobie później kim ona była, na razie podniósł z ziemi kwiat, najwyraźniej obłożony jakimiś zaklęciem ochronnym skoro przeżył ten niezbyt przyjemny, dla zwykłych roślin zabójczy upadek. Dopiero wtedy podszedł do wyraźnie wstrząśniętej kobiety, a także tej blondynki, stawiając obok niej, w znacznie bezpieczniejszym niż bliskie otoczenie tylu ludzi biegających bez celu, miejscu.
— Niech usiądzie, zapewne inaczej niedługo i tak się osunie. — zaproponował niemalże tonem znawcy tematu, łapiąc samą ofiarę aby ją asekurować. Dotknął s z l a m ę, chociaż przez materiał rękawiczek, a także jej własnego ubrania, i tak poczuł się s k a l a n y, dzielnie jednak zniósł ten t o k s y c z n y dotyk, niemalże boleśnie wrzynający się w ciało, chociaż było to tylko placebo. Jakim cudem niektórzy z takimi sypiali? Masochiści czy coś?
Wziął głęboki wdech, wdychając przy tym zimowe, chłodne powietrze przesiąknięte zapachem spalenizny. I wtedy padła ta informacja na którą czekał najbardziej. Ktoś wyciągnął ciało mężczyzny, główny cel nie żył, a przed nim samym siedziała winna tego wydarzenia, jeszcze nieświadoma na kogo spadnie oskarżenie. Może nawet sama się przyzna? Legilimencja nie takie rzeczy już potrafiła robić, ale tu było zdecydowanie za dużo ludzi.
— Powinniśmy zrobić miejsce. — wskazał blondynce dyskretnie na przepychającego się przez tłum mężczyznę, który już z daleka krzyczał, że jest magomedykiem i żąda dopuszczenia do Clary jak i innych rannych już w tej chwili, aby udzielić im pierwszej pomocy nim dotrze reszta zapewne już wezwanego wsparcia, bowiem samo miasteczko wierzyło chyba w to, że czarne dni ich miną i na ich niebie nie pojawią się chmury zwiastujące burzę, przecież nie tak blisko Hogwartu, pod nosem najpotężniejszego czarodzieja jaki istniał.


And when you kill a man, you're a murderer;
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.
Miotlara
Jasne włosy, niebieskie oczy, niezbyt wysoki wzrost - około 166 cm, szczupła, wysportowana sylwetka. Mówi niezbyt głośno, rzadko patrzy komuś w oczy, a w tłumie nie mówi za wiele.

Mackenzie Greengrass
#4
16.12.2022, 16:40  ✶  
Clara płakała, podduszona dymem, poważnie poparzona. Mackenzie nie zwracała uwagi na te obrażenia, skupiając się na odciągnięciu jej od domu, bo płomienie wciąż strzelały, a zapadający się dach mógł sprawić, że coś poleci w ich kierunku.
Plany Corvusa pewnie przynajmniej po części miały się sprawdzić. Kobieta na pewno będzie się obwiniać. Może i stąd zniknie, nie mogąc znieść świadomości, że przez nią umarł mąż. W dodatku straciła dom. Zabicie jej teraz było zresztą trudne, bo wokół już roiło się od ludzi. Choć zarazem Greengrass zapytana o przebieg wydarzeń, nie myślała kłamać – a to oznaczało, że ktoś dowie się, że kobietę też zamknięto w środku.
Kiwnęła tylko głową, kiedy ktoś podszedł, by pomóc i powiedział, by posadzić zapłakaną czarownicę z boku. Miał rację, Clara i tak była półprzytomna. Nieświadoma tego, co tu tak naprawdę robił. Nie dostrzegająca obrzydzenia, z jakim dotykał szlamy. Odsunęła się też posłusznie na informację, że powinni zrobić miejsce, cofając wraz z nim, mniej więcej ku miejscu, gdzie została ustawiona gwiazda betlejemska. Gdyby nie była jedną z Greengrassów (może nie wedle rejestrów, ale na pewno we krwi) może uznałaby za dziwne, że ktoś ją tu przeniósł (bo że zrobił to Corvus, nie zauważyła, skupiona na czym innym). Była jednak córką zielarki i takie postępowanie wcale nie zdawało się jej dziwaczne.
Emocje Mackenzie działały czasem dziwacznie. Inaczej niż u normalnych ludzi. Nie, nie była psychopatką, socjopatką ani nawet okrutnikiem. Po prostu ciężej było ją zezłościć, wzruszyć, przestraszyć czy wzbudzić współczucie niż u zwykłej osoby. Gdy latała na miotle, całkiem zostawała te emocje za sobą, na ziemi, jakby w powietrzu nie było na nie miejsca, a nawet stąpając po gruncie, w sytuacjach stresowych jakby... zapadała się w siebie i wszystko pozostawało za grubą szybą.
Gdy więc do Clary dopadł uzdrowiciel i kobieta, która wcześniej zaczepiała Corvusa, a Greengrass wreszcie pierwszy raz spojrzała na mężczyznę, zmierzyła go absolutnie obojętnym spojrzeniem. Jej jasne oczy były pozbawione wyrazu, jakby tak naprawdę nie dbała o pożar, o śmierć Davida, o to, że właśnie uratowała ledwo żywą Clarę, niszcząc drzwi i odciągając ją od zwalającego się budynku. Była wyraźnie dużo młodsza od niego, tak koło dwudziestki, nieumalowana, ubrana w dość znoszony płaszcz i raczej ani nie zapadająca w pamięć, ani niczym się niewyróżniająca z tłumu... chyba że akurat było się fanem quidditcha i zobaczyło ją na jednym ze zdjęć narodowej reprezentacji albo Srok z Montrose, bo kojarzyć mógł Mackenzie głównie z takich. Ona sama go nie rozpoznała: w prasie czytywała głównie kolumnę sportową, a większość jej życia stanowiła spiralę treningów, meczy, pielęgnowania roślin, krótkich wypadów do baru czy odwiedzin u matki.
Uklękła na śniegu. Mogło to przez moment wyglądać tak, jakby klękała przed nim, ale w istocie nie poświęcała mu już uwagi, i zaraz zabrała się do oględzin rośliny. Było w tym coś absurdalnego, bo za nią ludzie dogasali pożar, ktoś zawodził nad ciałem Davida, zapach dymu rozchodził się po okolicy, a uzdrowiciel domagał się pomocy kogoś, kto zna teleportację łączoną. A ona klęcząc w zaspie, bardzo ostrożnie otrzepywała zielone liście i czerwone płatki, sprawdzając, czy zaklęcie chroniące wrażliwą roślinę przed mrozem okazało się dość mocne, aby dało się ją jeszcze uratować.
Tak naprawdę to był trochę sposób Mackenzie na poradzenie sobie z rzeczywistością. Z tym, co stało się za jej plecami. Nie mogła uratować Davida. Nie mogła już bardziej pomóc Clarze, najwyżej przeszkadzałaby uzdrowicielowi. Nawet przy gaszeniu by się nie przydała, czarodzieje znacznie bardziej sprawni w używaniu aquamenti już raz po raz ciskali strumienie wody, a dom i tak był stracone.
Ale może mogła uratować tę roślinę.
Śnieg przyczepiał się do spodni i płaszcza, nasypał do butów. Nie dbała o to. Nie miała też pojęcia, że tuż obok jest morderca, ktoś, kto zabił Davida, kto chętnie zabiłby Clarę: chyba nie potrafiłaby dopuścić do siebie myśli o tym, że zbrodniarz wrócił na miejsce przestępstwa. Nie wpadło jej to nawet do głowy.
Trzy czerwone płatki opadły na ziemię, uszkodzone pewnie w momencie upadku. Mackenzie wycelowała różdżką w roślinę.
- Herbivicus - powiedziała miękko, ostrożnie dotykając jednego z liści, a kwiat zaczął znów rozkwitać, wypełniony ożywczą magią. – Dziękuję za pomoc – oświadczyła krótko, pierwszy raz odzywając się do Corvusa.
Widmo
It’s amateurs like you who give kidnapping a bad name.
Widok był to zupełnie niebanalny; błękitne oczy kontrastowały z ciemnym brązem nieco niesfornych włosów, zaskakująco jednak pasując do bladej, pozbawionej wszelkich znamion skóry, która to nadawała postaci nadchodzącego czarownika antycznego rytu. Natura obdarzyła go wysokimi, ostrymi kośćmi policzkowymi i tym spojrzeniem, które mogło wsiąknąć w najgłębsze zakamarki duszy, ale i słusznym wzrostem 185 centymetrów. Nie uśmiechał się zbyt często, ani nie zabierał głosu jeśli nie musiał, ale gdy to robił, rozbrzmiewał pieszczący ucho baryton. Zapach także zostawiał po sobie pamiątkę; kawa oraz wanilia długo jeszcze tańczyły z drzewnym aromatem przywodzącym na myśl sosnowy las, gdy mężczyzna zdążył już odejść, owinąwszy się pierwszą nutą jaką była paczula wraz z ulotną wonią heliotropu.

Corvus M. de Rune
#5
19.12.2022, 10:59  ✶  
Stan szlamy niezbyt go interesował, ale potrafił zadbać o to aby sprawiać zdecydowanie inne wrażenie. Dopiero po chwili zauważył kolejny plus wynikły z sytuacji, mianowicie jego pobyt tutaj, zajęcie się ratowaniem wiedźmy, która przecież należała do tych uciskanych jest dobrym chwytem wizerunkowym. Nie był bezduszną twarzą z okładki, ale kimś kto pomagał biednej kobiecie, nieświadomy jej statusu krwi. Ot, ruszył na ratunek, nie dbając o własne bezpieczeństwo, nie był więc tylko celebrytą ale miał otwarte serce. To będzie dobrze wyglądać jeśli coś pójdzie nie tak, a wielkie plany zniszczenia świata mugoli po prostu padną. Był osobą pragmatyczną, więc patrzył w przyszłość z umiarkowanym zainteresowaniem, a całkowicie bez entuzjazmu. Matka dawniej mówiła, że należy zawsze założyć najgorszy scenariusz; po pierwsze wtedy nie było się rozczarowanym kiedy świat działał inaczej niż się założyło, a po drugie kiedy coś szło dobrze można było się pozytywnie zaskoczyć. Nie uważał aby potrzebował jakichś pozytywnych zaskoczeń, ale zdecydowanie trzymanie się daleko od rozczarowań było sensowne i chroniło jego samego, a także wszystkich wokoło, bowiem Corvus był osobą niezwykle dynamiczną, gwałtowną i gotową podpalić świat wokoło siebie gdy coś nie szło po jego myśli. Nawet najgorszy plan miał się ułożyć tak jak chciał, inaczej najpierw pojawiała się destrukcja a dopiero później analityczne myślenie. Wiele rzeczy skończyło swój żywot rzucone o ściany, zniszczone magią czy krótkim nożem gdy zajmował się akurat obrazem, który go rozczarował.
Wymagał bowiem wiele od innych, być może zbyt dużo, ale od siebie wymagał zawsze więcej. On musiał być idealny, bez żadnej skazy, utrzymać pewną równowagę między życiem jakie wiódł i jakie prowadził na pokaz. Tak jak teraz, gdy dbał o to żeby szlama przeżyła, aby została zaopiekowana żeby później stać się ofiarą, podbudować wizję szlamy jako czarodzieja niemalże obłąkanego, który gotów jest narazić swoje życie aby tylko dopiec innym, gotowego zrobić z siebie ofiarę w oczach społeczeństwa kiedy jest obrzydliwym przestępcą. Zdecydowanie nie mógł się doczekać zobaczenia jak się to skończy, co będzie dalej gdy kobieta zacznie radzić sobie z samosądami, wymierzonymi przez mieszkańców. Lincz nie był niczym nadzwyczajnym, istniał w świecie od zawsze, nieraz to od niego rozpoczynała się historia, a niekiedy do niego zmierzała. To społeczne nastroje dominowały nad politycznymi opcjami, sam Lord Voldemort nie miałby takiego przebicia gdyby nie pociągnął za sobą ludzi chcących rewolucji, w wielu przypadkach po prostu rozlewu krwi a niekiedy szukających sposobu na rozładowanie własnych frustracji które swoje odbicie znajdują w osobach urodzonych gorzej niż jako czystokrwiści. Co kierowało nim samym? Niektórzy po prostu lubili patrzeć jak świat płonie, bardziej epicko niźli ten dom. Pragnął zmian, obecne czasy nie tylko dawały możliwości zmiany pod kątem pozbycia się niegodnych magii, ale też zamieszanie tworzyło tło na którym można było posiąść więcej wiedzy zakazanej, w końcu, nieważne jakie są metody, ale czy działają gdy wokoło trwa chaos, prawda? Kto patrzyłby na ręce Francuza w angielskim otoczeniu, gdy ludzie umierają?
Poprawił płaszcz, wyżej stawiając kołnierz aby osłonić się od zimnego wiatru szarpiącego jego ubraniem. Było chłodno, zwłaszcza odczuwalna temperatura była w momencie gdy zgliszcza zostały dogaszone. Ogień zniknął, zabierając ze sobą ciepło, a także przede wszystkim światło, co sprawiło, że jak kilku innych czarodziejów po prostu użył Lumos aby oświetlić zarówno swoją drogę jak i blondynkę, która zajęła się kwiatem. Było w tym coś absurdalnego kiedy tak pieczołowicie dbała o roślinę, nie tak dawno przecież ratując kobietę z objęć ognia, ale nie negował jej skali wartości, szlama zawsze znaczyła mniej niż wszystko inne. Na słowa blondynki skinął głową, nie musiała mu dziękować, ale przyjmował jej słowa. Zauważył też, że magomedyk znalazł wreszcie osobę potrafiącą się teleportować z innymi osobami, a do samego budynku zbliżali się ewidentnie aurorzy, aby zbadać miejsce. Cóż, nic więc tu po nim. Nie uciekał też przed wymiarem sprawiedliwości, a nie chciał być bohaterem, przyciągać uwagi do siebie podczas gdy to inni zrobili więcej, czy inne tłumaczenie jakie dopasuje sobie później gazeta, nie mając zapewne śmiałości wystąpić przeciwko nazwisku. Pomówienia, były bowiem mocno piętnowane przez samych celebrytów czy też ich prawników, a jego było stać na najlepszego.
— Odprowadzić cię, mademoiselle? Łatwiej będzie zadbać o roślinę w domu niż tutaj, na zimnie. — zaproponował blondynce, wplatając nie tylko francuski wyraz ale i barwiąc całą wypowiedź swoim charakterystycznym akcentem sugerującym pochodzenie z Francji, zresztą prawidłowo. Nie tylko istotnie pochodził z Francji, ale także ta była dla niego w pewnym sensie ważna. Mimo to jednak nie zamierzał jakoś specjalnie bronić swojego kraju, zwłaszcza przed wizją typowego Francuza, co to nie grzeszy odwagą a poza tym towarzyszy mu zawsze bagietka i butelka wina. Nie uchodził bowiem za wyjątkowego patriotę, a narodowe żarty po prostu go omijały.
Poczekał cierpliwie na odpowiedź kobiety, dając jej wybór. Mogła się zgodzić, mogła też mu odmówić, w obu przypadkach zamierzał już powoli opuścić to miejsce, pamiętając o tym aby nie biegać podczas swoistej ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości, który chciał przyjąć na rozmowę, i owszem, ale nie tutaj, gdzie po prostu estetycznie nie pasowało mu otoczenie do ważnych rozmów. Nic nie mógł na to poradzić, że miał swoje wymagania względem wszystkiego wokoło swojej osoby. Co prawda, Trzy Miotły nie były wyjątkowo wysoko w tym rankingu estetycznych miejsc, ale wyżej niż ruiny domu Szlamojebcy, zwłaszcza gdy z ognia został jedynie dym gryzący swoim smrodem, roznoszący się po ziemi. Starał się przez to oddychać płytko aby nie pozwolić sobie na to żeby wdychać zbyt dużo zapewne toksyn które musiały znajdować się w tanich farbach do malowania pomieszczeń. Nie podejrzewał aby ta dysfunkcyjna rodzina w której czarodziej poślubia byle szlamę, inwestowała w lepsze materiały do budowy domu.
Uniósł nieco różdżkę, zmieniając kąt padania światła na znacznie większy, obejmujący obszar wokoło niego i rośliniary, gdy niebieskie oczy Francuza przesunęły się jeszcze po ścieżce prowadzącej do oświetlonego teraz Hogsmeade, które tej Wigilii zapewne już nie zaśnie.


And when you kill a man, you're a murderer;
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.
Miotlara
Jasne włosy, niebieskie oczy, niezbyt wysoki wzrost - około 166 cm, szczupła, wysportowana sylwetka. Mówi niezbyt głośno, rzadko patrzy komuś w oczy, a w tłumie nie mówi za wiele.

Mackenzie Greengrass
#6
19.12.2022, 11:39  ✶  
Pewnie gdyby się zastanowić, życie szlamy Mackenzie uznałaby za cenniejsze od rośliny, przynajmniej dopóki nie byłaby to bardzo, bardzo rzadka, zagrożona wyginięciem roślina, mająca specjalne właściwości. Ale tak naprawdę Greengrass rzadko zastanawiała się nad takimi rzeczami, a jeszcze rzadziej wypowiadała na ten temat. Było jej daleko do śmierciożerców. Ale wcale nie było jej też blisko do Zakonu Feniksa – miała w sobie chyba trochę za wiele pogardy i pobłażania wobec mugoli, aby dobrze dogadać się z większością jego członków.
Podniosła się w końcu. Nie otrzepywała zaśnieżonych spodni, bo w jednym ręku trzymała roślinę, a palce drugiej dłoni wciąż zaciskała na różdżce. Mackenzie była może na tyle naiwna, by nie przewidzieć, że stojący przed nią mężczyzna jest mordercą, ale nie była też na tyle głupia, by nie brać pod uwagę, że napastnicy mogą być w pobliżu. Wolała więc mieć broń pod ręką, zwłaszcza, że do jej domu było blisko, ale znajdował się nieco na uboczu. Założyła zresztą, że właśnie z tego wynika propozycja odprowadzenia, nieświadoma, że Corvus ot chce powoli zniknąć z oczu organów ścigania, którzy zabiorą się pewnie zaraz za przesłuchania.
Prawdopodobnie ona też powinna z nimi porozmawiać, ale odnotowała, aby zgłosić się do siedziby aurorów jutro lub pojutrze. Gdyby dzisiaj spóźniła się jeszcze bardziej czy wcale nie pojawiła na wigilijnej kolacji, matka albo by ją udusiła, albo, co jeszcze gorsze, zalała się łzami. Łatwiej było znieść reprymendę funkcjonariuszy niż niezadowolenie rodzicielki, a Mackenzie jednak szczerze wątpiła, aby akurat jej opowieść o niszczeniu drzwi była kluczową w śledztwie. Gdzieś po głowie teraz już krążył jej artykuł, przeczytany nie tak dawno temu w Norwegii i rozmowa z Reginą Rowle.
Voldemort.
Śmierciożercy.
Czysta krew.
Czy to mogła mieć jakiś związek z nimi? Czy naprawdę rozpoczęto jakąś wojnę w ich spokojnym, magicznym świecie?
- Nie spieszysz się na kolację z okazji Yule? – spytała po prostu. Może niezbyt grzecznie. Nieważne, jak bardzo Olivia Greengrass starała się zaszczepić w córce dobre maniery, to nie wychodziło. Może dlatego, że mimo tej niby to czystej krwi w żyłach, Mackenzie po prostu nie była panienką z dobrego domu. Dopiero teraz przyjrzała się Corvusowi na tyle, by – w połączeniu z akcentem, który też był podpowiedzią – odgadnąć, że nie mieszkał w Hogsmeade. Wioska była na tyle nieduża, że Mackenzie przynajmniej z widzenia kojarzyła zdecydowaną większość mieszkańców. Podejrzewała więc, że przyjechała do jakiejś dalekiej rodziny z okazji jednego z najważniejszych sabatów.
– Jak uważasz. Nie mieszkam daleko. Raczej nikt nie zabije mnie po drodze. Za wielu aurorów – powiedziała jeszcze. Nie zamierzała ostro protestować przeciwko propozycji, ale też nie była płaczliwą dziewczynką, która będzie zmuszać kogoś, kto najwyraźniej był jakąś szychą, sądząc po ubraniu i zachowaniu, do porzucenia planów Yulowych tylko po to, by razem z nią brnąć przez zaspy. Mimo wszystko wątpiła, aby ktoś czekał za jakimś drzewem, aby cisnąć w nią avadę. Choćby dlatego, że zielone światło byłoby widoczne z daleka, a pożar przyciągnął ogromną uwagę.
Niezależnie od tego, czy Corvus postanowił iść z nią, czy też skierował się na powrót do centrum Hogsmeade, sama Mackenzie ruszyła przez śnieg w ciemność. Ku światłom niewielkiego domu, leżącego kilkaset metrów od innych zabudowań, otoczonego płotem, za którym w lecie znajdował się ogródek – a teraz jedynie zaścielający wszystko śnieg.
Widmo
It’s amateurs like you who give kidnapping a bad name.
Widok był to zupełnie niebanalny; błękitne oczy kontrastowały z ciemnym brązem nieco niesfornych włosów, zaskakująco jednak pasując do bladej, pozbawionej wszelkich znamion skóry, która to nadawała postaci nadchodzącego czarownika antycznego rytu. Natura obdarzyła go wysokimi, ostrymi kośćmi policzkowymi i tym spojrzeniem, które mogło wsiąknąć w najgłębsze zakamarki duszy, ale i słusznym wzrostem 185 centymetrów. Nie uśmiechał się zbyt często, ani nie zabierał głosu jeśli nie musiał, ale gdy to robił, rozbrzmiewał pieszczący ucho baryton. Zapach także zostawiał po sobie pamiątkę; kawa oraz wanilia długo jeszcze tańczyły z drzewnym aromatem przywodzącym na myśl sosnowy las, gdy mężczyzna zdążył już odejść, owinąwszy się pierwszą nutą jaką była paczula wraz z ulotną wonią heliotropu.

Corvus M. de Rune
#7
29.12.2022, 10:12  ✶  
Życie samego de Rune było nieco specyficzne. Od dziecka żyjąc wśród czarodziejów, którzy nienawidzą wszelkiego przejawu mugolskiego wychowania czy choćby nuty szlamy w krwi swojego otoczenia, sam stał się nieczuły na problemy niżej sytuowanych, bowiem przecież takimi właśnie byli ci niegodni istnienia. Dorastał z budzącą obrzydzenie myślą, że ludzie którzy kradli magię snuli się tuż obok, starając się udawać, że są równi czarodziejom z dobrych, czystokrwistych domów, podczas gdy nie byli kimkolwiek, kto miałby powody widzieć siebie na piedestale. Nie posiadali dostępu do starej magii swoich rodzin, do ksiąg spisywanych przez wieki, ani nawet nie byliby dawniej uczeni tego samego co magiczne dzieci. A teraz pozwalali sobie na coraz więcej, brukali jawnie krew mieszając się z lepszymi od siebie, tworzyli rodziny z porządnymi magami, jakby to było nic takiego. Wiele słyszał o miłości, nie umiał jednak powiedzieć aby ją czuł kiedykolwiek wcześniej, ale musiała być doprawdy potwornym uczuciem, skoro mieszała ludziom w głowach, sprawiając, że ponad wszelkie prawa wynikające z krwi, niektórzy wybierali na swoich partnerów brudne szlamy czy wręcz mugoli. Upadek obyczajności był aż nadto widoczny, nawet tutaj, w miasteczku w którym dawniej nie uświadczyło się splamionej krwi, a teraz podrzędni czarodzieje żyli obok jak najgorsza zaraza. Widział teraz jak wiele osób odwraca twarz na ulicach z pogardą, widząc szlamy, ale przecież sami pozwolili im podejść tak blisko siebie. Naprawdę był potrzebny radykał aby dojrzeli ile nieszczęść na siebie sprowadzili, wybierając życie w symbiozie z ludźmi, którzy magię otrzymali przypadkiem, a niejednokrotnie jedynie się nią ośmieszali? Ważne, że jednak udało im się spojrzeć na to co się dzieje, dostrzec jakie błędy popełnili i podjąć działania przeciwko oszustom, złodziejom i przede wszystkim obrażających ich swoim istnieniem mugolom czy mugolakom.
Chociaż Corvus urodził się w czasie wojny jaka trawiła mugolski świat, a sam nie miał z nią styczności, słyszał o nazistach, którzy starali się wyzbyć ze swojego kraju żydów. W wielu aspektach aktualna sytuacja przypominała mu tamtą zasłyszaną od rodziców. Jedna nacja jak i druga nie mogły istnieć w tym samym czasie, stając się swoimi oponentami, a oni znaleźli się w podobnej sytuacji, w której mogła przetrwać tylko jedna strona. Ci, którzy nie znali historii skazani byli na jej powtarzanie - miał więc nadzieję, że nie skończy się tak jak tamta wojna, kiedy to naziści ostatecznie przegrali z aliantami, mimo rozpoczęcia czystego terroru w Kryształową Noc. Uważał, że byli mądrzejsi od nich, mogli sprawę załatwić tak jak powinna być załatwiona, ale do tego były potrzebne trzy elementy: więcej sojuszników co leżało w gestii dowódcy, propaganda za którą odpowiadał każdy z osobna mający wpływ na prasę czy radio i społeczne niezadowolenie wymierzone we wroga. Ostatni punkt realizował się właśnie teraz, wystarczyło go dopiąć kiedy zrobi się nieco spokojniej. Wielkie sprawy zaczynały się zawsze od tych błahych, wystarczyło jedno pchnięcie kostki domino, aby kolejne posypały się w ekspresowym tempie. Wiedział jak to działa. Jutro szlama przyzna się do wzniecenia pożaru, aby zrobić z siebie ofiarę, a także żeby ukarać rodzinę męża, pojutrze popełni samobójstwo szargana poczuciem winy, a za dwa dni w kraju będzie się mówić o tym jak wiele jest w stanie zrobić szlama, aby tylko osiągnąć swój cel. Jak szczur, który wciśnie się wszędzie, zwinny i obłożony chorobami jakie rozprzestrzenia. Musiał więc jedynie dokończyć dzieło, pozwolić aby publiczne samosądy zniszczyły biedną kobietę, ale nie teraz. Za dużo aurorów zbierało się w okolicy, a szlama i tak była w szoku, więc niech oczekuje na lepsze okoliczności.
— Niekoniecznie. Z rodziną najlepiej się wychodzi na zdjęciach, a ja jestem tu w interesach, więc Yule musi poczekać. — wzruszył ramionami, stawiając wyżej kołnierz. Było chłodno odkąd ognisko przygasło, doceniał więc to jak długo się utrzymało, wcześniej sprawnie odsuwając chłód. Jedyna rzecz do której się nadawali mugole, szlamy czy szlamojebcy to bycie napędem dla ogrzewania ulic, aczkolwiek warto było jeszcze pomyśleć nad zaklęciem usuwającym odór, bowiem jakkolwiek widok płonącego zdrajcy był satysfakcjonujący, tak jego woń niekoniecznie była adekwatna i na tyle przyjemna aby się móc nią rozkoszować.
Westchnął, podnosząc na moment niebieskie oczy w kierunku zasnutego dymem oraz chmurami nieba, na którym z trudem przebijały się gwiazdy, walcząc o swoją dominację na firmamencie. Yule było ważnym świętem, nie obchodził go jednak od śmierci rodziców, w tym czasie poświęcając się całkiem innym sprawom, ważniejszym dla niego na ten czas. Gdy więc trwało świętowanie, najczęściej zaczytywał się w kolejnych księgach albo odbywał jedną z wielu podróży. Wybranie się tego dnia do Hogsmeade nie było też przypadkiem, bowiem wcześniej pracował nad wyceną jednego z dzieł sztuki, które chciał pchnąć w świat jako luksusowe i awangardowe, mimo marnego talentu twórcy. Skoro jednak płacił wyjątkowo dobrze, szkoda nie skorzystać, zwłaszcza, że nowe nurty w malarstwie kształtowała podaż na takie dzieła, one najpierw musiały powstać aby odbiorcy uznali, że właśnie tego chcą. Albo dali sobie wmówić, że tak jest, co miało miejsce znacznie częściej.
Dyskretnie rozejrzał się po otoczeniu, nadal panował chaos, ale ktoś zaczął nad nim sprawować kontrolę, a to było już niebezpieczne i groziło tym, że wkrótce zaczną się przesłuchania, których naprawdę wolał dzisiaj uniknąć, tej nocy koncentrując się jedynie na dobrym zagraniu pod publikę.
— Być może masz rację, niemniej, będę spać spokojniej wiedząc, że jednak nie zostałaś ofiarą. Ani ty ani twoja towarzyszka, a ona już jest ranna. — wskazał na kwiat, który stracił wcześniej kilka płatków, a potem zaoferował blondynce swoje ramię. Nie mógł trafić na lepszą sytuację, aby zniknąć w ciemności z jedną z kobiet, pokazać się jako gentleman który dba o innych, jednocześnie starając się odejść jak najbardziej dyskretnie, ale nie kryjąc się z intencjami, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Były one tak naprawdę znacznie inne, bardziej mroczne, ale okoliczni mieszkańcy i sama kobieta mogli wierzyć w jego dobre serce, takie alibi było ciężkie do podważenia bez mocnych dowodów obciążających, o czym doskonale wiedział. Wystarczyło dobrze pociągać sznurki aby wygrać w grze marionetek, przynajmniej dopóki widownia chciała być oszukiwana przez mistrza tego pokazu. A chciała jak najdłużej, wiedział o tym. Świat wolał być ślepy, nikt nie mógł go za to winić.


And when you kill a man, you're a murderer;
Kill many, and you're a conqueror;
Kill them all... Oh, you're a god.
Miotlara
Jasne włosy, niebieskie oczy, niezbyt wysoki wzrost - około 166 cm, szczupła, wysportowana sylwetka. Mówi niezbyt głośno, rzadko patrzy komuś w oczy, a w tłumie nie mówi za wiele.

Mackenzie Greengrass
#8
31.12.2022, 11:24  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.02.2023, 17:49 przez Mackenzie Greengrass.)  
Mackenzie nie czytała w myślach, nie widziała aur i nie znała się nawet na ludziach. Co gorsza prawda była taka, że większość z nich niezbyt ją interesowała - z różnych względów, po części związanych z brakiem umiejętności towarzyskich, a po części ze skupieniem na roślinach i miotłach znacznie bardziej niż osobach.
Zwykle niejako na wejściu zakładała, że ludzie wokół kłamią i mają ukryte intencje. I po prostu z tym przekonaniem żyła. Ale nie, nawet nie przyszło jej do głowy, że morderca mógł ot tak wrócić na miejsce zbrodni. Czy to znaczyło, że chciała być oszukiwana? Tu już ocena zależała od punktu widzenia...
- Czasami nawet na nim nie - podsumowała słowa o tym, że najlepiej z rodziną wychodzi się na zdjęciu. Najpierw jej rodzina musiałaby w ogóle chcieć zrobić sobie z nią jakieś zdjęcie. Nie to, że sama by na to pozwoliła. Gdyby taka fotografia powstała, i tak nie byłoby na niej Mackenzie, której podobizna robiłaby wszystko, aby zwiać poza krawędź. Nie wyraziła żalu wobec tego, że Yule spędzał sam, zajmując się pracą: nawet nie z niegrzeczności, a ot wątpiła, by ktoś, kto miał na sobie takie ubrania i wyrażał się w taki sposób, życzył sobie takiego współczucia od kogoś takiego, co ona.
Uniosła lekko jasne brwi, gdy zaoferował jej ramię, i z trudem zapanowała nad mimiką, by nie spojrzeć na niego jak na wariata. Zdecydowanie nie przywykła do tak kurtuazyjnych gestów, a jej dobre maniery pozostawały bardzo, bardzo wiele do życzenia (i zdaniem matki pewnie jeszcze można by dorzucić tu kilka tych "bardzo", tak dla jasności przesłania.)
Ujęła jednak jego ramię, choć dotykała go samymi czubkami palców, tak że nie stanowiło prawdziwego oparcia. W gruncie rzeczy pewnie mogło to ucieszyć i samego Corvusa, nawet jeżeli śmierciożercy pewnie zrobili wywiad, jakie to szlamy zamieszkiwały w pobliżu, jeżeli jej nie rozpoznał, nie mógł być pewny, czy sama nie jest mugolaczką... Wszak nie podała nazwiska.
Ruszyła przez śnieg, zostawiając za sobą dogasający pożar, Brygadzistów rozmawiających z Clarą, gapiów. Starała się nie zastanawiać, co z kobietą będzie dalej: czy ktoś wpadnie na to, aby dla bezpieczeństwa ją gdzieś ukryć albo dać ochronę, czy też zostawią ją samą sobie, aż zostanie dopadnięta przez zabójcę. Mackenzie nie znała się na procedurach obowiązujących w Brygadzie czy Biurze Aurorów. Próbowała więc wypchnąć to po prostu z głowy, pozwolić, aby uleciało wraz z zimnym wiatrem, który szarpał poły płaszcza i włosy, wystające spod czapki.
Faktycznie nie mieszkała daleko, chociaż musieli przejść kilkadziesiąt metrów w śniegi i ciemności nim dotarli do niewielkiego domu panien Greengrass. Składał się z parteru i poddasza, w środku na pewno nie było szczególnie wiele miejsca, i choć teraz ogródek ginął pod śniegiem, od razu było widać, że ten musiał istnieć, bo płot ogradzał spory kawał terenu.
- Dziękuję – powiedziała, puszczając jego ramię i szarpnięciem otwierając furtkę. A potem ruszyła ścieżką ku domowi, by spędzić tam prawdopodobnie niezbyt wesołe Yule.

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Mackenzie Greengrass (2427), Corvus M. de Rune (3845)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa